niedziela, 29 kwietnia 2012

Jak wyglądał pierwszy maja przed wojną i wczasach PRL-u.



Pod koniec PRL-u w Gdyni krążył następujący dowcip:

Czym różnił się uczestnik pochodu pierwszego maja z czasu PRL-u od uczestnika przedwojennego?
Przed wojna w pochodzie uczestniczyli ci, którzy się nie bali, a w PRL-u w pochodzie idą tacy, którzy się boją.


W dowcipie tym mieściło się sporo prawdy, bowiem nikt nie zamierzał ,,podpaść” przełożonym, co skutkować mogło pominięciem w awansie, w przydziale talonów, skierowania na wczasy, o przydziale na mieszkanie zakładowe itp. To tak na marginesie.  Obchodzenie święta Pierwszego Maja różniły się zarówno z przyczyn ustrojowych, a także demograficznych, i tak:
  • Przed wojną pierwszy maja był normalnym dniem roboczym, a w PRL-u był świętem państwowym i dniem wolnym od pracy.
  • Przed wojną pochody i wiece pierwszomajowe były autentyczne i w dużej mierze spontaniczne. W PRL-u zaś były wyreżyserowane w najdrobniejszych szczegółach – począwszy od tak zwanych haseł po dekoracje witryn sklepowych i fasad budynków, kolorów i ilości wywieszonych flag, treści napisów na transparentach, muzyki nadawanej przez megafony uliczne itp.
  • Pochody różniły się zasadniczo ilością uczestników – przed wojną najliczniejszy gdyński pochód 1 maja 1936 roku liczył około 20000 osób, i był organizowany w niektórych dzielnicach miasta. W PRL-u kolumny marszowe pochodu były organizowane przez szkoły i zakłady pracy. Uczestników pochodu były tysiące, a przemarsz ulica Świętojańska trwał około 3 godzin.
  • Uczestnicy pochodu przed wojną, w jedno miejsce zbiórki, na przykład przy dworcu głównym, dochodzili z poszczególnych dzielnic w zwarty sposób, skąd maszerowali pod Kamienną Górę, gdzie odbywał się wiec. W PRL-u zbierano się w okolicach Urzędu Miasta i stąd maszerowano w dół ulicy Świętojańskiej gdzie na skrzyżowaniu z ulicą 10 – lutego stała trybuna, a na Placu Kaszubskim pochód był rozwiązywany.
  • Pochody w czasach komuny były przeładowane rekwizytami (szturmówkami, portretami przywódców partyjnych i nie tylko, transparentami wychwalającymi sojusz polsko – radziecki). Przed wojną pochody były skromne, tylko sporadycznie niesiono tablice z odręcznie wypisanymi żądaniami na przykład ,,Pracy i chleba!”.
  • W zasadzie w całym przedwojennym okresie w pochodach na 1 maja dominowały hasła o charakterze ekonomicznym. Żądano poprawy warunków bytu, podwyżki płac, skróceniu czasu pracy itp. W PRL-u dominowały hasła polityczne (wolność dla koloni, zakończenie działań wojennych w Korei i później w Wietnamie, ukarania rewizjonistów niemieckich, walki z imperializmem).
  • Jak już wyżej wspomniano, integralną częścią obchodów pierwszego maja były przed wojną wiece, organizowane po pochodzie lub zamiast pochodu. W PRL – u zastąpiono je akademiami, gdzie wręczano odznaczenia dla kombatantów i aktywistów partyjnych. Akademie te odbywały się przed pierwszym maja z reguły w teatrze.
  • Przed wojną bezpieczeństwo uczestników pochodu zapewniała Akcja Socjalistyczna, ochotnicze oddziały młodych robotników, które pilnowały porządku i zapobiegały ewentualnym prowokacją. W PRL – u działała milicja i służba bezpieczeństwa, a tak zwana Milicja Robotnicza powoływana na czas pochodu przez partie spełniała rolę dekoracyjna.

Na koniec, napiszę trochę na temat historii tego święta.

Uchwalone zostało na kongresie Drugiej Międzynarodówki Komunistycznej w Paryżu w 1889 roku. Rok później obchodzone było po raz pierwszy na ziemiach polskich, w Warszawie. W Gdyni pierwszy pochód miał miejsce w 1930 roku. W latach wcześniejszych odbywały się tu tylko strajki, których organizatorami były dwa liczące się w tym czasie w naszym mieście związki zawodowe, transportowców i robotników budowlanych. W latach trzydziestych kierownictwo tych związków objęte zostało wpływami PPS. Z inicjatywy tej partii odbywały się w Gdyni pochody i wiece pierwszomajowe, partia ta utworzyła też na terenie miasta Akcję Socjalistyczną oraz Organizację Młodzieżową Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, zajmującą się głównie samokształceniem oraz działalnością kulturalna.

Tak właśnie, w skrócie wyglądały pochody pierwszomajowe w Gdyni przedwojennej i komunistycznej.

sobota, 28 kwietnia 2012

Gdyński bulwar jakiego nie znacie. Część 2.



A jednak było inaczej. Udowodnił to północno – wschodni sztorm, który zaatakował nasze Wybrzeże w nocy z 13 na 14 lutego 1949 roku. Trwające kilka godzin lodowe podmuchy wichru oraz miotane przez nie fale zaatakowały bulwar bez litości. Zamarzająca natychmiast na betonowej opasce falochronu woda bryliła się w lodowe nawisy. Poszczególne segmenty murku pękały i kruszyły się. Cofające się fale rozbijały beton i spore jego kęsy rozrzucały po brzegu. To oznaczało koniec bulwaru...

I wtedy przypomniano sobie, że budując bulwar, niektóre jego fragmenty osadzono na faszynowych ,,materacach”, że okupant zaniechał prac konserwacyjnych, że od lat nie czyszczono studzienek burzowych i drenów, itd. Wszystko to sprawiło, że drążony od spodu przez wody opadowe bulwar, od strony zatoki napierany przez wicher i lód nie wytrzymał ataku. Zniszczenia były totalne całkowite – na całej długości – od plaży miejskiej, aż po Dom Marynarza. Wszędzie piętrzyły się zwały betonowych brył, które przypominały obraz po bombardowaniu lotniczym. Gdy po nawałnicy mieszkańcy wyruszyli na nadmorski spacer, nie wierzyli własnym oczom. Wszędzie tylko rumowisko betonu i wyrwy ziemne wypłukiwane przez fale.

Doraźnie już w 1950 roku, Gdański Urząd Morski z siedzibą w Gdyni przystąpił do prac zabezpieczających. Klif Redłowski ogrodzono od strony zatoki murem oporowym oraz czterema rzędami drewnianych pali. Ale to były zaledwie działania pozorne. Problem odbudowy wymagał rozwiązania kompleksowego. I z taką inicjatywą wyszedł ówczesny dyrektor GUM, inż Waldemar Wallas. Ale potrzebnych było aż kolejnych dziewięciu lat i determinacji, aby w roku 1958 Miejska Rada Narodowa w Gdyni powołała Społeczny Komitet Budowy Bulwaru Nadmorskiego. Niejako z Urzędu na przewodniczącego tego gremium powołano inżyniera Wallasa.

Pokonać trzeba było bariery finansowe, materiałowe i przerobowe. Łamać wtedy obowiązujące priorytety. Nie przysparzało to inżynierowi Wallasowi przyjaciół. Projekt przebudowy opracował inżynier Lech Zaleski , a hydrologiczny inżynier Henryk Kisiel. Budowę bulwaru powierzono Hydrobudowie – 4, finału robót doczekano się w połowie 1969 roku – po 20 latach od katastrofy.

25 czerwca 1969 roku Bulwar Nadmorski udostępniono społeczeństwu. Na trzy lata przed ukończeniem budowy, w roku 1966 – na pięć przed emeryturą, odwołano dyrektora Wallasa ze stanowiska. Pozostałe lata pracy zawodowej spędził w Dalmorze, na stanowisku kierownika inspektoratu wojskowego tej firmy, czyli na ,,bocznym torze”.

środa, 25 kwietnia 2012

Gdyński bulwar jakiego nie znacie. Część 1.



Podobnie jak molo w Sopocie, bulwar ten znany jest w prawie całej Polsce. Dla stałych mieszkańców jest ulubionym miejscem spacerów, biegów, jazdy na rowerze i rolkach. Tu też z bliska obserwować można ptaki morskie oraz statki na gdyńskiej redzie i manewry jachtów.

Bulwar – zwany też przez mieszkańców deptakiem – ma długoletnią historię, jednak na ogół mało znaną. W 63 rocznicę katastrofy budowlanej, jaka dotknęła ten obiekt – warto przypomnieć jego barwne dzieje.

Aktualnie użytkowany bulwar jest trzecią nadmorską trasą łączącą Gdynię z Redłowem. Jeszcze wcześniej, ale to prehistoria - ,,dzikim brzegiem” chodziły miejscowe Kaszubki z kipami na plecach, nosząc ryby na targ do Zoppot, Oliwy, a nawet na Fischmarkt do Gdańska. Z Oksywia, Piasków i Gdyni do Gdańska były dwie drogi – szosą Gdańską, a latem na skróty – właśnie tędy wzdłuż Zatoki.

Gdy lokalizacja portu ,,przy Gdyni” została już zdecydowana, a wsi Gdynia przyznano prawa miejskie, rozważać zaczęto budowę ścieżki spacerowej dla kuracjuszy i ,,letników” - jak wtedy nazywano wczasowiczów. Inicjatorem tego przedsięwzięcia i jego dobrym duchem stał się Prezes Gdyńskiego Oddziału Ligi Morskiej i Rzecznej (nieco później nazywanej Ligą Morską i Kolonialną) mgr Władysław Staniszewski. Z początkiem roku 1929, gdy Prezes Staniszewski objął stanowisko Starosty Gdyńskiego Powiatu Grodzkiego – prace przy budowie ścieżki nadmorskiej nabrały tempa. Posadowiono tę ścieżkę na niewielkim nasypie, umocniono darnią, a na cześć inicjatora nazwano ,,ścieżką Staniszewskiego”. Korzystano z niej do 1934 roku – wtedy bowiem przystąpiono do budowy w to miejsce obiektu betonowego nazwanego Bulwarem Szwedzkim.

Jak na tamte czasy prace zaplanowano z rozmachem. Zatrudniono do tych robót bezrobotnych, których w Gdyni było sporo. Na zachowanych fotografiach widzimy pracujących w trybie tak zwanych robót publicznych mężczyzn, którzy łopatami przy użyciu lorek planują zbocze nadmorskiego klifu pod przyszły bulwar. Prace postępowały szybko. Już po dwóch latach, w roku 1936, bulwar przekazano do użytkowania. Poza trasą główną wybudowano na różnych poziomach klifu ścieżki, trasy i łączące je schody. Sam Bulwar Szwedzki, którego nazwa zachowała się do powojnia, rozciągał się na długości około 2 kilometrów. Rozpoczynał się przy Skwerze Kościuszki, a kończył przy Alei Marszałka Piłsudskiego, nieopodal Domu Marynarza. Od strony wód Zatoki zabezpieczał go wysoki na 80 cm betonowy falochron. Ścieżka spacerowa wysypana była żwirem. Wieczorami i nocą oświetlały go liczne elektryczne lampy zainstalowane na wysokich drewnianych słupach. Ścięte zbocze Kamiennej Góry i klifu obsadzono krzewami i różnymi drzewami, które zabezpieczały zbocze przed erozją. Wody opadowe, które spływały ze zbocza, odprowadzały studzienki burzowe i podziemne dreny. Urządzenia te na bieżąco kontrolowano i konserwowano.

W tej postaci Bulwar Szwedzki przetrwał do 1949 roku – 13 lat. Niemcy uciekając z Gdyni wiosną 1945 roku, nie zniszczyli bulwarowego falochronu. Specjalne oddziały niszczycielskie saperów, zajęte były wysadzaniem nabrzeży portowych, falochronu głównego osłaniającego port, a także magazynów i urządzeń przeładunkowych. Poza jedną większą wyrwą spowodowaną przypadkową bombą innych uszkodzeń bulwar nie doznał.

Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Droga wiodła przez Gdynię. Część 3.


Jedyną komórką przerzutową, która funkcjonowała prawie przez cały czas okupacji, była wspomniana wcześniej komórka w ewangelickim zborze przy konsulacie szwedzkim, przy ulicy Jana z Kolna. Należy przypuszczać, że jej działalność była gestapo znana, lecz ze względów operacyjnych przez hitlerowców tolerowana. Sprawa ta czeka na swego badacza.

W tym miejscu nie od rzeczy będzie kilka zdań na temat techniki przerzutów stosowanych w gdyńskim porcie. Zarówno sam port, jak i statki w nim cumujące, nadzorowane były przez specjalne jednostki policyjne. W gestapo gdyńskim istniała sprawnie działająca, chociaż niezbyt liczna komórka do spraw portowo – morskich. To ona koordynowała wszelkie działania kontrolne.

Każdy statek przed wyjściem w morze podlegał kontroli, którą przeprowadzali odpowiednio przeszkoleni funkcjonariusze z psami tropiącymi. Kontrolowano wszystkie pomieszczenia statku – od zenz po kominy. Luki ładowni musiały być odkryte do czasu ukończenia kontroli. Poza tym kontrolowano dokumenty ze stanem załogi, a osoby schodzące i wchodzące na statek skrupulatnie sprawdzane. Dotyczyło to zarówno członków załogi, jak i robotników portowych zatrudnionych przy pracach ładunkowych.

W tej sytuacji ,,zablindowanie” uciekiniera na statku było majstersztykiem wymagającym odwagi,wyobraźni i koordynacji działań wielu osób. Przemycenie uciekiniera statkiem składało się z kilku etapów. Sprawa podstawową było znalezienie odpowiedniego statku, to znaczy takiego, który miał potrzebna konstrukcję, przewoził odpowiedni towar i co bardzo ważne, miał załogę lub kilku jej członków gotowych, za opłata lub ze względów ideowych, podjąć takie ryzyko.

Etap drugi to ukrycie uciekiniera w bezpiecznym miejscu do czasu zorganizowania przerzutu. Na tym etapie trzeba było uciekiniera wyżywić, zapewnić wyposażenie – odzież, obuwie, bieliznę oraz zorganizować dokumenty – ausweis, przepustkę do portu i na statek.

Kolejny etap to bezpieczne dostarczenie uciekiniera na teren portu w określonym dniu i ustalonej porze. Najtrudniejszy etap to samo dostarczenie uciekiniera na statek i jego ,,zablindowanie”. Dostarczenie uciekiniera na burtę odbywało się z kolei na trzy sposoby: w czerpaku wraz z węglem ,,wysypywano” uciekiniera do ładowni, podmieniano go w zamian robotnika przeładunkowego w czasie np. przerwy śniadaniowej, lub wprowadzano go jako członka załogi na pokład statku. Wszystkie te sposoby niosły zagrożenie i niebezpieczeństwo dekonspiracji. Zagrożenia takie istniały również na wszystkich poprzednio wymienionych etapach organizowania przerzutu, bo wszechwładny przypadek lub ich splot mógł zburzyć najlepiej przemyślane plany.

Gestapo, świadome istnienia procederu przerzutów, imało się różnych sposobów i udaremnienia.
I tak np. agent gestapo Walter Ciecholewski w sierpniu 1944 roku ,,zorganizował” ucieczkę grupy robotników portowych i jeńców radzieckich. Grupa ta miała wyczekiwać na przerzut w lesie. W tym celu – aby ich tam dowieźć – uciekinierów załadowano na samochód. Zamiast do lasu, samochód zawiózł uciekinierów do siedziby gestapo. Stąd ich droga wiodła do Stutthofu. Takie ,,przerzuty” też się zdarzały.

Jak podaje A. Męclewski, gestapo na terenie Gdyni posiadało dobrze rozwiniętą sieć agentów i informatorów. Ich celem między innymi było rozpracowywanie przerzutów i kanałów kurierskich do Szwecji. Metoda ich ,,pracy” była stosunkowo prosta i polegała na obserwacji, infiltracji i ostatecznej likwidacji podziemnej komórki.

Bardzo efektywnym agentem okazał się Witold Świętochowski, Polak z pochodzenia mieszkający przed wojną w Sopocie. Agent ten, po odbytym już na przełomie roku 1939/40 przeszkoleniu w Berlinie, zamieszkał w Orłowie i podjął swoją haniebna działalność. To on rozpracował komórkę kierowaną przez F. Szwarca przy ulicy Świętojańskiej 98. On również – w późniejszym okresie – przyczynił się do likwidacji gdyńskiej grupy Szarych Szeregów, a także Tajnej Organizacji Wojskowej na terenie Gdańska. Jeszcze w roku 1944 w Rumi, w fabryce samolotów ,,zorganizował” konspiracyjną (!) grupę dywersyjną, którą następnie przekazał w ręce gestapo!

Swoją działalność agent ten prowadził do marca 1945 roku, i wtedy zbiegł do Niemiec wraz ze swoimi mocodawcami. Wspomniany wcześniej W. Ciecholewski rozpracował na terenie naszego miasta komórkę Polskiej Armii Powstania, a inny konfident – Jan Mościcki – poza Gdynią działał w Wejherowie, gdzie doprowadził do licznych aresztowań TOW ,,Gryf Pomorski”.

Pomimo tak licznych strat i ofiar podziemne komórki polskiego wywiadu i przerzutów ciągle się odradzały. Jeszcze na przełomie sierpnia i września 1944 roku statkiem szwedzkim s/s ,,Gustaw 4” przeprawiono przez Bałtyk dwóch zbiegłych z niemieckiej niewoli oficerów angielskich, którzy zabrali ze sobą plany fortyfikacji niemieckich w rejonie Gdyni. Plany te, opracowane przez Edmunda Walca, miały się okazać wielce pomocne przy następnych bombardowaniach.

piątek, 20 kwietnia 2012

Droga wiodła przez Gdynię. Część 2.

Część 1.

Wprawdzie głównym celem działalności obu grup, nie były przerzuty osób do Szwecji, ale zdobyte materiały wywiadowcze były przekazywane do dalszej ,,obróbki” KG AK w Warszawie bądź kanałem kurierskim bezpośrednio z Gdyni wędrowały do Szwecji i dalej.

Jak wynika z zachowanych materiałów, zarówno Brytyjczycy jak i władze w Londynie bardzo interesowały się sytuacją na Wybrzeżu i w Gdyni. Świadczy o tym fakt regularnego, comiesięcznego przesyłania meldunków przez 2 Oddział KG AK o sytuacji w gdyńskim porcie i stoczni.

Tak więc, aby zweryfikować zebrany materiał, niezależnie od siebie zbieraniem informacji zajmował się zarówno wywiad Okręgu Pomorskiego AK, jak i wywiad Komendy Głównej, działający pod kryptonimem ,,Lombard”. Współpracował on z kolei z ,,Alfą”- wyspecjalizowaną morską agendą AK i Delegatury Rządu na Kraj.

Jak podają Chrzanowski i Gąsiorowski w swoim artykule ,,Alfa” - marynarka wojenna w konspiracji” (Rocznik Gdyński 1978/79), struktura ta stawiała sobie za główne zadanie ,,prowadzenie wywiadu morskiego, organizowanie dywersji w portach i na faszystowskich jednostkach pływających”.

W latach 1943 – 44 wywiad AK, pomimo licznych wsyp, penetrował ważniejsze zakłady przemysłowe i ośrodki gospodarczo – militarne na Wybrzeżu i w Gdyni. Interesowano się przede wszystkim stocznią i portem, zakładami torpedowymi w Babich Dołach, zakładami i lotniskiem w Rumi oraz montażownią samolotów Focke Wulf w Redłowie. Przedmiotem szczególnych zainteresowań była oczywiście baza gdyńska Kriegsmarine.

Poza działalnością wywiadowczą, dbano o sprawne funkcjonowanie szlaku kurierskiego. O jego drożności może świadczyć fakt, że tylko w 1943 roku Jan Nowak Jeziorański skorzystał z niego dwukrotnie.

Ale nie wszystkim kurierom i wywiadowcom wiodło się tak pomyślnie. Nie miał takiego szczęścia Leon Łaniecki, mieszkaniec Małego Kacka, który wiosną 1943 roku wraz ze swoim bratem Dominikiem zbiegł do Szwecji na statku ,,Ingeren”. Po dotarciu na miejsce przeszkolony został przez wywiad brytyjski i wiosną 1944 roku szwedzkim statkiem ,,Winder” przerzucony do Gdyni.
Jego zadaniem było zbieranie materiałów o flocie niemieckiej. Prawdopodobnie Łaniecki został namierzony przez gestapo już w momencie zejścia na ląd i odwiedzeniu przez niego ojca. Śledzony był cały czas – prawie w przeddzień powrotu do Szwecji – aresztowano go w Gdyni w lokalu przy ulicy Świętojańskiej 98. Po torturach w gdyńskim, a następnie gdańskim gestapo, Leon Łaniecki skierowany został do Stutthofu i tam zamordowany. Istnieją dwie wersje jego śmierci – według jednej został powieszony, według drugiej rozstrzelany.

W Roczniku Gdyńskim numer 5 znajduje się relacja Dominika Łanieckiego opublikowana przez Ryszarda Łanieckiego – bratanka obydwu zbiegłych do Szwecji braci Łanieckich. Znajdujemy tu szereg interesujących faktów ilustrujących sposób przeprowadzenia tej ucieczki. O ucieczce tej, jej powodach, sposobie przeprowadzenia, o powrocie Leona Łanieckiego i jego aresztowaniu pisze poza tym dość szczegółowo A. Męclewski we wcześniej już wspomnianej książce ,,Neugarten 27”.
Tu spotkać można dalsze fakty, wątpliwości i domysły, dotyczące głównie sprawy powrotu Leona Łanieckiego do Gdyni i jego działalności do czasu aresztowania.

Niejako przy okazji autor zwraca uwagę na stosowane przez gestapo metodę rozpracowywania i likwidację podziemia na terenach Pomorza – o czym nieco więcej poniżej.

Równolegle do działalności przerzutowej AK, działalność TOW ,,Gryf Pomorski”. Punkt przerzutowy ,,Gryfa” prowadzony był przez Jana Śledzia (Śleszyńskiego), który kierował poza tym komórką wywiadu. Grupa ta działała od września 1942 do sierpnia 1943 roku. Przypadkowo (a może nie?) punkt ten mieścił się również na ulicy Świętojańskiej 98 – a zatem w tym samym miejscu, gdzie za parę miesięcy aresztowano Leona Łanieckiego! Czy był to przypadek?

Duszą tego punktu był Polak, pracujący tam jako dozorca domu Franciszek Szwarc. Grupa ,,Śledzia”, do której należeli poza tym Maria Pytlówna i Franciszek Trepczyński – przerzuciła podobno w okresie swojej działalności około 350 osób (A. Męclewski podaje liczbę 150 do 250 osób). Moim zdaniem – obydwie te liczby są mocno przesadzone, oznaczałoby to bowiem, że praktycznie codziennie dokonywano jednego przerzutu, a to w okupacyjnych realiach było wręcz niemożliwe!

6 stycznia 1943 roku członkowie tej grupy zostali aresztowani. Po przesłuchaniach i torturach Maria Pytlówna trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck, a mężczyźni Szwarc i Trepczyński – do Stutthofu.

Ciąg dalszy nastąpi...

środa, 18 kwietnia 2012

Droga wiodła przez Gdynię - część 1

W czasie drugiej wojny światowej podziemna działalność w Gdyni była bardzo złożona. Podobnie jak w Generalnej Guberni, w naszym mieście działały różne organizacje konspiracyjne. Prowadziły działalność propagandową, sabotażową, dywersyjną, ale także oświatową i humanitarną.

Działalność zbrojna i wywiadowcza (o wywiadzie przed wojną pisałem w poprzednich 3 postach: część 1, część 2, część 3) działa się niejako w ich tle, bowiem fakt inkorporacji Pomorza w skład Trzeciej Rzeszy, a w szczególności duże nasycenie rejonu Gdyni – jako baza Kriegsmarine – licznymi jednostkami wojskowymi i policyjnymi – narzucały specyfikę walki i określały jej charakter.

Jedna z form działalności podziemnej, w której Gdynia bezspornie przodowała, była działalność, polegająca na przemycaniu ludzi i dokumentów drogą morską do Szwecji i dalej na zachód.

Archiwalna dokumentacja w tym zakresie jest ze zrozumiałych powodów rzadkością. W tej sytuacji głównym ,,materiałem źródłowym”, w oparciu o który można prowadzić badania i sporządzać opracowania, są relacje świadków bądź nielicznych uczestników zdarzeń sprzed lat. Materiał ten często obrósł w mity, dotknięty został zawodnością ludzkiej pamięci. Słowem, jest zwykle bardzo subiektywny. Tym bardziej cenne są opracowania dokonane przez Bogdana Chrzanowskiego, prezentowane w mało dostępnej książce pt. ,,Organizacja sieci przerzutów droga morską z okupowanej Polski do Szwecji w latach okupacji hitlerowskiej 1939 – 1945”. którą zainteresowanym gorąco polecam, podobnie jak niektóre fragmenty książki A. Męclewskiego pt. ,,Neugarten 27”, z której między innymi przy pisaniu niniejszego opracowania korzystałem.

Pierwsze przerzuty osób przez Gdynię do Szwecji podjęte zostały już w grudniu 1939 roku, to jest z chwilą zawarcia układu pomiędzy Rzeszą a Królestwem Szwecji. Przedmiotem handlu pomiędzy wymienionymi państwami był eksportowany przez Niemców nasz śląski węgiel oraz importowana ze Szwecji ruda żelaza. Ten bałtycki szlak obsługiwały statki niemieckie, szwedzkie i sporadycznie fińskie. Pomimo wojennych zagrożeń – miny, torpedy, ataki alianckich samolotów, a później radzieckich okrętów podwodnych – szlak ten funkcjonował do sierpnia 1944 roku włącznie. W tym również okresie wykorzystywany był do działalności przerzutowej.

Z przerzutów tych korzystali zarówno kurierzy utrzymujący kontakty z władzami w Londynie, jeńcy – uciekinierzy z obozów, jak również osoby poszukiwane przez gestapo. Zatem przekrój społeczny uciekinierów był zróżnicowany, podobnie jak różne były organizacje podejmujące się przerzutu. Z uwagi na bezpieczeństwo osób przerzucanych i organizatorów przerzutu, działania te były głęboko zakonspirowane, co z drugiej strony uniemożliwiało koordynację. Poza KG – ZWZ – AK, Komendą Okręgu Pomorskiego AK, TOW ,,Gryf Pomorski” i w pewnym okresie Polską Armia Powstania, działalnością przerzutową w Gdyni zajmowały się doraźnie inne organizacje, a nawet osoby prywatne, które z racji swojego zatrudnienia w porcie miały takie możliwości.

Należał do nich kapitan ż.w. Antoni Sprung, który jako jeden z pierwszych – będąc zatrudniony w niemieckiej flocie handlowej – wykorzystał swoje możliwości i podjął się przerzucania osób poszukiwanych przez gestapo. Działalność tę prowadził przez prawie dwa lata – do roku 1941 – kiedy to pod zarzutem uprawiania tego procederu oraz prowadzenia działalności konspiracyjnej został aresztowany, osadzony w Stutthofie i po roku, w bliżej nieokreślonych okolicznościach, zamordowany.

Więcej szczegółów o osobie kapitana Sprunga znaleźć można w Roczniku Gdyńskim nr 3, w którym między innymi znajduje się artykuł Bogdana Chrzanowskiego pt ,, Przerzuty uciekinierów na trasie Gdynia - Szwecja w latach 1939 – 1945”. Poza tym znaleźć tu można interesujące fakty dotyczące organizacji przerzutów, zwłaszcza w latach 1942 – 43, jak też nazwiska osób z Chyloni, zaangażowanych w tę ryzykowną działalność. Autor podaje również nazwy szwedzkich statków (,,Jupiter”, ,,Scheineman 2”, ,,Wering”), których załogi uczestniczyły w tych przedsięwzięciach.

Według tego samego autora, chylońska komórka przerzutowa, powiązana była z PAP lub Komendą Okręgu Pomorskiego AK w Bydgoszczy (5 Oddział) i wyspecjalizowała się w przerzucie angielskich jeńców zbiegłych z niewoli. Poza tym komórka ta umożliwiła ucieczkę kilku polskim robotnikom zaangażowanym w sabotaż na terenie stoczni w Gdyni. Jej głównym bohaterem (a może nawet przywódcą) był Jan Kujawski. Uprzedzając swoje aresztowanie zbiegł tym samym szlakiem, który wcześniej wykorzystywał. Wcześniej zdążył przeprawić do Francji około 20 osób.

Dalsze szczegóły o działalności przerzutowej w Gdyni znajdują się w 4 numerze Rocznika Gdyńskiego, gdzie Chrzanowski wraz z Gąsiorowskim zamieścili artykuł pt. ,,Działalność wywiadowcza ZWZ – AK w Gdyni (1940 – 1945)”.

Jak podają autorzy, Podokręgiem Morskim kierował kapitan ż.w. Józef Olszewski. Rozbudował on znacznie sieć wywiadowczą na terenie Gdyni i najbliższych okolic. Punkt przerzutowo – kontaktowy mieścił się w szwedzkim zborze ewangelickim przy ulicy Jana z Kolna w Gdyni, a w pracę tego punktu zaangażowany był osobiście pastor tego kościoła D. Cederberg. Drugi punkt mieścił się nieopodal, przy ulicy Starowiejskiej, w piekarni Wojewódki. Punkt ten działał niezależnie od poprzednio wymienionego i wszystko wskazuje, że był powiązany z Oddziałem Drugim KG AK.

Grupa kapitana Olszewskiego była bardzo aktywna. Między innymi udało się jej zdobyć niemieckie plany zaminowania Zatoki Gdańskiej. Fakt ten miał duże znaczenie, bowiem zachodni alianci planowali w owym czasie w tym rejonie desant morski. Jak wiadomo, do takiego przedsięwzięcia nigdy nie doszło, a jesienią 1942 roku, niestety, nastąpiły masowe aresztowania wśród członków gdyńskiej sieci. Poprzedziła je letnia wsypa na terenie Bydgoszczy. W Gdyni aresztowano między innymi J. Olszewskiego, B. Myśliwka i L. Cylkowskiego. Wszyscy oni ponieśli śmierć! Kapitan Olszewski zażył truciznę w gdyńskim gestapo, Myśliwek został w czasie śledztwa zakatowany na śmierć, a Cylkowski zginął nieco później w Stutthofie...

Działalność konspiracyjna, wywiadowcza i przerzutowa w Gdyni, pomimo tej bolesnej straty, trwała nadal. Dowodzi tego zaistnienie grupy porucznika Jana Belaua. Rozpracowała ona teren Puck – Wejherowo – Gdynia pod kątem planowanego desantu morsko – lądowego, był więc wyraźnie kontynuatorem tego zadania rozpoczętego przez kapitana Olszewskiego. Grupa została rozbita przez gestapo dopiero w sierpniu 1944 roku. Wtedy nastąpiło aresztowanie porucznika Belaua, którego po dwóch miesiącach intensywnego przesłuchiwania i torturowania rozstrzelano.

Ciąg dalszy nastąpi...


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Zmagania wywiadów w przedwojennej Gdyni - część 3

Poza wymienionym Horyńskim, w Gdyni działał też niejaki Gregoraszczuk, hitlerowski agent, z zawodu kuśnierz. Po wkroczeniu hitlerowców do Gdyni zgłosił się on do dyspozycji Gestapo, w celu kontynuowania walki z polskimi mieszkańcami miasta. Natomiast na terenie Wolnego Miasta Gdańska, na politechnice działał Ukrainiec Andrzej Fedyna. Jego działalność była wielostronna – był ,,skrzynką kontaktową” dla innych agentów ukraińskich z terenu całej Polski, zajmował się przerzutem ,,spalonych” agentów i terrorystów przez port Gdański na zachód, rozprowadzał nacjonalistyczne materiały propagandowe, a nawet zorganizował w Gdańsku dwutygodniowy kurs wywiadowczy dla chetnych do takie działalności ukraińców. Fedyna przez długi czas współpracował ściśle z oficerem wywiwdu wojskowego R. von Jary, do którego zadań należała współpraca z ukraińskimi nacjonalistami.

Przykładów takich jest wiele. Wynika z nich oczywisty wniosek, że Abwehra z pełna świadomością sięgała do tzw. mniejszości narodowych, grających na ich nacjonalizmie i animozja w stosunku do swoich polskich gospodarzy. Jak już wyżej wspominałem, do prac wywiadowczych przeciwko Polsce byli także często obywatele polscy narodowości niemieckiej lub obywatele Wolnego Miasta. Jednym z nich był Werner Freyer, gdańszczanin pracujący w Gdyni. Był on z zawodu maklerem i z racji swoich obowiązków zawodowych miał możliwość poruszania się po naszym porcie. Ustalono, że przekazał on Abwehrze dużo informacji o naszych morskich umocnieniach oraz wiadomościach z terenu Gdyni, a zwłaszcza Oksywia.

Głośna przed wojną sprawa szpiegowska, ujawniona przez nasz kontrwywiad była sprawa Martina Engelinga i jego grupy. Był on masarzem – rzeźnikiem, prowadzącym sklep tej branży przy ul. Portowej w Gdyni. Do jego informatorów należał gdyński handlarz węglem nazwiskiem Eckert, kapitan statku Franz Jaeger oraz syn młynarza z Pucka – Priebe. Interesowały ich sprawy lotnisk i lotnictwa morskiego, co potwierdziły znalezione w czasie przeprowadzonej rewizji szkice, zdjęcia i notatki. Wszyscy oni przyznali się do współpracy z hitlerowskim wywiadem.

Poza angażowaniem do prac wywiadowczych osób indywidualnych Abwehra wciągała też do tego procederu właścicieli firm i i ich pracowników. Szczególnie użyteczne były tu firmy transportowe, spedycyjne i handlowe, które w swojej działalności wychodziły poza granicę Wolnego Miasta. Ich działalność gospodarcza była doskonałą przykrywką szpiegowskiego procederu. Na przykład Zakłady Tłuszczowe produkujące w Wolnym Mieście olej i margarynę ,,Amada” wyspecjalizowały się w przemycie broni i szpiegów do Gdyni i do innym Polskich miejscowości. Używany do tego celu był transport firmy, który codziennie dostarczał tłuszcz do polskich sklepów. Sprzyjała temu zażyłość kierowców i konwojentów z polską strażą graniczną, która bagatelizując swoje obowiązki, bez kontroli przepuszczała ciężarówki na polska stronę.

Podobny proceder uprawiała firma Kannenberga z Gdańska, której właściciel posiadał przedstawicielstwo ,,Opla” na cały nadmorski rejon Bałtyku. Samochody tej firmy pod pozorem przewozu części samochodowych szmuglowały w skrzyniach broń na obszar nie tylko Pomorza, ale całej Polski...

Duże zasługi w rozpracowywaniu agentury hitlerowskiej na terenie Gdyni i Wybrzeża odnosiła Paulina Tyszewska, Polka mieszkanka Sopotu, którą w 1936 roku udało się naszemu 2 Oddziałowi umieścić w gdańskiej Nebenstelle. Jako pracownik biurowy tej placówki i kochanka komandora porucznika Renholda Kohtza (z którym miała nieślubne dziecko i z którym żyła w konkubinacie) miał przez wiele lat dostęp do dokumentów Abwehry. To dzięki niej między innymi rozpracowana została w Gdyni sprawa Englinga. Zdemaskowanie Tyszewskiej jako naszej agentki nastąpiło dopiero w czasie wojny, gdy w ręce niemieckiego wywiadu wpadły niektóre materiały naszego 2 Oddziału.

W latach dwudziestych i w pierwszej połowie lat trzydziestych Bydgoska Ekspozytura nr 3 koncentrowała się w swoich działaniach wywiadowczych głównie na rozpracowywaniu agentury niemieckiej Wolnego Miasta. Wynikało to zarówno z charakteru gdańskiej Nebenstelle, jej ekspansji, a także z naszych trudności kadrowych. Dopiero z początkiem stycznia 1935 roku, szef Ekspozytury major Zychoń polecił Placówce Okręgowej nr 2 w Gdyni zorganizowanie ,,morskiego” wywiadu w porcie gdyńskim, wykorzystując w tym celu niektóre instytucje i przedsiębiorstwa morskie oraz zawijające tu statki. Zainteresowano się przede wszystkim statkami bandery niemieckiej, których rocznie zawijało tu średnio około 700 jednostek. Za ich pośrednictwem istniała możliwość szybkiego przerzutu informacji i ludzi pomiędzy Gdynią a portami niemieckimi i odwrotnie (wystarczy wspomnieć, że rejs z Gdyni do Kielu wynosi jeden dzień do Hamburga dwa dni).

Od tego czasu wywiad nasz korzystał z informacji portowych pilotów, z danych Kapitanatu Portu i Urzędu Morskiego, a także z usług marynarzy i oficerów floty handlowej, których udało się zwerbować do współpracy. Pozyskano też bardzo cennych współpracowników w osobach dyrektora GAL komandora Jacynicza, wicedyrektora ,,Polskarob” Raczewskiego oraz dyrektora Polskiej Agencji Morskiej nazwiskiem Cienciała. Szczególnie ten ostatni kontakt był bardzo cenny, ponieważ Agencja Morska dysponowała w licznych portach Europy i Świata swoimi placówkami i przedstawicielami, których można było wykorzystywać dla celów wywiadowczych.

Całą tę sieć udało się uruchomić zaledwie w ciągu kilku tygodni, tak więc do połowy 1935 roku napływać zaczęła istna lawina informacji, z którą PO nr 2 w Gdyni z ledwością sobie radziła. W tym czasie nawiązane zostały kontakty wywiadowcze ze skandynawami i rezydującymi w Skandynawii Japończykami. Z wszystkich tych kontaktów skorzystać miał w niedalekiej przyszłości nasz wywiad, który w czasie wojny funkcjonował przy Naczelnym Wodzu naszego Rządu na emigracji. Z kontaktów tych – w pewnej mierze – korzystano w czasie wojny przy organizowaniu przerzutu ludzi i materiałów wywiadowczych przez Gdynię na Zachód.

Przy pisaniu powyższej publikacji posiłkowałem się książkami pana Gondka pod tytułami ,,Wywiad polski w 3 Rzeszy 1933 – 1939” i ,, Działalność Abwehry na terenie Polski” oraz książką pana Poplońskiego pod tytułem ,,Wywiad Polskich Sił Zbrojnych”.

sobota, 14 kwietnia 2012

Zmagania wywiadów w przedwojennej Gdyni - część 2

Przyjrzyjmy się teraz nieco bliżej placówkom wywiadowczym i kadrze Abwehrstelle w Królewcu i Nebenstelle w Gdańsku.

Gdańska placówka Abwehry z siedzibą w Gdańsku – Wrzeszczu rozpoczęła swoją działalność w 1935 roku. Wcześniej – już od 1923 roku – funkcjonowała jako oddział wywiadowczy przy gdańskim Prezydium Policji, a jeszcze wcześniej w czasach Republiki Waimarskiej – działała przy niemieckim konsulacie.

Pierwszy zespół pracowniczy agentów Abwehry rekrutował się z miejscowych policjantów, a jego kierownikiem został także policjant, komisarz Oskar Reile. Poważną zaletą w pracy takiego zespołu była znajomość gdańskich i pomorskich realiów, jak również znajomość języka polskiego. W1934 roku gdański zespół wywiadowczy został poważnie wzmocniony kadrowo, bowiem zasilili go zawodowi oficerowie wywiadu oddelegowani tu ze Szczecina i Królewca, w tej liczbie kapitana Siegfrieda Cartellieri, który za szpiegowskie ,,zasługi” niebawem awansował do stopnia pułkownika.

W tym czasie nastąpił dynamiczny rozwój sieci niemieckiego wywiadu na terenie 2 RP. Według niemieckich opracowań (tzw. memoriał Kirchoffa), w maju 1938 roku Niemcy posiadali poza swoimi granicami przeszło 5 tysięcy płatnych agentów, z których znaczna liczba penetrowała Polskę.

Hitlerowcy wysoko cenili pracę gdańskiej Nebenstelle, a także królewieckiej placówki Abwehrstelle. Dowodem tego niech będą błyskotliwe kariery zawodowo zatrudnionych tam oficerów. I tak np. ppor. Hans Horaczek był już w 1937 roku podpułkownikiem, a od czasu wrześniowej klęski, szefem Abwehry w Warszawie. Aktywnie działający przed wojną przeciwko Polsce porucznik Heinrich Rauch w czasie wojny awansował do stopnia generała. Podobnie potoczyła się kariera kapitana Waltera Weissa, który pod koniec lat dwudziestych organizował gdańska Nebenstelle, a w czasie wojny awansował do stopnia generała pułkownika i dowódcy armii.

Jak już wyżej wspomniałem, pokaźnym źródłem wywiadowczych informacji byli przedstawiciele mniejszości niemieckiej. Osób takich na terenie Polski zamieszkiwało w latach trzydziestych około 750 tysięcy, z czego na Pomorzu około 190 tysięcy. To spośród nich rekrutować się mieli działacze Piątej Kolumny i tzw. Selbstschutzu, którzy w czasie pokoju byli zaangażowanymi współpracownikami Abwehry, a z chwilą wybuchu wojny z Niemcami, ujawnili swoja agresję wobec polskich sąsiadów, współdziałając z Eisatzgrupen i Gestapo.

Całej tej wielotysięcznej, tajnej i profesjonalnie przygotowanej armii szpiegów i ich współpracownikom, stawić musiał czoła nasz 2 Oddział Sztabu Generalnego WP. Składał się on z Wydziału 2 i kilku pod wydziałów, były też Ekspozytury. Jedynie Marynarka Wojenna, była jedynym rodzajem wojska posiadającym samodzielną, wyeksponowana placówkę kontrwywiadu, co dowodziło dużej rangi tej formacji wojskowej.

Praca naszego kontrwywiadu na przestrzeni lat trzydziestych nasilała się. I tak dla przykładu tylko w 1933 roku na Pomorzu pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Trzeciej Rzeszy aresztowano 35 osób. Sądy Okręgowe na Pomorzu i Sąd Admiralski w Gdyni wydały w tych sprawach trzy wyroki śmierci, które wykonano i jeden wyrok śmierci zamieniony z łaski Prezydenta RP na dożywocie oraz dużo wyroków wieloletniego więzienia.

W następnym roku Samodzielny Rejon Informacji (SRI) Dowództwa Floty w Gdyni zlikwidował 5 spraw, w których zapadł jeden wyrok śmierci wydany na ppor. mar. Wacława Śniechowskiego wydany przez Sąd Admiralski w Gdyni. Wyrok został wykonany. W pozostałych sprawach zasądzono wyroki wieloletniego więzienia. Jak ustalono w trakcie śledztwa, terenem szpiegowskiej działalności objęta była Gdynia, Oksywie, Obłuże, Hel, Puck a nawet daleki Pińsk, gdzie jak wiadomo stacjonowała nasz rzeczna flotylla.

Łącznie w tym czasie nasz wywiad i kontrwywiad na terenie Pomorza zlikwidował 8 spraw szpiegowskich na rzecz Niemiec, w których zapadły dwa wyroki śmierci – oba wykonane. W czasie śledztw ujawniono, że gdańska agentura Abwehry wychodzi w swoich działaniach poza obszar Wybrzeża i Pomorza (sprawy Janiny Festenburg i Władysława Kończykowskiego), pozostawia swoim agentom znaczną swobodę w doborze współpracowników, a także wykazuje znaczne zainteresowanie naszym rozwojem formacji pancernych.

Okazało się również, że od 1934 roku Abwehra wykazuje duże zainteresowanie naszym lotnictwem. W przypadku stacjonującego w Pucku Morskiego Dywizjonu Lotniczego podległego Dowództwu Marynarki Wojennej interesowano się głównie stanem technicznym naszych wodnosamolotów.

Ustalono też, że ważną rolę w funkcjonowaniu gdańskiej Nebenstelle spełnia sopockie Kasyno Gry. Placówka ta była dosłownie naszpikowana niemieckimi agentami i informatorami. Tu przekazywano sobie wytyczne i materiały szpiegowskie, pieniądze i szyfry, a nie przebierając w środkach (szantaż, kompromitujące pożyczki itp.), starano się werbować nowych współpracowników i zdobywać interesujące wywiad wiadomości.

Rozpoznano także, elementy niemieckiej inspiracji i dezinformacji stosowanej przez Abwehrę. Między innymi chodziło w tym przypadku o wytworzenie wśród polskiego społeczeństwa wrażenia wszechobecności i wszechmocy hitlerowskiego wywiadu. Zapewne temu celowi służyły próby majora Zychonia szefa Ekspozytury 2 Oddziału w Bydgoszczy, a także przekazanie w 1937 roku naszemu wywiadowi trafnych zresztą charakterystyk naszej generalicji...

W drugiej połowie lat trzydziestych działalność hitlerowskiego wywiadu w Polsce nasilała się z roku na rok. Jak ustalono, od wiosny 1938 roku interesowano się między innymi, gdzie na Pomorzu odbywają się manewry, jakimi mapami posługują się nasze oddziały, w jakich miejscowościach odbywają się ćwiczenia broni pancernej, jaka atmosfera panuje w polskich oddziałach, jaka jest wysokość żołdu, jak oznakowane są samochody wojskowe, jakie są racje mięsa w wyżywieniu żołnierzy i wiele innych. Specjalnie przytoczyłem dość długą listę tematów interesujących Abwehrę, aby uzmysłowić ich wielostronność.

W tej sytuacji uaktywnić musiał się nasz kontrwywiad. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zaczęto uważnie przyglądać się miejszościom narodowym zamieszkującym Gdynię, Wybrzeże i Pomorze. Niebawem ujawniono szereg rewelacji. I tak niejaki Robert Wilke, mieszkaniec Gdyni, właściciel motorówek służących do zwiedzania portu, w koszach z rybami przewoził materiały szpiegowskie do Gdańska. Mieszkaniec Gdyni pochodzenia ukraińskiego Johann Szmidt, plażą w Orłowie przewoził w wózku dziecięcym materiały szpiegowskie do Sopotu. Zniemczony Żyd Franciszek Hirszfeld jeżdżący często na trasie Gdynia, Toruń, Gdańsk okazał się wieloletnim łącznikiem i werbownikiem Abwehry, utrzymującym kontakty z konsulatem niemieckim w Toruniu, placówką Abwehry w Gdańsku i swoimi informatorami w Gdyni, między innymi z niejakim Bernardem Eckertem. Ujawniono też współpracę powstałego w Gdyni Komitetu Ukraińskiego zrzeszającego około 120 nacjonalistów, z niemiecki wywiadem. Założycielem tej organizacji był praktykujący w Gdyni doktor medycyny Horyński, którego kilkupiętrowa kamienica do dzisiaj stoi na ulicy Abrahama. Komitet Ukraiński kontynuował swoja działalność w czasie okupacji – wtedy już w sposób jawny i nieskrępowany wspierał hitlerowców, a Ukraińcy korzystali w Gdyni z licznych przywilejów (między innymi otrzymywali ,,niemieckie” kartki żywnościowe). W okresie poprzedzającym wybuch wojny, nacjonaliści ukraińscy wspierani byli finansowo przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) ściśle współpracujący z Abwehrą. Na przykład organizowane przez OUN ukraińskie bojówki prowadzące szeroko zakrojoną działalność wywiadowczą i terrorystyczną na naszych ziemiach, wyposażone były sukcesywnie w broń i materiały wybuchowe przez gdańską Abwehrę.

Ciąg dalszy nastąpi....

czwartek, 12 kwietnia 2012

Zmagania wywiadów w przedwojennej Gdyni - część 1

Po uzyskaniu niepodległości, już z początkiem lat dwudziestych, w miarę krzepnięcia naszej państwowości, młoda Rzeczpospolita przystąpiła do tworzenia i doskonalenia struktur wywiadu wojskowego. Postrzegano go jako jeden z ważkich elementów naszych struktur obronnych, co uwarunkowane było naszym położeniem geopolitycznym, między wrogim nam państwem Sowieckiej Rosji i nieprzychylnymi nam Niemcami. W zależności od ewaluacji sytuacji kładziono nacisk na ,,wschodni” bądź ,,zachodni” kierunek działania wywiadu i kontrwywiadu, wzmacniając sieć wywiadowczą i dywersyjną z myślą o jej wykorzystaniu zarówno w czasie pokoju jak i ewentualnej wojny. Działania te sprowadzały się między innymi do określenia przyszłego agresora, określenia jego potencjału gospodarczego i militarnego, a także sprecyzowanie terminu i kierunków ewentualnej agresji.

Zadania te podporządkowano Oddziałowi 2 Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Na interesującym nas kierunku ,,Zachód”, działały dwie Ekspozytury, mianowicie Ekspozytura numer 4 kierowana przez majora dyplomowanego Stanisława Kuniczaka z siedzibą w Katowicach oraz Ekspozytura numer 3 w Bydgoszczy kierowana przez majora Jana Żychonia. W okresie poprzedzającym wybuch drugiej wojny światowej (od 1932 roku do wiosny 1939 roku) całym kierunkiem ,,Zachód” kierował mjr dr Adam Świtkowski, a w ostatnich miesiącach tuż przed wrześniową agresją mjr dyplomowany Tadeusz Szumowski.

Po przejęciu w styczniu 1933 roku władzy przez hitlerowców, Niemcy stały się głównym kierunkiem zainteresowania naszego wywiadu. Zainteresowanie to narastało w miarę upływu czasu. Już w połowie 1933 roku, a więc zaledwie w parę miesięcy po objęciu władzy przez Hitlera i jego bandę, Marszałek Piłsudski polecił przeprowadzić przez nasze konsulaty na terenie Niemiec doraźną penetrację w celu rozpoznania spraw wojskowych, politycznych i gospodarczych. W 1935 roku Oddział 2 posiadał już prawie pełna wiedzę o niemieckim potencjale wojskowym oraz szkoleniu rezerwistów do formacji rezerwowych (tzw. Ersatzeinheiten), a także powstających w tym czasie szkołach podoficerskich, oficerskich i Szkole Wojennej.

Rozpoznano tez struktury, sposoby i kierunki wywiadu niemieckiego. Ustalono że do penetracji naszego kraju powołano w Abwehrze trzy ośrodki wywiadowcze – tzw. Abwehrstelle, mieszczące się we Wrocławiu, Szczecinie i Królewcu. Pomorze, a więc i wybrzeże penetracją objęła Abwehrstelle w Królewcu. Działała ona przez tzw. Nebenstelle w Gdańsku, który od czasu wzrostu hitlerowskich wpływów w Wolnym Mieście – od około 1935 roku – stał się główną bazą wypadową niemieckiego wywiadu wojskowego wymierzonego w nasze Wybrzeże, Gdynię, Tczew, Toruń, Grudziądz, Puck i Hel.

O wielkości i intensywności hitlerowskich działań wywiadowczych może świadczyć fakt ujawnienia i likwidacji na terenie naszego kraju w latach 1935 – 1939 aż 300 szpiegowskich afer, z których kilkanaście rozegrało się w Gdyni lub w najbliższej okolicy. Zakładając, że nie wszystkie działania szpiegowskie zostały przez nasz kontrwywiad ujawnione, wyobrazić sobie możemy rozmiar tego procederu.

W trakcie śledztwa i postępowania sądowego ujawnione zostały szczegóły, rozmiar i kierunki niemieckiej działalności szpiegowskiej. Stwierdzono między innymi, że po 1935 roku nastąpiła znaczna aktywizacja tej działalności, a od połowy 1938 roku Abwehra zaczęła szeroko stosować radiołączność, co znacznie przyspieszyło przekazywanie informacji (szczególnie o charakterze wojskowym) do terenowych Abwerstelle i do centrali w Berlinie. Ustalono poza tym, że już od 1933 roku, aż do wrześniowej napaści na nasz kraj, Abwehra pracowała przez różne źródła informacji np. zdobywano informację od obywateli polskich zatrudnionych w administracji, wojsku i gospodarce uzyskiwano informacje od osób mających możliwości obserwowania obiektów wojskowych lub przemysłowych pracujących na rzecz wojska. Wykorzystywano tez ,,dojścia” osób postronnych do pracowników Oddziału 2 Sztabu Głównego, do funkcjonariuszy Policji Państwowej, Straży Granicznej, dyrekcji zakładów przemysłowych, PKP itp. Poza tym wywiad niemiecki korzystał stale z informacji uzyskiwanych od turystów, przedsiębiorców handlowych i spedycyjnych, a także z permanentnej działalności wywiadowczej prowadzonej przez przedstawicieli licznej na naszym terenie mniejszości niemieckiej. Działalność tych ostatnich z racji zaangażowania ideowego i patriotycznego była przez Abwehrę bardzo ceniona, za jej rzetelność i rzeczowość, co w praktyce oznaczało, że materiały te nie wymagały weryfikacji, jako wolne od inspiracyjnych dezinformacji naszego kontrwywiadu.

Ciąg dalszy nastąpi....

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Stanisław Hueckel – gdynianin z wyboru


Prof. dr Bolesław Kasprowicz – znany z lat przedwojennych Przewodniczący Rady Interesów Portu w Gdyni – w trakcie swoich wykładów z ekonomiki portów morskich, często powoływał się i cytował wypowiedzi Stanisława Hueckela. Mówił o nim jak o wysokiej klasy specjaliście w sprawach portu i jego infrastruktury. Niekiedy, słuchając tych wykładów jako student Wydziału Morskiego WSE w Sopocie, odnosiłem wrażenie, że przywoływany prof. Hueckel jest zmarłym dawno autorytetem i klasykiem w tych dziedzinach – kimś takim jak Darwin, Hegel lub Freud. Tym czasem prof. Hueckel – żył, miał się dobrze i dzięki swojej wiedzy i pracowitości robił nietuzinkową karierę naukową.

Stanisław Hueckel urodził się 8 maja 1911 roku we Lwowie. Tu skończył kolejne szkoły, a w 1935 roku ukończył studia na Wydziale Inżynierii Lądowej i Wodnej Politechniki Lwowskiej. Już w 1934 roku – jeszcze jako student podjął praktykę w Urzędzie Morskim w Gdyni. Po uzyskaniu dyplomu, do pracy w tej instytucji powrócił.

Młody inżynier z marszu włączył się do budowy naszego portu, a również w projektowaniu i budowie portu we Władysławie, Jastarni, Pucku i Helu. Mieszkał w tym czasie na ,,Działkach Leśnych”, a następnie w budynku mieszkalnym Urzędu Morskiego przy ulicy Chrzanowskiego. Tu zastaje go wojna. Szczęśliwie udaje mu się wyjechać do Krakowa, gdzie przebywa do 1945 roku.

Już późną wiosna tego roku powrócił na Wybrzeże i podjął pracę w Biurze Odbudowy Portów oraz na Politechnice Gdańskiej. Na tej uczelni przeszedł kolejne etapy osobistej i naukowej kariery, dochodząc do stanowiska rektora. Od 1953 roku pracował również w Instytucie Budownictwa Wodnego PAN. W latach 1961 – 1974 został dyrektorem tego instytutu. Był bardzo płodnym naukowcem i publicystą w zakresie swojej specjalnością, to jest w problematyce budownictwa morskiego.  W tym czasie opublikował swój kilkutomowy podręcznik pod tytułem ,,Budowle morskie” oraz szereg innych, między innymi ,,Zarys hydrotechniki morskiej”. W sumie wydał drukiem prawie 500 publikacji.

Miał duży, praktyczny wkład w projektowanie portu w Szczecinie, Gdańsku i Świnoujściu. W Gdyni zaangażowany był w budowę pierwszego suchego doku.

Po pewnym czasie stał się znanym na świecie specjalistą od budownictwa portowego. Zaowocowało to jego licznymi zagranicznymi podróżami jak konsultant, w rozwiązywaniu różnych problemów czasami bardzo specyficznych. Poza tym uczestniczył czynnie w wielu sympozjach i konferencjach naukowych w Europie i na Świecie.

W 1962 roku profesor Hueckel powołany został na członka korespondenta PAN, a dziesięć lat później został jej rzeczywistym członkiem.

Od 1971 roku wszedł w skład Prezydium PAN i przewodniczył Radzie Koordynacyjnej PAN w Gdańsku, a już wcześniej, bo od 1966 roku – przewodniczył Komitetowi Badań Morza PAN.

Odznaczony był licznymi regionalnymi i najwyższymi ogólnokrajowymi orderami, między innymi Krzyżem Kawalerskim i Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Orderami Sztandaru Pracy 1 i 2 klasy.

Pod koniec swojego życia spisał wspomnienia przebytej kariery zawodowej i naukowej, jednakże nie doczekał się ich publikacji.

Zmarł 20 lipca 1980 roku, w Sopocie.

Do naszego miasta ten wielki uczony i skromny człowiek miał zawsze wielką estymę, świadomy tego, że właśnie tu, w Gdyni, zdobył swoje zawodowe ostrogi. Czuł się zawsze gdynianinem.

Był Gdynianinem z wyboru!

sobota, 7 kwietnia 2012

Roboty niewolnicze i przymusowe w okupowanej Gdyni - część 3

Z okazji zbliżających się świąt Wielkanocnych chciałbym wszystkim odwiedzającym złożyć najserdeczniejsze życzenia. 

Wesołych Świąt!


--------------------------------------------------------------------


Jak wykazują badania historyków, na terenie Gdyni działało ponad 20 obozów pracy przymusowej. Skoszarowano w nich około 40 tys. osób. Ponadto czynne też były tu cztery obozy dla jeńców wojennych, w których przetrzymywano 2700 osób (jeńców francuskich, brytyjskich, rosyjskich, a później włoskich) oraz pięć obozów dla 3000 więźniów z wyrokami.

Jak już wyżej wspominałem, przy ul. Wroniej istniał podobóz Stutthof, w którym przetrzymywano około 700 więźniów. Uruchomiono go latem 1944 roku.

Nieco później, bo w listopadzie 1944 roku uruchomiono w pobliżu obóz dla jeńców słowackich, których internowano po stłumieniu słowackiego postania. Jeńców słowackich – a było ich około 500 – traktowano nie jak kombatantów, ale jak kryminalistów. Zakwaterowano ich w drewnianych barakach, po 40 osób w baraku, a nadzór nad nimi sprawowali starsi esesmani. Z relacji nielicznie ocalałych Słowaków wynika, że byli szykanowani, a próby ucieczki były karane śmiercią przez powieszenie. Zatrudniano ich przy różnych pracach na terenie portu i stoczni, a także do prac ziemnych przy fortyfikacji na obrzeżach miasta. Z uwagi na trudne warunki bytowe oraz w wyniku zbombardowania ich obozu przez lotnictwo radzieckie pod koniec marca 1945 roku – na parę dni przed wkroczeniem Rosjan do Gdyni, a także na liczne ofiary w czasie ewakuacji, przeżyło ich zaledwie 129.

Inne obozy miały różne profile. Różniły się one wielkością, nazwami, strukturą narodowościowa itp. Były obozy typowo jenieckie, obozy pracy, obozy przejściowe, filie i podobozy, a także tak zwane Kommanda obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Niektóre z nich działały od pierwszego okresu wojny, inne uruchomiano w późniejszym okresie, niektóre miały charakter półwolnościowy (np. w Orłowie działał niewielki obóz dla pracowników ze wschodu tak zwanych Ostarbeitów, których pilnował tylko jeden cywilny dozorca, a bramę zamykano tylko na noc) inne obozy były ściśle strzeżone i wyposażone w wieże wartownicze i uzbrojonych wartowników. Różne też były warunki w obozach jenieckich. Francuzi, których obóz mieścił się na Grabówku w niedziele i święta wychodzili bez nadzoru na spacery do Gdyni i byli serdecznie witani przez polskich mieszkańców, szczególnie przez dzieci, które obdarowywali czekoladą, dostarczana i przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w paczkach żywnościowych. Jeńców sowieckich natomiast pilnowano z całą niemiecką skrupulatnością. Do pracy pędzono ich w zwartych kolumnach z biciem i krzykami. Polska ludność cywilna w miarę swoich skromnych wojennych możliwości podrzucała im z litości kromki chleba, marchew, brukiew pilnując się przed Niemcami, którzy bezlitośnie pędzili ofiarodawców oraz korzystających z ich pomocy jeńców.

Praca wykonywana przez jeńców na przestrzeni wojennych lat ulegała zmianie. W pierwszych latach wojny wykorzystywano ich do budowy i rozbudowy portu i stoczni, słowem do rozwoju potencjału gospodarczego i militarnego. Później po 1942 roku w związku z nasilającymi się nalotami, doszła budowa schronów. Jeszcze później – od lata 1944 roku – zatrudniano ich między innymi do budowy umocnień, okopów i stanowisk dla karabinów maszynowych, a także rowów przeciwczołgowych. Prace te były kontynuowane jeszcze w zimie z 1944 na 1945 rok, a ich efektem były linie obronne w długości ponad 60 km, rozbudowane w głąb na kilka pasów.

Prace te były mordercze. Zima była wczesna, śnieżna i mroźna. Ziemia była skuta mrozem na kilkanaście centymetrów. Nocami temperatura spadała do -20 stopni C. Okopy prowadzono w trudnym, leśnym terenie, po morenowych wzgórzach, często pomiędzy narzutowymi głazami i korzeniami drzew. Wymagało to zdwojonego wysiłku pomarzniętych, wygłodzonych i źle odzianych jeńców.

Aby rozmrozić grunt, który bez użycia kilofów był nie do ruszenia, palono ogniska. Wachmani i cywilni brygadziści pędzili jednak od nich próbujących się ogrzać jeńców – spowalniało to bowiem tempo prac i wykonanie dziennej normy. A czas naglił, bo od wschodu i południa dochodził odgłos frontu – dudnienie artylerii i detonacje bomb.

Prace można było prowadzić tylko w ciągu krótkiego, zimowego dnia, a wczesny mrok nie pozwalał na uruchomienie drugiej zmiany. Po zapadnięciu zmroku pędzono kolumny słaniających się z wyczerpania jeńców do obozów, w których oczekiwał na nich skromny posiłek, nieco gliniastego chleba, talerz wodnistej zupy i wypoczynek w zimnych barakach.

Z jeńców i niekiedy z cywilnych mieszkańców miasta tworzono też komanda pracy do odgruzowywania ulic i usuwania szkód spowodowanych nalotami i bombardowaniem. W zakładach pracy, aż do jesieni 1944 roku kontynuowano prawie normalna pracę produkcyjną. Przełomowa datą w tej działalności był nalot aliancki w dniu 18 grudnia 1944 roku, gdy około 600 samolotów RAF-u przeprowadziło bombardowanie na stocznię, port i miasto. Zniszczenia były znaczne. Od tego dnia począwszy Niemcy przystąpili do demontażu i sukcesywnej ewakuacji urządzeń i maszyn z gdyńskiej stoczni. Nasiliły się tez kolumny uciekinierów cywilnych z Prus Wschodnich i Żuław, którzy przez port próbowali się ewakuować do Rzeszy. Miasto przybrało wyraźnych cech miasta przyfrontowego. Wzmógł się terror i strach, bo Niemcy zdecydowali się bronić swoją bazę, a to oznaczało ofiary i zniszczenia.

Jeńców, więźniów i polskich cywilów eksploatowano do ostatniej chwili, a na koniec podejmowano ich ewakuację, bowiem siła robocza podobnie jak inne ,,dobra” potrzebna była do kontynuowania wojny.

Przykładem może tu być los podobozu Stutthof przy ul. Wroniej, który ewakuowano dopiero 25 marca 1945 roku, na trzy dni przed wkroczeniem Rosjan do Gdyni. Ewakuacja ta okazała się tragiczna w skutkach, bo w Zatoce Lubeckiej, gdzie zawieziono jeńców, doszło do tragicznej pomyłki, w wyniku której zbombardowano statki. Dokonało tego lotnictwo brytyjskie w przekonaniu, że są to statki z uciekającymi z Danii SS- manami.

Tragiczne bombardowanie przeżyło niewielu.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Roboty niewolnicze i przymusowe w okupowanej Gdyni - część 2

Wykazy osób wysiedlonych z Gdyni są tak samo nieścisłe jak liczba osób internowanych i aresztowanych (o czym wspomniano w poprzednim poście). Wysiedlenia te trwały od jesieni 1939 roku do połowy 1941 roku. W pierwszym okresie zachęcano do wyjazdu polskie rodziny poprzez odezwy i plakaty. Od połowy października 1939 roku wprowadzono wysiedlenia przymusowe. Wysiedlenia rozpoczęto od Orłowa zwanego Adlershorst, gdzie w pasie nadmorskim znajdowały się liczne wille. Tylko w jednym dniu wysiedlono z tej dzielnicy około 4 tysięcy osób, pozwalając zabrać ze sobą tylko niewielki bagaż podręczny.

Następnie przystąpiono do wysiedlania Śródmieścia i Grabówka. Bardzo szybko nie było dzielnicy w której w pośpiechu nie pędzono by polskich rodzin na bocznicę kolejową, by stąd bydlęcymi wagonami wywozić w nieznane...

Wywózki te stały się kolejnym elementem hitlerowskiego terroru i eksterminacji. Wysiedleń tych zaniechano przed napaścią na Związek Sowiecki (22 czerwca 1941 roku), bowiem wszelkie pociągi i wagony stały się potrzebne do przerzutu wojska i sprzętu na front wschodni. Poza tym w Gdyni potrzebna była każda para rąk, nawet polskich, w zlokalizowanej tu bazie Kriegsmarine.

Bazę tę uruchomiono już w 1940 roku. Postanowiono wykorzystać nowoczesny port i miasto dla celów militarnych, głównie dla potrzeb Kriegsmarine. Nie bez znaczenia był też fakt położenia Gdyni – w stosunkowo odległym od Wielkiej Brytanii obszarze Bałtyku. W początkowym okresie wojny nie docierały tu samoloty z uwagi na zbyt ograniczony zasięg. W związku z tym Gdynia była bardziej bezpieczna niż porty niemieckie, francuskie czy duńskie, w późniejszym okresie użytkowane przez Niemców. Brano też pod uwagę okoliczność, że port gdyński położono nieopodal granicy rosyjskiej, co umożliwiało łatwe wpływanie okrętów niemieckich na wody wschodniego Bałtyku.

Zaistniała jednak konieczność rozbudowy portu, przysposobienia stoczni dla potrzeb okrętów wojennych, wybudowanie systemu magazynów między innymi dla materiałów pędnych, amunicji, części zamiennych itp. Aby w szybkim tempie wszystkie te obiekty wybudować bądź przysposobić dla celów wojskowych, potrzebne były tysiące robotników – zarówno fachowców z różnych dziedzin jak również robotników nie wykwalifikowanych do prostych prac budowlanych.

Równolegle z budową bazy Niemcy zlokalizowali w Gdyni ośrodki szkoleniowe dla specjalistów morskich marynarki wojennej. Szkolono tu sterników, radiotelegrafistki, a także załogi dla okrętów podwodnych.

Poza tym w Gdyni stacjonowały wielkie, niemieckie okręty wojenne. To stąd po kilkutygodniowych ćwiczeniach na wodach Zatoki Gdańskiej wyruszył w swój jedyny rejs na Północny Atlantyk, największy niemiecki pancernik ,,Bismarck”.

Pierwszorzędne znaczenie dla Kriegsmarine miały remonty okrętów. Więc uruchomiono i rozbudowano Stocznię Gdyńską – wtedy ,,Deutsche Werke Kiel AG”, której dyrektorem mianowano profesora Hermana Burkhardta – specjalistę i wykładowcę na Politechnice Gdańskiej od budowy okrętów. Zakładano, że po modernizacji rozbudowie stocznia ta będzie najnowocześniejszą w Europie zdolną budować okręty o wyporności 145 tys. ton.

Nie wszystkie zamierzenia udało się Niemcom zrealizować. Na przeszkodzie stanęły zmienne losy wojny, szczególnie nasilające się od 1942 roku naloty samolotów alianckich. Pomimo tego sprowadzono do Gdyni olbrzymie doki pływające i dźwigi. Wzrosło też zatrudnienie, które pod koniec 1944 roku wynosiło 7 tys. pracowników. Wynikało to między innymi z tego, że od 1943 roku rozpoczęto tu budowę niektórych segmentów do okrętów podwodnych. Segmenty te były następnie przetransportowywane do Gdańskiej Stoczni Schichau'a i tam montowane w gotowe okręty podwodne.

Poza stocznią i portem w Gdyni, która pomimo trwającej wojny odwiedzały statki skandynawskie dostarczające rudę i zabierające śląski węgiel. W mieście i jego najbliższym sąsiedztwie działało szereg zakładów przemysłowych innych branż. I tak w latach 1941 – 1942 na terenie Kępy Oksywskiej wybudowano fabrykę doświadczalną torped i min akustycznych. W pobliskiej Rumi zlokalizowano zakłady lotnicze. Montowane tam samoloty były na miejscu testowane i oblatywane. Dla tych celów wybudowano specjalne lotnisko (tam jako podoficer lotnictwa zatrudniony był ojciec Eriki Steinbach, znanej obecnie niemieckiej działaczki partyjnej). Zakłady te pomimo kilkakrotnych bombardowań przez alianckie lotnictwo odgrywały znaczącą rolę w niemieckim potencjale lotniczym, czego dowodem fakt, że w 1944 roku przeniesiono tu z Hamburga zakłady lotnicze Heinkla i Fucke – Wulfa.

We wszystkich tych zakładach kierownicze i umysłowe stanowiska pracy obsadzone były przez Niemców z Rzeszy bądź przez gdańszczan. Pracę fizyczną wykonywali Polacy lub jeńcy. Tylko niektóre, ściśle tajne rodzaje prac, powierzano Niemcom.

Pracować musieli wszyscy, również obywatele niemieccy, ale oni dysponowali swoją siłą roboczą w sposób wolny. Niemiec mógł zmienić pracodawcę motywowany lepszymi warunkami pracy, płacą bądź intratniejszym stanowiskiem. Polak był do miejsca ,,przywiązany” i jego los zależał od Arbaitsamtu.

Zarobki robotnika polskiego były o około 20% niższe od zarobków za wykonywanie tej samej pracy przez robotnika niemieckiego. Wobec Polaków stosowano także restrykcyjne podatki od wynagrodzeń. W jeszcze gorszej sytuacji był robotnik bądź pracownik będący jeńcem lub więźniem. Taki pracownik nie otrzymywał żadnego wynagrodzenia, a pracodawca przekazywał jego zarobek na konto instytucji, która skierowała go do pracy np. na rzecz obozu koncentracyjnego Wehrmachtu lub Kriegsmarine (w przypadku jeńców wojennych).

Więźniowie i jeńcy wykonywali pracę pod nadzorem uzbrojonych wartowników – esesmanów lub żołnierzy Wehrmachtu. Na terenie Gdyni zdarzały się sporadyczne przypadki wykonywania służby nadzorującej przez marynarzy Kriegsmarine. Ta było np. w podobozie Stutthofu, który miał swoja lokalizacje przy ul. Wroniej nieopodal stoczni. Więźniowie tego podobozu pracowali przy wspomnianych wyżej segmentów do okrętów podwodnych, a więc na rzecz Kriegsmarine i to zapewne zdecydowało, że organizacyjnie podlegali tej formacji.

Pracownicy cywilni nadzorowani byli przez niemieckich cywilów. Niemcy pełnili wszystkie funkcje zawodowe w firmie – poczynając od brygadzisty, kierownika do dyrektora. W przypadku uwag do wykonywanej pracy lub łamania dyscypliny do akcji wkraczało gestapo. Po wstępnym dochodzeniu robotnika kierowano do ,,prac wychowawczych”, do obozu koncentracyjnego, lub do którejś filii. Tam praca trwała nie 10 a 12 godzin na dobę, bez względu na pogodę, przez 7 dni w tygodniu, przy podłych warunkach sanitarnych i niskokalorycznym jedzeniu. W wielu wypadkach było to równoznaczne z wyrokiem śmierci, bowiem takie ,,turnusy wychowawcze” wynosiły 56 dni a w praktyce nikt nie był ich w stanie wytrzymać, tym bardziej, że więźniom wyznaczono szczególnie ciężkie prace fizyczne.

W tej sytuacji robotnicy polscy w obawie przed szykanami i obozem starali się zwykle starannie wykonywać swoje obowiązki zawodowe, bowiem z dwojga złego, to było lepsze niż pobyt w obozie koncentracyjnym...

Ciąg dalszy nastąpi...

wtorek, 3 kwietnia 2012

Roboty niewolnicze i przymusowe w okupowanej Gdyni - część 1

Niemcy wykorzystując swoją przewagę militarną po dwóch tygodniach walki wkroczyli do Gdyni. Na polskim Wybrzeżu broniło się tylko Oksywie i Hel.

Gdynia, początkowo zwana przez Niemców Gdingen, od 19 września 1939 roku przemianowana została na Gotenhafen – czyli Port Gotów. Zmiany tej dokonano z myślą o sprawieniu przyjemności Hitlerowi, który pod koniec drugiej dekady września przybył na Wybrzeże. Zakwaterował się w sopockim Grand Hotelu, uczestniczył w uroczystościach ,,powrotu” Gdańska do Rzeszy, w dniu 20 września - dzień po zaprzestaniu walk – lustrował pole bitwy na Oksywiu, a także odebrał defiladę swoich oddziałów w Gdyni, na Alei Marszałka Piłsudskiego.

Już w pierwszym dniu po zajęciu Gdyni przez Niemców, Wehrmacht i oddziały policyjne przystąpiły do planowanej wcześniej eksterminacji. Z marszu przeprowadzono rewizję mieszkań i zabudowań. Zabezpieczono gmachy urzędów, pomieszczeń biurowych w mieście i porcie, a także ważniejszych obiektów komunalnych. Równocześnie spędzono do licznych punktów zbornych mężczyzn w wieku od 16 do 65 lat, i przystąpiono do ich selekcjonowania. Punkty takie uruchomiono w niektórych gdyńskich kościołach, między innymi w kościele po wezwaniem Najświętszej Marii Panny przy ulicy Świętojańskiej oraz w kościele pod wezwaniem Świętej Rodziny przy ulicy Morskiej w Gdyni – Grabówku. Dla celów tych wykorzystywano także niektóre kina i kawiarnie (na przykład znaną kawiarnię Fangrata przy Skwerze Kościuszki), a nawet stadion i korty tenisowe. Największy punkt internowania zorganizowano w obiektach Etapu Emigracyjnego na Grabówku przy ulicy Wąsowicza, oraz w redłowskich koszarach. Dla zakładników – pomieszczenia Komisariatu Rządu przy ulicy Świętojańskiej róg Alei Marszałka Piłsudskiego.

W Gdyni, mieszkańców ogarnął smutek i strach. Do powszechnego szoku wywołanego naszą klęską militarną, doszły osobiste nieszczęścia setek rodzin. Niebawem okazało się, że owe internowania i aresztowania to nie przelewki. Niemcy dysponowali tak zwanymi ,,czarnymi księgami”, w których odnotowane były nazwiska faktycznych i potencjalnych wrogów Niemiec i hitlerowców. W oparciu o te księgi selekcjonowano mieszkańców, kwalifikując ich do określonej kategorii. Najbardziej groźnych kwalifikowano do fizycznej likwidacji, innych do unieruchomionego już w dniu 2 września obozu w Stutthofie, a pozostałych – niegroźnych – zwalniano z myślą o ich wykorzystaniu jako siły roboczej dla Trzeciej Rzeszy.

W kolejnym etapie, tych ostatnich selekcjonowano na dwie grupy – na osoby przeznaczone wraz z rodzinami do wysiedlenia, do Wielkopolski i tworzonej właśnie Generalnej Guberni oraz na urodzonych w byłym zaborze pruskim, których zamierzono zgermanizować.

Te politykę germanizacyjną na terenie, wcielonego do Rzeszy, Pomorza realizował namiestnik Hitlera – Gauleiter Albert Forster. Ten fanatyczny hitlerowiec z gorliwością zmierzał do utworzenia z Pomorza i Wybrzeża Gdańskiego strefy wolnej od obcych, słowiańskich wpływów. Cel ten miał być osiągnięty w ciągu najbliższych 10 lat...

Jak wspomniano, obok germanizacji środkiem do tego celu miały być wysiedlenia. Na terenie Gdyni objęto nim 2/3 ludności, bowiem z 127 tys. mieszkańców miasta w 1939 roku wysiedlono około 80 tys. Osiągnięto to w ten sposób dwa cele - ,,oczyszczono” Gdynię z rdzennych Polaków oraz uzyskano mieszkania dla napływających z Rzeszy i Wolnego Miasta rodowitych Niemców.

Pozostawionych w mieście Polaków w ilości około 40 tys. zdecydowano się wykorzystać do prac w porcie i gospodarce komunalnej Gotenhafen, szczególnie do ciężkiej pracy fizycznej, a także jako fachowców w gospodarce morskiej (port, stocznie, rybołówstwo) oraz do prac niegodnych dla Niemców, ja zamiatanie ulic, odśnieżanie, ciężkie roboty ziemne i budowlane.

Osoby przewidziane do pozostania w mieście zewidencjonowano i początkowo skierowano do prac zastępczych. W miarę stabilizowania się niemieckiej gospodarki w mieście kierowano je do pracy zgodnie z posiadanymi kwalifikacjami bądź z predyspozycjami. Obowiązkiem pracy ojęto wszystkich bez względu na stan zdrowia i płeć, w wieku od 14 do 65 lat. Ze zwolnień korzystały tylko kobiety wychowujące dzieci w wieku przedszkolnym.

Ewidencją siły roboczej i jej wykorzystywaniem zajmował się Arbetsamt czyli Urząd Pośrednictwa Pracy, który mieścił się na Grabówku przy ul. Morskiej 89 (przemianowanej przez Niemców na Albert Forster Strasse).

Praca na rzecz okupantów stała się odtąd jednym z elementów eksterminacji i terroru. Obowiązek pracy był przez Niemców regorystycznie przestrzegany, a uchylanie się od niego było karane skierowaniem do obozu Stutthof. Terror narodowościowy i polityczny inspirowało i nadzorowało Gestapo, które w Gdyni zagnieździło się na Kamiennej Górze przy ul. Korzeniowskiego (niemiecka nazwa ulicy Prinz Eugee Strasse). Panoszyła się tam również jednostka specjalna, której celem była eksterminacja, tak zwane Einsatzkommando 16. Jej gdyńskim oddziałem czyli Teilkommando kierował Friedrich Class. To ten oddział inicjował aresztowania, kierował selekcją mieszkańców, wyznaczał zakładników, a w dniu 11 listopada 1939 roku – w rocznicę uzyskania przez Polskę niepodległości – doprowadził do masakry patriotów pomorskich w lesie koło Wejherowa, w Piaśnicy.

Einsatzkomanndo 16 przybyło do Gdyni tuż za frontowymi oddziałami Niemców i rozpoczęło swoją działalność już 15 września. Jego działalność trwała do późnej jesieni 1939 roku. Po zaprzestaniu funkcjonowania internowania i selekcji w kościołach, kinach, kawiarniach i na stadionach, nadal działały zaimprowizowane więzienia w redłowskich koszarach (dziś tam mieści się Szpital Morski im. PCK) oraz w Etapie Emigracyjnym na Grabówku. Początkowo więziono tam gdynian, a w okresie późniejszym obrońców Oksywia i Helu (po 2 października 1939 roku) to jest po kapitulacji tej ostatniej reduty obrony Wybrzeża. Wtedy to znacznie wzrosła tam ilość jeńców często traktowanych jak więźniów.

Dokładna liczba osób internowanych i aresztowanych, a nawet zakładników nie jest do końca znana. Podjęte po wojnie próby ustalenia tych liczb nie powiodły się i maja charakter szacunkowy. W ostatnim czasie – od kilku lat – działa przy Towarzystwie Miłośników Gdyni zespól wolontariuszy, który próbuje zebrać dane dotyczące określenia ilości ofiar śmiertelnych wśród gdynian. Dotąd opublikowano kilka edycji broszury imiennej ofiar z podaniem daty i miejsca śmierci. Wykaz ten, obejmujący nazwiska poległych obrońców, ofiar nalotów alianckich, ofiar eksterminacji i więźniów zamordowanych w obozach, a także poległych na morzach i oceanach jest nadal uzupełniany, chociaż już dawno przekroczył tysiąc nazwisk. Nazwiska dalszych ofiar są nadal zgłaszane bądź odnajdywane w dokumentach.

Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 1 kwietnia 2012

Jak mieszkano na peryferiach Gdyni - nieco wspomnień i liczb

Dla mieszkańców ul. Świętojańskiej, 10 – lutego lub Kamiennej Góry – Gdynia to Śródmieście. Wielu z nich nigdy nie była na Oksywiu, w Wielkim Kacku, na Pustkach Cisowskich lub Starym Witominie, a port gdyński to dla wielu baseny przy Skwerze Kościuszki, statki białej floty, ,,Dar Pomorza”... Bardziej oblatani znają jeszcze Dworzec Morski, wiedzą gdzie jest Stocznia, gdzie cumują promy do Szwecji i na tym kończy się wiedza o naszym mieście. Zapytani skąd nazwa ulicy 10 – lutego, opuszczają z zakłopotaniem wzrok! Dla wielu historia Gdyni zaczyna się po drugiej wojnie światowej. To żenujące – lecz niestety prawdziwe, szczególnie wtedy gdy pytana osoba uważa się za Gdynianina!

W tym miejscu warto przypomnieć, że śródmieście Gdyni zamieszkuje około 8% wszystkich mieszkańców naszego miasta, a pozostałe około 90% to mieszkańcy peryferii. Warto też wiedzieć, że przestrzenny rozwój Gdyni był procesem wieloletnim, miał miejsce głównie w okresie przedwojennym i w latach 70 – tych ubiegłego wieku, i chociaż w zwolnionym tempie nadal postępuje. Rozwój ten wymuszony został poprzez budowę portu, przemysłu stoczniowego, rybołówstwa pełnomorskiego i przemysłów kooperujących, a w ślad za tym dynamicznemu postępowi demograficznemu. Lapidarnie rzecz ujmując, powiedzieć można, że morze, port i praca odegrały rolę magnesu, który przyciągał do Gdyni prężne jednostki z terenu całej Polski. Charakteryzują to liczby, dostępne w Rocznikach Statystycznych miasta, z których wynika, że o ile w rok po uzyskaniu praw miejskich Gdynia liczyła około 13,8 tys. mieszkańców, to 10 lat później – w 1936 roku – było ich już ponad 101 tys., a w przeddzień wybuchu wojny, w lipcu 1939 roku 129 tyś. (niektóre źródła podają 120 inne 127 tys.).

Jest oczywiste, że podobnie jak obecnie, większość tej ludności zamieszkiwała peryferie, głównie z braku odpowiedniej ilości mieszkań w centrum, a także z powodu wysokich czynszów, jakie obowiązywały w śródmieściu. Według Rocznika Statystycznego Gdyni z 1937/38 roku opracowanego przez Bolesława Polkowskiego, trzy izbowe mieszkanie kosztowało (czynsz miesięczny w złotych) w zależności od lokalizacji: ul. Świętojańska – 102 złote, ul. Starowiejska – 125 złoty, ul. 10 – lutego – 87 złoty, ul. Abrahama – 115 złoty, Skwer Kościuszki – 80 złoty. Na ul. Śląskiej przeciętna cena takiego mieszkania to 84 złote.

Poza lokalizacją wpływ na wysokość czynszu miał standard mieszkania. Fakt, że mieszkanie jest słoneczne, że posiada balkon, wyposażone jest w centralne ogrzewanie rzutował na cenę. Miesięczny czynsz za wysoko standardowe mieszkanie w ścisłym centrum Gdyni wynosił od 100 do nawet 140 złoty miesięcznie. W tym czasie (lata 1932 – 1938) przeciętny zarobek miesięczny robotnika portowego wynosił od 125 złoty do około 200 złoty. Robotnik niewykwalifikowany zarabiał średnio nieco ponad 5 złoty dziennie, zaś robotnik wykwalifikowany 9,6 złotego, co dawało od 130 do 250 złotych miesięcznie. Średniej kategorii pracownik umysłowy (pracownik poczty, nauczyciel, referent) zarabiali poniżej poborów wysoko kwalifikowanego robotnika. W tej sytuacji wszystkie te kategorie pracowników zmuszone były szukać mieszkań na peryferiach.

Wychodząc naprzeciw tym potrzebom, miasto z roku na rok poszerzało swoje granice. I tak jako pierwszy przyłączony został do Gdyni Grabówek (stało się to już w 1920 roku, a więc na parę lat przed uzyskanie praw miejskich), w 1925 roku przyłączono Oksywie, w 1926 roku część Obłuża, w 1930 roku kolejne dzielnice – Leszczynki, Chylonię, część Pustek Cisowskich, a rok później Wzgórze Focha (obecnie św. Maksymiliana), Redłowo i część Witomina przyłączono w 1933 roku. Natomiast dwa lata później – w lecie 1935 roku – przyłączono Cisowę, resztę Witomina, Orłowo, Mały Kack i Pogórze.

Równolegle do rozrostu miasta, następowała budowa budynków mieszkalnych w tych dzielnicach. Uboga ludność napływowa, własnym sumptem często kleciła baraki, urągające wszelkim zasadom sztuki budowlanej i warunkom sanitarnym. Tak powstały dzielnice Drewniana Warszawa, Meksyk, część Leszczynek, część Grabówka, Demptowa i Pustek Cisowskich, a także część Witomina, a przede wszystkim Chińska Dzielnica (jeden z wcześniejszych wpisów zamieszczony w 3 częściach: część 1, część 2, część 3). Poza tym w przyłączonych do Gdyni dzielnicach zamożniejsi przybysze z Pomorza, Wielkopolski i pobliskich wsi i miasteczek kaszubskich oraz mieszkający tu od zawsze Kaszubi, zaczęli budować domy i baraki dla siebie, swoich rodzin i na wynajem. W ten sposób postał szereg ,,czynszówek” w Orłowie Górnym, przy ciągu tak zwanej Szosy Gdańskiej (obecnie ulica Śląska i Morska), a więc na Grabówku, Chylonii, Cisowej, a także na Oksywiu i Obłużu.

W zasadzie budowane tu domy były o niskim standardzie – zwykle parterowe lub jedno – dwu piętrowe. Najczęściej, jedynym przejawem cywilizacji 20 wieku był prąd. Wodę czerpano ze studni lub pompy, a potrzeby fizjologiczne załatwiano w tak zwanych sławojkach. Domy te często budowano na dzierżawionym gruncie, korzystając z taniej wapiennej cegły. Mieszkanie w takich budynkach było dość tanie – około 25 do 30 złoty miesięcznie, co w porównaniu z czynszami w śródmieściu było bardzo niskie.

Te robotnicze mieszkania składały się zwykle z dwóch izb – pokoju i kuchni, a zamieszkiwane były przez bardzo liczne rodziny (6 – 8 osób). Kobiety w rodzinach robotniczych z reguły nie pracowały – pozbawione były podstawowych kwalifikacji zawodowych, były często niepiśmienne, a poza tym zajmowały się licznym stadkiem dzieci. W tym stanie rzeczy na utrzymanie rodziny pracował przeważnie mężczyzna, niekiedy wspomagany przez dorastającego syna lub córkę. Znane mi są z autopsji przypadki, gdy ojciec rodziny, robotnik portowy, po pracy na nocnej zmianie szedł do gbura, do pracy dodatkowej przy żniwach lub wykopkach ziemniaków, a następnie na godzinę 22 szedł na kolejną zmianę do portu. W następnym dniu sytuacja się powtarzała... Wbrew poglądom, że robotnik portowy mógł z pracy rąk wybudować sobie skromny domek, znając dobrze to środowisko, stwierdzam stanowczo, że nie znam ani jednego takiego przypadku. O ile taka budowa miała miejsce, pieniądze na jej podjęcie pochodziły z posagu żony lub spłaty części wiejskiej posiadłości dokonanej przez rodzeństwo, pozostałe na gospodarstwie.

Zwykle zarobki z pracy zawodowej wystarczały zaledwie na pokrycie najbardziej podstawowych potrzeb rodziny – na wyżywienie, odzież i obuwie oraz czynsz. Zwykle rodziny robotnicze nie posiadały żadnych oszczędności i w przypadku dłuższej choroby, bezrobocia lub kalectwa, skazane były na pomoc społeczną.

Dochody tych zwykle licznych rodzin były skromne, że nie mogły one nawet marzyć o kształceniu dziecka w gimnazjum, a ojciec do pracy w porcie chodził z Witomina lub Chylonii pieszo. Tylko zamożniejsi dojeżdżali do pracy własnym rowerem, który był szczytem pragnień podmiejskich robotników. W rodzinach tych oszczędzano na wszystkim – na jedzeniu, na odzieży, a nawet na zapałkach.

Oto trochę prawdy o przedwojennych przedmieściach Gdyni.