czwartek, 31 maja 2012

Kuriozalny przewodnik po Gdyni. Część 1.

Interesując się od lat Gdynią i jej historią, zgromadziłem całkiem sporą kolekcję książek, planów, wycinków prasowych, relacji i fotosów, bądź ich kserokopii. W całym tym zbiorze najbardziej cenię sobie pożółkłą, przedwojenną broszurę, datowaną na rok 1937. Jest to rymowany przewodnik autorstwa Grzegorza Winogrodzkiego.

Powoduje mną w tym miejscu nie tyle lokalny patriotyzm, co fakt iż jest on rymowany, bowiem jak można przypuszczać, jest to jedyny wierszem pisany przewodnik po mieście w Polsce, a może nawet w Europie!

Autorem tego kuriozum jest zakochany w morzu i w Gdyni kresowiak, emerytowany dyrektor gimnazjum na Pomorzu. Stąd w przewodniku czuje się rękę patriotycznego nauczyciela, który swoje dziełko adresuje głównie do młodzieży.

Broszura napisana została w 1936 roku, a wydana rok później. Druk wykonano w Łodzi w Zakładach Graficznych J.K.Baranowskiego. Cena broszurki nie została podana. W zamyśle autora, przewodnik ten miał być częścią większej całości, bowiem w roku 1935 wydany został tegoż autora przewodnik zatytułowany ,,Orłowo Morskie”. Poza tym Winogrodzki zamierzał wydać broszurę – przewodnik po Kępie Oksywskiej, a część 4 dotyczyć miała Helu i Półwyspu Helskiego. Całość miała nosić tytuł ,,Nad morzem – przewodnik po Wybrzeżu Polskim”. Część 1 i 2 – dotycząca Orłowa i Gdyni są w moim posiadaniu, natomiast na pozostałe części – 3 i 4 nigdy nie natrafiłem.
Czyżby plany wydawnicze autora pokrzyżowała wojna?


Okładka drugiej części przewodnika wydanej w 1937 r. 
Przewodnik (2 pierwsze części) znajduje się w moim posiadaniu.

Przedmowy prozą do części 1 i 2 napisał Walerian Kuropatwiński, emerytowany wizytator szkolny, który był również inspektorem całego przedsięwzięcia oraz pomógł autorowi w doborze ilustracji do przewodnika. A wypada w tym miejscu dodać, że przewodnik poza tekstem zawiera 70 zdjęć, dwa szkice topograficzne, plastyczną mapę zatoki Gdańskiej oraz trzy drzeworyty o tematyce marynistycznej. Cała broszura liczy 73 strony i ma format szkolnego zeszytu. O wartościach literackich dzieła nie zamierzam się wypowiadać, nie będąc w tej materii kompetentnym, zresztą Czytelnik na podstawie przytoczonych fragmentów będzie mógł wyrobić sobie w tym względzie własne zdanie.

Wstęp do przewodnika jest rymowany i zaczyna się od pokłonu oddanego większym miastom 2 Rzeczypospolitej. Przeczytajmy fragment:

...do wieńca tych grodów nowy kwiat się prosi,
Gdyż nad morzem prześliczne miasto – port się wznosi,
Jako morska stolica bałtyckich wybrzeży,
Klejnot kaszubski w darze dla polskiej macierzy,
Wielki pomnik narodu żywy i wspaniały,
Który stał się stał się słowiańską bramą na cały świat...

Zaś przystępując do prezentowania miasta i jego niektórych dzielnic zaczyna się zgodnie z chronologią od Oksywia, Oksywskiej Kępy i związanych z tymi miejscami starymi legendami (o jednej z legend oksywskich pisałem tutaj).
Oto fragment:

...Najstarszych kilka podań z Oksywiem się wiąże:
Mówią, że tutaj mieszkał niegdyś duński książę
Na wyspie, gdyż w tych czasach w dawnej dziejów porze
Oksywską Kępę zewsząd otaczało morze.
Książę był poganinem, lecz mu się uśmiecha
Zmiana wiary, więc prosi świętego Wojciecha,
Aby z lądem połączyć małe jego państwo,
A za to obiecuje przyjąć chrześcijaństwo.
Wtedy się kępa z lądem połączyła cudem,
A książę dał się ochrzcić z całym swoim ludem.

A nieco dalej spojrzenie na Gdynię od strony wód zatoki i ostrzeżenie przed hitlerowskim niebezpieczeństwem:

Z dwóch stron Gdyni, przy brzegu morze rozpostarte,
Przywarły wzgórza, jako lwy zażarte,
Gotowe bronić portu od napadów z boku,
Nadają okolicy dziwnego uroku.
Te wzniesione nad morzem górzyste występy
Są to piękne Redłowska i Oksywska kępy.
Jednak Gdyni nie grożą już wroga napady:
Zostały podpisane z Niemcami układy.

Lecz autor niezbyt wierzy w te układy, bo nieco niżej podaje prawie prorocze słowa:

...umowa nie stanie się świstkiem papieru,
Chociaż dzieje męczeńskich lechickich narodów
Oraz nasza historia dają dość powodów
Do bacznej ostrożności i na przyszłość radę,
Aby strzec się, Niemiec zawsze knuje zdradę...

Poprzez wieki historii, snuje Winogrodzki swoją opowieść, by dojść do czasów sobie współczesnych – od początków portu i miasta. Oto stosowny fragment tekstu:

Dzisiaj nas nowym życiem i nadzieją wita,
Gdyż potężna dolina dawnej Pra – Pregoły
Daje widok niezwykły a dla nas wesoły:
Przy ujściu do doliny leży port. Tu środek,
Tu przyszłej wielkiej Gdyni szczęśliwy zarodek.
Stąd dalej wzdłuż doliny Gdynia się rozrasta,
Wcielając bliskie wioski do obrębu miasta:
Pochłonęła Grabówek, Chylonia wcielona,
Do Cisowej, Zagórza ciągną się ramiona
Naszej, szybko rosnącej nadmorskiej stolicy...

Ciąg dalszy nastąpi...

wtorek, 29 maja 2012

Pierwszy Gdyński Batalion Obrony Narodowej – nieco historii.


Brygady Obrony Narodowej (ON) powołano w Polsce z dniem 5 grudnia 1936 roku. Według przyjętych założeń Odziały ON miały:

-wzmocnić obronność kraju
-być tak zwanym ,,tanim wojskiem” (nie zajmować koszar)
-posiadać charakter terytorialny
-być rozmieszczone w ,,miejscach wrażliwych” (np. Wybrzeże)

Do organizacji pododdziałów ON przystąpiono już w czerwcu 1937 roku. W Gdyni w marcu roku następnego odbyła się koncentracja Morskiej Brygady ON, w której uczestniczyło 1200 żołnierzy zorganizowanych w 1 i 2 Gdyńskim Batalionie.

Jak wspomniano wyżej, żołnierze ON nie byli skoszarowani. Powoływani byli na okresowe, parodniowe ćwiczenia. Broń fasowali w koszarach, do których byli przypisani. W miejscu zamieszkania posiadali jedynie umundurowanie.

Do września 1939 roku, w skali kraju zorganizowano 83 bataliony ON, które skupiały w swoich szeregach około 50000 żołnierzy. Kadrę ON stanowili oficerowie i podoficerowie zawodowi.

Morska Brygada ON, w skład której wchodził między innymi 1 Gdyński Batalion obejmował terytorialnie przyległe do Gdyni okolice – od Pucka po Kartuzy. Składała się ona z pięciu batalionów o zróżnicowanym poziomie wyszkolenia i uzbrojenia. Pierwszy Gdyński Batalion dowodzony przez mjr Stanisława Zauchę – został utworzony jako pierwszy i jako taki był w Brygadzie na czołowym miejscu, zarówno pod względem organizacyjnym jak i uzbrojenia.

Do lipca 1939 roku dowódcą był płk. dypl. Józef Sas – Hoszowski, a później został nim
ppłk. Stanisław Brodowski. Morska Brygada ON – jako element obrony Wybrzeża – podlegała bezpośrednio Dowódctwu Floty. Dopiero później pod pożądkowana została Dowódctwu Lądowej Obrony Wybrzeża.

Pierwszy Gdyński Batalion składał się z trzech kompani strzeleckich. Poza piechotą w jego skład wchodziła kompania ciężkich karabinów maszynowych, pluton łączności, pluton zwiadowców, pluton saperów oraz z drużyny dowódcy batalionu w składzie 6 oficerów plus 30 szeregowców.
Tak więc łącznie batalion liczył 26 oficerów i 714 szeregowców.

Żołnierze batalionu to głównie mieszkańcy Gdyni, z czego aż 60% stanowili robotnicy portowi. Znaczącą grupę, bo ponad 15% stanowili miejscowi Kaszubi. Sytuacja ta miała istotne znaczenie motywacyjne. O morale tego wojska decydował patriotyzm lokalny, znajomość miejscowych stosunków oraz znajomość terenu.

Tuż przed wybuchem wojny – w dniu 24 sierpnia – zarządzono mobilizację batalionu. Miejsce zbiórki – dla 1 i 2 kompani – Etap Emigracyjny na Grabówku. Dla 3 kompani i plutonu pionierów – koszary MPS w Redłowie (obecnie szpital). Mobilizację zakończono o godzinie 16 w dniu 25 sierpnia 1939 roku. W tym dniu batalion przystąpił do organizacji obrony na południowym skraju lasu w kamieniu, z zadaniem obrony na linii Koleczkowo – Chylonia i prowadzenia rozpoznania na osi Kielno – Grzybno, a także dozorowania na osi Bieszkowice – Nowy Dwór.

Począwszy od tego dnia, aż do kapitulacji Oksywia (19 września) batalion był zaangażowany w działania bojowe. Początkowo walki obronne trwały w rejonie Bojana, Brzozówki i Dobrzewina. Obawiając się odcięcia pododdziałów zorganizowano drugą linię obrony – Łężyce – Rogalewo – Wiczlino. Tu zmagania trwały ponad tydzień. W dniu 9 września Niemcy zaatakowali Koleczkowo. Dzień później batalion został wzmocniony kompanią kosynierów dowodzoną przez ppor. Kakolewskiego oraz plutonem żołnierzy i cyklistami ppor. Skupienia. Tak wzmocniony batalion wykorzystano do ataku na Łężyce. Ta walki trwały prawie dwie doby.

12 września batalion wycofano do leśniczówki Marszewo, a następnie w kierunku na Redę. Wtedy to w brawurowym ataku na Szmeltę przy niewielkich stratach własnych, wyparto Niemców, zdobywając sporo sprzętu, między innymi 15 karabinów maszynowych. Było to największe osiągnięcie bojowe batalionu.

Gdy zdecydowano się na opuszczenie Gdyni (13 września) batalion wycofał się najpierw do Chyloni, a następnie przez łąki na Kępę Oksywską. Tu rozlokowano batalion w rejonie Suchego Dworu. Dalej były walki w rejonie Kazimierza i Dębogórza, a następnie na północ od Kosakowa. W tym czasie 3 kompania batalionu por. Dzierżanowskiego walczyła już z Niemcami w rejonie Kolonii Obłuża. Ta walki były najbardziej zacięte, walczono nawet wręcz.

Wtedy padły zabudowania ,,Pagedu” oraz oksywskie koszary, a ostre walki toczyły się o Stare Obłuże. Był dzień 19 września, godzina 14.30, gdy ranny mjr Zaucha wydał resztką batalionu rozkaz przerwania walki. Po dwóch godzinach padła ostatnia reduta obronna na Kępie Oksywskiej – szpital na Babich Dołach, a dowódca Lądowej Obrony Wybrzeża płk. Dąbek popełnił honorowe samobójstwo.

Straty batalionu wyniosły 94 zabitych i 181 rannych.

niedziela, 27 maja 2012

Niewyjaśnione sprawy wojennej operacji.


Ostatnie dni wojny na północnych krańcach Gdyni, w kwietniu 1945 roku doczekały się licznych opracowań. Mogłoby się więc wydawać, że wszystkie szczegóły tego fragmentu zmagań o wyzwolenie naszego miasta są wyczerpująco i wszechstronnie wyjaśnione. Niestety, przy bliższej analizie poszczególnych sytuacji wyłania się szereg wątpliwości, niejasności wręcz sprzeczności, które w naświetleniu różnych autorów wręcz się wykluczają. To nie dziwi, bowiem truizmem jest że relacje świadków zdarzeń bywają sprzeczne i zwykle podbarwiane subiektywizmem, emocjami a nawet interesownością. Gdy dodać do tego czynnik czasu – gdy relacje zbierane są niekiedy po latach – uzyskiwany obraz zdarzeń jest mało precyzyjny.

W takiej sytuacji autorzy opracowań zwykli sięgać do materiałów pisanych – głównie dokumentów, filmów, zdjęć. Lecz i one mogą odbiegać od prawdy. Wiadomo, że materiały takie często giną, udostępniane są wybiórczo, bądź są na wiele lat utajnione.

Na podobne wątpliwości napotyka się prezentując wydarzenia tak zwanej ,,Nocy Valpurigi” - czyli ewakuacji Niemców z Kępy Oksywskiej na Hel, czyli uwolnienia północnych krańców Gdyni od Niemców.

W zasadzie w temacie tym nie ma spraw jednoznacznych. Wątpliwe jest wszystko – data i sposób ewakuacji, ilość osób ewakuowanych, nazwiska sztabowców niemieckich, którzy tę operację przygotowali i przeprowadzili, jakie i ile środków użyto do jej przeprowadzenia itd. itp.

Mówi się o 35 – 40 tysiącach niemieckich żołnierzy, których objęto tą operacją. Mówi się o jednej lub dwóch nocach (4 i 5, bądź tylko noc z 4 na 5 kwietnia 1945 roku) jej przeprowadzenia. Mówi się też o trzech lub sześciu pomostach załadunku ewakuowanych oddziałów. O siłach użytych rzez Niemców do jej przeprowadzenia milczy się zupełnie. Podobnie jak nic nie wiadomo, czy operacja ta była znana wojskom radzieckim, a także jaki był stosunek dowódców radzieckich do tej operacji...

Jeden z autorów opisujących wyzwolenie Wybrzeża pisze, że na koniec marca 1945 roku Kępa Oksywska przypominała obóz wojskowy, gęsty od niedobitków różnych formacji tu szukających schronienia. Zważywszy fakt, że wycofano tu resztki oddziałów z Gdyni, cywilnych uciekinierów, którzy nie zdążyli uciec statkami do Rzeszy, jeńców i więźniów przetrzymywano w różnego typu obozach na naszym terenie, a których również na Kepę przepędzono – zaprezentowany obraz wydaje się adekwatny do rzeczywistości.

Gdy tuż przed Wielkanocą, która w 1945 roku przypadała na 1 i 2 kwietnia radzieckie wojska 2 Frontu Białoruskiego doszły do rzeki Redy i w każdej chwili mogły wtargnąć na Kępę, gdy od południa 19 armia działała już w rejonie Pogórza i Suchego Dworu, niemieckie dowódctwo zdecydowało się na ewakuację. Dla Niemców stało się bowiem oczywiste, że niebawem zdobyte zostaną przez Rosjan: Rewa, Mechelinki, Pierwoszyno, Babie Doły i Nowe Obłuże – a to oznaczało odcięcie wojsk na Kępie od Zatoki, a tym samym uniemożliwiało ewakuacje na Hel lub dalej na Zachód...

Według Zbigniewa Flisowskiego (w jego książce pt. ,,Pomorze, reportaż z pola walki”) w ostatniej dekadzie marca pogoda była na naszym Wybrzeżu kapryśna – deszczowa i wietrzna. Gdy od 31 marca się nieco rozpogodziło, do działań przystąpiła 4 armia powietrzna, Niemcy natomiast postanowili wykorzystać tę sytuację do przeprowadzenia ewakuacji.

W nocy z 1 na 2 kwietnia na Kępę Oksywską przypłynął kmdr. Forstmann wysłannik admirała Burchardiego dowódcy Helu. Spotkał się on z majorem Kochem – oficrem operacyjnym 32 DP. Według Flisowskiego oficerowie ci uzgodnili szczegóły ewakuacji, której nadano kryptonim ,,Valpurgis Nacht”. Tego samego dnia (2 kwietnia) Niemcy przystąpili do ,,skracania frontu” czyli wycofywania części swoich wojsk z rejonu natarcia 19 Armii Radzieckiej. Pomimo działań radzieckich samolotów, ruch ten wykonano w ciągu dnia, szosą z Pogórza do Kosakowa.

Manewr taki, tuż po wizycie kmdr. Frostmanna – może świadczyć o tym, że przystąpiono niezwłocznie do etapowego ewakuowania wojsk. Z drugiej jednak strony wydaje się mało prawdopodobne, aby ci dwaj oficerowie byli w stanie zaprogramować całą akcję i niezwłocznie przystąpić do jej realizacji.

Operacja taka nie ograniczała się tylko do wydania stosownych rozkazów, ale wymagała koordynacji wielu działań, między innymi przygotowanie wspomnianych wyże pomostów załadowczych, odpowiedniej ilości środków przeprowadzonych, czyli łodzi lub statków, osłony tej akcji, harmonogramu wycofywania i załadunku itd.

Pamiętać przy tym warto, że w 1945 roku nie dysponowano komputerami, a więc wszelkie prace sztabowe wykonywano odręcznie – a to wymagało czasu i większej ilości sztabowców.

Wobec mnożących się wątpliwości sięgnąłem do wspomnień proboszcza oksywskiej parafii księdza Klemensa Przewoskiego (Rocznik Gdyński nr 10). Jak pisze proboszcz, już 3 kwietnia w rejonie Starego Obłuża było w miarę spokojnie. Dokuczała jedynie radziecka artyleria, bowiem od jej pocisków uszkodzona została plebania i dach kościoła parafii św. Michała Archanioła. Tegoż dnia wieczorem, po godzinie 19 cywilnych mieszkańców Oksywia wypędzono z domów i nakazano ukryć się w betonowych schronach znajdujących się bliżej Zatoki. Następnego dnia – czyli 4 kwietnia - niemieccy żołnierze zachęcali cywilów do ewakuacji na Hel.

Jak z powyższego wynika – sprawa ewakuacji była odtajniona i powszechnie znana, a ilość miejsc na środkach pływających tak znaczna, że można było ewakuować nawet cywilów, Niemców i miejscowych, oraz jeńców francuskich i rosyjskich.

5 kwietnia rano, około godziny 10, przy bunkrze w którym między innymi ukrywał się proboszcz Przewoski znaleźli się już żołnierze radzieccy. Stąd wniosek, że ewakuacja trwała tylko jedną noc – z 4 na 5 kwietnia. Co nawiasem mówiąc zgodne jest z przyjętym kryptonimem - ,,Valpurgis Nacht” mowa więc o jednej nocy, a nie o dwóch lub więcej nocach...

A wracając na moment do książki pana Flisowskiego, autor tam podaje, że załadunek ewakuowanych odbywał się na sześciu pomostach, do których dobijały statki. Twierdzenie to sprzeczne jest z wykresem niemieckim, na który trafiłem w książce Jurgena Meistera pt.,,Der Seekrieg in den Osteuropaischen Gewassern” (wydanie Monachium 1958 rok), który pokazuje trzy strumienie ewakuacji – jeden na Babich Dołach (widocznie wykorzystano pomost wiodący do torpedowni), oraz dwa – zaznaczone nieco cieńszą linią – bardziej na północ, w kierunku Pierwoszyna. Strumienie te łączyły się w jeden – w pewnej odległości od brzegu – a następnie zmierzają prosto na Hel.

Niemiecki autor podaje też datę ewakuacji na 4 i 5 kwietnia 1945 roku, a w kotle bronionym przez Niemców w trakcie ewakuacji wymienia tylko jedną jednostkę, czyli 7 Korpus Pancerny.

Bez względu na wątpliwości – ewakuacja ta była majstersztykiem tego typu operacji.

czwartek, 24 maja 2012

Wejherowskie związki z Gdynią.


Związki Wejherowa z Gdynią trwają od stuleci. Nic w tym dziwnego, gdy zważy się na okoliczność, że obok Gdańska i Kartuz właśnie Wejherowo jest jednym z najbliższych sąsiadów Gdyni. Tak było od momentu zaistnienia Wejherowa jako miasta w 1650 roku i tak jest do dziś. Wtedy, przed laty, rybacka wieś Gdynia korzystała na tym sąsiedztwie, dziś role się odwróciły i to głównie mieszkańcy Wejherowa i jego okolic odwiedzają Gdynię, jej obiekty kultury, targowiska i sklepy, a głównie w gdyńskich zakładach i instytucjach poszukują pracy i zarobku...

Ongiś wieś Gdynia powiązana była z Wejherowem głównie administracyjnie, bowiem leżała na terenie powiatu wejherowskiego. Silne także były związki religijne. Już od r. 1653, od ugruntowania na wejherowskich wzgórzach kalwarii i zorganizowania przez o.o. Franciszkanów corocznych pielgrzymek (pierwszy zapis z 1669 roku) związki te jeszcze bardziej się umocniły. Jak wiadomo, jedna z tras pielgrzymek wiodła od Gdańska – Chełma przez Oliwę, Kolibki, Redłowo i dalej tzw. Szosą Gdańską przez Gdynię, Grabówek, Rumię i Redę. Pobożni mieszkańcy Gdyni – wtedy należący do parafii na Oksywiu – uczestniczyli w   tych pielgrzymkach  z całym zaangażowaniu .

Tak było przez dziesiątki lat, a kiedy po 1 rozbiorze Pomorze i Kaszuby – wraz z całą ziemią wejherowską – włączone zostały do Prus, pielgrzymki na wejherowską kalwarię stały się okazją do zamanifestowania polskości (nabożeństwa odprawiane były w języku polskim) i integrowały mieszkańców naszych ziem, uświadamiając im ich kaszubsko – pomorską odrębność.

Dalsze zacieśnienie związków między Wejherowem a Gdynią nastąpiło w r. 1870, gdy rozwijające się Prusy Zachodnie, czyli Pomorze Gdańskie, powiązane zostały z reszta Rzeszy koleją żelazną. Linię kolejową poprowadzono z Gdańska do Lęborka i Koszalina przez Gdynię i Wejherowo. ,,Skróciło” to znacznie odległość między miastem Wejherowo a wsią Gdynia, jak również innymi osadami położonymi w pobliżu kolejowego szlaku.

Odtąd do Wejherowa, podobnie jak do Gdańska, jeździło się nie tylko w sprawach urzędowych, ale też na zakupy. Korzystano ze znajdujących się tu punktów usługowych, np. złotników, krawców, szewców, fotografów itp. Potwierdzają to zachowane z tamtych i późniejszych lat rodzinne pamiątki. Osobiście posiadam zdjęcia moich krewnych wykonane w 1918 roku, na którym widnieje nazwa zakładu fotograficznego ,,Georg Engler Neustadt”. Zaznaczyć przy tym warto, że moi krewni mieszkali w tym czasie w Gdyni, do której przybyli z Rewy.

Wtedy też – już w okresie przed pierwszą wojną światową i po niej – młodzież gdyńska dojeżdżała pociągiem do wejherowskiego gimnazjum. Stan taki istniał do 1927 roku, czyli do czasu uruchomienia przez dr. Teofila Zegarskiego w Orłowie pierwszego gdyńskiego koedukacyjnego gimnazjum.

Wcześniej, bo 2 kwietnia 1920 roku, a więc w czasie, gdy sprawa lokalizacji portu handlowego w Gdyni nie była jeszcze jednoznacznie rozstrzygnięta, władze Rzeczypospolitej (Departament Spraw Morskich w Ministerstwie Spraw Wojskowych) zdecydowały się na utworzenie Urzędu Marynarki Handlowej z siedzibą w Wejherowie. Urząd ten objął swoim zasięgiem wszystkie sprawy dotyczące administracji wybrzeża łącznie ze sprawami rybołówstwa morskiego. Tak było aż do 2 mają 1927 roku, gdy urząd ten przeniesiono do Gdyni.

Zanim to jednak nastąpiło, Urząd Marynarki Handlowej powołał do życia policję morską, sprawującą nadzór nad porządkiem w portach i na przystaniach. Poza tym w 1921 roku tenże urząd doprowadził do rozgraniczenia wód przybrzeżnych od otwartego morza i dokonał odpowiednich zapisów w wejherowskim Urzędzie Katastralnym.

Inny ważki dokument, potwierdzający ścisłe związki Wejherowa z Gdynią, to zapis notarialny z 3 listopada 1922 roku, dokonany w Wejherowie przez notariusza Jana Neumanna. Pod pozycją nr 697 mianowicie, w księgach wieczystych, odnotowano rejestrację pierwszej gdyńskiej stoczni pod nazwą ,,Stocznia w Gdyni Towarzystwo z ograniczoną poręką”. Wprawdzie ta pierwsza oficjalnie zarejestrowana stocznia w Gdyni parała się wyłącznie remontami kutrów, łodzi i statków handlowych, a jej żywot zakończył się po czterech latach – jednak nie zmienia to faktu, że jej narodziny odnotowane zostały w Wejherowie. Szerzej o początkach stoczni w Gdyni pisałem już wcześniej na blogu - część 1część 2.

Dziś, po latach, wydarzenia takie odnotowujemy jako ciekawostkę, wtedy jednak, kiedy Gdynia nadal była rybacką wsią, a prawa miejskie miała uzyskać 10 lutego 1926 roku, taka kolej rzeczy była czymś oczywistym. Samodzielny powiat grodzki w Gdyni utworzono bowiem dopiero 11 stycznia 1929 roku, a sąd powiatowy powołano rok wcześniej – 1 stycznia.

W tej sytuacji wszystkie wydarzenia natury prawnej, które miały miejsce przed tymi datami, znajdowały swoje odbicie w powiatowych bądź sądowych władzach Wejherowa. Gdy latem 1922 roku zakupiono w Wolnym Mieście Gdańsku trzy nieduże, stare motorówki o nazwach: ,,Mira”, ,,Dosia” i ,,Wanda”, ich rejestracja nastąpiła w Wejherowie! Tak było też w 1924 roku, gdy ,,Żegluga Przybrzeżna” przekształcała się w Spółkę Akcyjną i zawiązywała się nowa firma żeglugowa. Fakt tej metamorfozy odnotowany został przez sąd w Wejherowie.

Z miastem tym wiąże się też inny morski epizod naszej przedwojennej żeglugi pasażerskiej – tym razem transoceanicznej. Gdy latem 1923 roku zaczęto eksploatować pierwsze drewniane molo zwane ,,przystanią okrętów wojennych i statków rybackich”, co równoznaczne jest z uruchomieniem gdyńskiego portu, pierwszym ,,towarem eksportowym” stali się emigranci szukający pracy i chleba za oceanem. Wtedy to Wejherowo zostało bazą dla tych emigrantów, których zakwaterowano w budynkach późniejszego ośrodka dla osób głuchych. Budująca się wtedy Gdynia nie dysponowała jeszcze potrzebną bazą noclegowa. Tak więc transporty emigrantów kwaterowano w Wejherowie i stąd koleją dowożono na gdyńską przystań portową. Tak było aż do 1932 roku, gdy na Grabówku wybudowano i uruchomiono specjalny zespół budynków przeznaczonych na bazę emigracyjną, tak zwany Etap Emigracyjny (o tym również już pisałem w jednym z wcześniejszych wpisów, a dokładnie tutaj, dla zainteresowanych tutaj jest pierwsza część tego artykułu).

Jeszcze raz przed wojną Gdynia i Wybrzeże skorzystały z gościnności Wejherowa, mianowicie w 1931 roku, gdy właśnie w tym mieście zorganizowano i zakwaterowano 1 Morski Batalion Strzelców (później pułk). Za parę lat żołnierze tej jednostki wyróżnią się obroną północno – zachodniej rubieży w walce z hitlerowskimi napastnikami.

A po wojnie – już w innej rzeczywistości – gdy rozbudowano w Gdyni przemysł stoczniowy, port, rybołówstwo i kooperujące z nim zakłady, wielu mieszkańców Wejherowa i okolic, korzystając z uruchomionej w 1958 roku kolejki SKM, w Trójmieście znajduje swoje miejsce pracy. Nastał zatem czas na gdyński wobec Wejherowa rewanż...

wtorek, 22 maja 2012

Badania archeologiczne w Gdyni i Oksywska legenda.


W ,,Bedekerze Kaszubskim” pań Ostrowskiej i Trojanowskiej hasło: Gdynia, rozpoczyna się od prezentacji Oksywia. I tak być powinno, gdy się zważy, że Oksywie jest bezspornie najstarszym zakątkiem obecnej Gdyni. Pierwszy zapis o Oksywiu pochodzi z 1209 roku, ale zapisy archeologiczne z terenu Oksywia i Kępy Oksywskiej wskazują na to, że obszar ten był zamieszkany już w okresie wczesnego neolitu czyli około 4200 lat przed narodzeniem Chrystusa.

Pisze o tym obszernie w ,,Roczniku Gdyńskim” nr 5 pani Barbara Spigierska, przywołuje między innymi uzyskana od pana Hillara, mieszkańca Gdańska, który podaje, że w 1940 roku Niemcy podczas bagrowania dna basenu obecnego portu wojennego wydobyli półwytwory narzędzi (siekierki, motyki) z rogu. Tego typu narzędzia były użytkowane przez pramieszkańców Pomorza w okresie neolitu.

Jak dotąd badania archeologiczne na terenie wielkiej Gdyni prowadzone były przypadkowo, dorywczo, a zatem bez planu (wyjątek stanowi teren Oksywia i okolicy, gdzie jeszcze prof. Kostrzewski i jego zespół, odkrył i opisał setki grobów całopalnych z różnych okresów prehistorycznych Pomorza). Pierwszego odkrycia dokonano już w 1836 roku w rejonie Redłowa, przypadkowo, bo przy budowie szosy. Jak podaje pani Spigierska – odkryć archeologicznych na naszym terenie było więcej. I tak: na przełomie wieków, badania prowadził niejaki dr Fruling, a po nim dr Conwentz z Muzeum Prowincjonalnego z Gdańska. Dokonał on kilku odkryć – między innymi w 1883 roku w Cisowej, w 1901 roku w Redłowie i na Pogórzu, a w 1912 roku w Wielkim Kacku. Wcześniej, bo w 1874 roku również przypadkowo dokonano odkryć w Małym Kacku. Wszystkie te odkrycia – misy, łańcuszki, noże itp. - są dość ,,młode”, bo pochodzą z okresu około 500 – 400 lat przed nasza erą, czyli z tak zwanego okresu lateńskiego i należą do kultury wschodnio-morskiej.

W latach dwudziestych ubiegłego wieku, intensywne badania na terenie Pomorza prowadził prof. Józef Kostrzewski z Uniwersytetu Poznańskiego. Jego książka pt. ,,Pradzieje Pomorza” osiągalna jest w gdyńskich bibliotekach, to kopalnia wiedzy archeologicznej z naszych terenów. Jego autorstwa jest również dział pierwszy pt.:,,Epoka wspólnoty pierwotnej” oraz niektóre podrozdziały działu drugiego w opracowaniu zbiorowym pod redakcja prof. Gerarda Labudy ,,Historia Pomorza” tom 1.

Sięgnięcie po to drugie opracowanie jest o tyle wskazane, że prof. Kostrzewski (1885 – 1969) na przestrzeni swego aktywnego życia, ciągle pogłębiał i poszerzał swoje opracowania.

W okresie powojennym badania archeologiczne w zasadzie sprowadzały się do działań o charakterze ratunkowym i powierzchniowym przy okazji robót urbanistycznch w różnych dzielnicach naszego miasta. Często poza tym były przypadki znalezisk okazjonalnych – przez uczniów, rolników itp. Dalsza urbanizacja Gdyni – rozwój infrastruktury komunikacyjnej i budownictwa bez równoległego prowadzenia planowych badań z zakresu archeologii, stanowi poważne zagrożenie dla odtwarzania pradziejów Gdyni.

W przeciwnym razie grozi nam zatrzymanie naszej archeologicznej wiedzy na poziomie badań prof. Kostrzewskiego, a które chociaż pionierskie z pewnością pozostawiły szeroki margines dla następnych badaczy...

A może przyjdzie nam powrócić do legendy o ,,Księżniczce z oksywskiego zamku”, którą za ustnym przekazem spisał Hieronim Derdowski w swoim poemacie ,,O panu Czarlińskim, co do Pucka po sece jachoł”:

,,Tam z Oksywia, gdzie ów kościół na wysokiej górze,
patrzał dawniej wielki zamek na dalekie morze.
On księżniczki w młodym wieku kiedyś był własnością,
Co słynęła na tej ziemi mocą i pięknością.

Każdy okręt sama z morza dźwignęła na ramię,
a w zapasach, choćby diabła, rżnęła buch!- o ziemię.
Lecz nie mogła na ożenek dobrać so panica,
wobec niej był bowiem każdy chłop jak rękawica.

Z takim tylko się pobierze i pierścionek zmieni,
co ją mocą przezwycięży w rzucaniu kamieni.
Powiem panu, co tu ludzie o tym powiadają,
bo są tacy, co to wszystko pamiętają.

Raz przyjechał w cztery konie młody grafik,
co już dawno kadukowi oddał cyrografik.
Z tym więc zaraz swojej mocy dwoje próbowali -
ona kamień swój rzuciła cały kawał dalej.

Wtedy więcej z nim nie chciała sprawy mieć księżniczka
i natychmiast wypędziła z dworu precz paniczka.
Graf odjechał z kobiałeczką do domu w wielkim gorzu,
zaklął.. i pół góry z zamkiem zatonęło w morzu.”

Urzekająca to legenda o stolemce – nie jedyna zresztą na Kaszubach – która w dodatku próbuje wyjaśnić przyczynę osuwania się klifów oraz częstych na naszych ziemiach głazów narzutowych...

Zainspirowała ona znanego w Gdyni dyrygenta i kompozytora pana Władysława Kirsteina do skomponowania do słów Derdowskiego pięknej muzyki. W jego zbiorku ,,Pieśni o Gdyni”, wydanego własnym sumptem, w 1985 roku, pieśń ta znajduje się na czołowym miejscu. A wracając na koniec do archeologi – jak dotąd, śladów legendarnego zamku na Oksywiu nie odnaleziono...

niedziela, 20 maja 2012

Początki polskiego ratownictwa okrętowego. Część 2.



O tym jak niebezpieczne były samotne miny, świadczy interesująca i nieco komiczna relacja kmdr. Władysława Trzcińskiego zamieszczona w ,,Roczniku Gdyńskim” nr 5 na str. 217. Artykuł nosi tytuł ,,W walce z zardzewiałą śmiercią” i naprawdę warty jest przeczytania, tym bardziej, że pochodzi z tzw. pierwszej ręki...

Druga obok min plagą nękającą i wręcz uniemożliwiająca pracę naszych portów były liczne wraki, niektóre z całą premedytacją zatopione przez hitlerowców w takich miejscach, aby miały na długo przeszkodzić w normalnym funkcjonowaniu wewnętrznych dróg wodnych i nabrzeży. Takich wraków – zawalidróg w rejonie naszego wybrzeża znajdowało się około 300! Potraktowano je jako zdobycz wojenną i podzielono pomiędzy Polskę i ZSRR, bowiem wraki te były prawdziwymi ,,kopalniami” szlachetnych gatunków stali, metali kolorowych, przewodów elektrycznych, a nawet agregatów i maszyn.

Jak zapewne pamięta większość gdynian, główne wejście do naszego portu blokowało nieruchome cielsko wraku pancernika ,,Gneisenau”. Z tym wrakiem zdecydowano się rozprawić w późniejszym terminie. W pierwszej kolejności natomiast Rosjanie usunęli z wejścia do portu wewnętrznego wraku statku ,,Zahringen” i otworzyli wejście do jedynego niezniszczonego nabrzeża, mianowicie do Nabrzeża Polskiego!

Duńska firma ,,Svitzer” z Kopenhagi – najstarsza firma ratownictwa w Europie – zajęła się wydobyciem wraku statku ,,Warthe”, który blokował podejście do nabrzeża przy Dworcu Morskim.

Tymczasem nasi ratownicy z BOP i Wydziału Ratownictwa GAL zajmowali się innymi pracami, ale głównie podpatrywali i uczyli się ratowniczych sztuczek od Duńczyków i Rosjan. Nauka ta była bardzo cenna – bo już niebawem została wypracowana tzw. ,,polska metoda” wydobywania wraków, która rozsławi imię naszego kraju i naszych specjalistów daleko poza Europę!

Jak na razie – pomimo upływu lat i wytężonej pracy – Bałtyk był nadal groźny. Miała się o tym przekonać załoga naszego chłodnicowca s/s ,,Lech”, który 30 września 1948 roku wyszedł z Gdyni z ładunkiem bekonów do Anglii. W pobliżu Kanału Kilońskiego statek wszedł na minę i zatonął. Na szczęście obyło się bez ofiar. Statek osiadł na dnie, na głębokości 18 m, tak że z wody sterczały wierzchołki masztów. Strata była dotkliwa, był to bowiem w tamtym czasie nasz jedyny chłodnicowiec. Zdecydowano się wydobyć statek z zamiarem wyremontowania. O pomoc wydobycia ,,Lecha” zwrócono się do Duńczyków. Lecz oni odmówili wykonania tych prac, uzasadniając odmowę trudnościami technicznym. Wtedy do dzieła przystąpili nasi ratownicy i po raz pierwszy zastosowali ,,polską metodę”!

Barwnie i szczegółowo akcję tę opisuje Obertyński we wspomnianej już książce ,,Łowcy wraków”. Ograniczę się zatem wyłącznie do przytoczenia niektórych epizodów z tej książki. Otóż da akcji przystąpiono po jesiennych sztormach – wiosną 1949 roku. Ustalono, że aby podnieść ,,Lecha” z dna potrzeba siły rzędu 2300 ton. Oznaczało to, że potrzebnych będzie 10 pontonów o ,,udźwigu” 250 ton każdy. Te pontony wykonała z poniemieckich segmentów okrętów podwodnych Stocznia Remontowa w Szczecinie. Potrzebne liny stalowe tzw. stropy potrzebne do podniesienia wraku wykonała Fabryka Drutu i Wyrobów z Drutu w Bytomiu.

Do prac wydobywczych przystąpiono 2 lipca 1949 roku. Uczestniczyły w nich między innymi kilka naszych holowników (w tym ,,Herkules” i ,,Swarożyc”) oraz około 50 ratowników pod dowództwem kpt. Stefanowskiego i kpt. Kowalewskiego.

Prace wstępne trwały trzy miesiące. Trzeba było przy pomocy tzw. ,,pip” podkopać się pod dnem wraku do końca września. Wtedy holownik ,,Żubr” przyholował w miejsce akcji pontony. Zatopiono je i zamocowano do kadłuba wraku. Następnie za pomocą sprężonego powietrza, wyparto z pontonów wodę i dnia 22 września 1949 roku – a więc prawie po roku - ,,Lech” wynurzył się z fal! ,,Polska metoda” wydobywania wraków zdała egzamin!

Pojawiły się wprawdzie kłopoty innej natury, o których szeroko opowiada Obertyński, ale ostatecznie ,,Lech” odholowany został do stoczni duńskiej w Helsingor i tam poddany gruntownemu remontowi.

Dla polskiego ratownictwa morskiego przypadek ten był rodzajem inicjacji i postawił naszych ratowników w szeregu światowej czałówki.

piątek, 18 maja 2012

Początki polskiego ratownictwa okrętowego. Część 1.

Współczesne polskie ratownictwo okrętowe i większość towarzyszących mu specjalizacji, powstało i rozwinęło się po drugiej wojnie światowej. Rozwój ten podyktowany był koniecznością, a ta wynikała ze znacznie dłuższej linii brzegowej i z potrzeby jej zagospodarowania. W pierwszych latach powojennych gospodarkę morską – od żeglugi, poprzez porty morskie i rybołówstwo – zdominowały sprawy odbudowy. Tymczasem brakowało specjalistów i sprzętu, materiałów potrzebnych do odbudowy, a na domiar złego tereny lądowe portów, ich wodne akweny i szlaki komunikacyjne były zaminowane bądź zablokowane wrakami.

W powojennym, zniszczonym i głodnym kraju, jednego nie brakowało – entuzjazmu i wiary w powodzenie przy podejmowanej odbudowie. Nasza kadra, która z zapałem wzięła się do dzieła, to głównie specjaliści morscy, zdobywcy zawodowych ostróg w czasach budowy Gdyni. Lecz nie wszystkie specjalności zostały przez nas w okresie przedwojennym opanowane. W zakresie budownictwa portowego korzystaliśmy często z firm duńskich i holenderskich. Z ich usług również korzystano przy pracach ratowniczych, niekiedy sięgając także do fachowców z terenu Wolnego Miasta Gdańska.

Ze sprawami odbudowy portów nie można było zwlekać. Tą drogą bowiem oczekiwano pomocy zagranicznej dla zrujnowanego kraju, tędy wiodły szlaki do północnej i zachodniej Europy i świata.

W tej sytuacji do odbudowy gospodarki morskiej przystąpiono niezwłocznie – dosłownie po przejściu linii frontu i ustaniu walk.

I tak:
  • 13 marca 1945 roku – gdy trwały jeszcze walki o Gdynię i Gdańsk, powołano w Bydgoszczy Morską Grupę Operacyjną, której zadaniem było przejęcie na terenie Wybrzeża Gdańskiego obiektów infrastruktury komunalnej
  • w połowie mają 1945 roku, z datą rozpoczęcia działalności od 1 czerwca 1945 roku, utworzono Biuro Odbudowy Portów (BOP)
  • maj, czerwiec,lipiec 1945 roku, prowadzono intensywne prace porządkowe i odbudowę obiektów portowych w Gdyni, co umożliwiło już w dniu 16.07. 1945 r., przyjęcie przez port w Gdyni węglowca fińskiego s/s ,,Inomen Neito”
  • 12 września 1945 roku utworzono w Gdańsku pod przewodnictwem inż. E. Kwiatkowskiego, Delegaturę Rządu do spraw Wybrzeża
  • w połowie 1946 roku powstaje przy przedsiębiorstwie żeglugowym Gdynia Ameryka Linie (GAL) wydział Ratowniczo – Holowniczy, którego kierownikiem zostaje przybyły z emigracji kpt. Poinc. Wydział ten staje się kuźnią kadr dla odrębnego, specjalistycznego przedsiębiorstwa-Polskiego Ratownictwa Okrętowego (PRO)
  • 20 kwietnia 1946 roku z BOP wyodrębnia się kolejne specjalistyczne przedsiębiorstwo morskie – Przedsiębiorstwo Robót Czerpalnych i Podwodnych (PRCiP), kierowane początkowo przez inż. Piotra Szawernowskiego.

Chronologicznie rzecz biorąc – pierwszym przedsiębiorstwem – instytucją, która podjęła się organizacji prac remontowo – innowacyjnych w naszych portach był BOP. Ten dziwny twór nie tylko inicjował i planował prace remontowe, ale również w znacznym stopniu samodzielnie je wykonywał. Ściągał z kraju i zagranicy fachowców z różnych przydatnych,, morskich dziedzin, gromadził materiały niezbędne dla odbudowy i współpracował z firmami zagranicznymi w dziele uruchomienia i eksploatacji naszych portów.

Do końca 1945 roku BOP zatrudniał już około 2400 pracowników z czego 400 osób stanowili pracownicy techniczni i doświadczeni administratorzy. W ich liczbie było sporo osób z przedwojennym doświadczeniem portowo – żeglugowym. Sporo na ten temat znaleźć można w interesujących wspomnieniach prof. Stanisława Hueckel wydanych pt. ,,Inżynierskie wspomnienia”. Prof. St. Hueckel – późniejszy rektor Politechniki Gdańskiej i członek PAN (którego sylwetkę przedstawiłem już na blogu).

Wszędzie tam gdzie brakowało sprzętu, materiałów lub fachowców, sięgano do specjalistycznych firm zagranicznych. Tak postąpiono w zakresie rozminowania portowych akwenów i placów oraz magazynów składowych. W tej sprawie zwrócono się do Rosjan, którzy posiadali niezbędny sprzęt i doświadczenie w rozminowywaniu własnych portów. EPRON – bo tak nazywała się rosyjska firma – przysłała dwie ekipy, jedną dla potrzeb Gdyni i Gdańska, drugą dla Szczecina. Niebawem ekipy te wyłowiły i unieszkodliwiły 2000 min różnych typów, z czego tylko w porcie gdyńskim – 64 sztuki!
Dużo i barwnie na te tematy pisze Edward Obertyński w swojej książce pt.,,Łowcy wraków”, do której odsyłam Czytelników.

Jak dowiadujemy się z tej książki, łącznie trałowce rosyjskie oczyściły u naszego wybrzeża 12 pól minowych, nie licząc tzw. min ,,samotnych”, które unosiły się swobodnie na falach morskich.

Ciąg dalszy nastąpi...

środa, 16 maja 2012

Gdyńskie ślady generała Orlicz – Dreszera.



Spacerując tarasem nad plażą w Orłowie, na odcinku pomiędzy ul. Króla Jana Trzeciego, a ul. Orłowską, natkniemy się na spory głaz obelisk. Na granitowym głazie, stylizowana tablica – głowa lotnika, a pod nią napis:

,, Pamięci Gen. Orlicz – Dreszera, żołnierza, komendanta, Inspektora Armii, Prezes Ligi Morskiej i Kolonialnej. Zginął 16.07.1936 roku w katastrofie lotniczej przy molo w Orłowie”


Tablicę tę odsłonięto w 60 rocznicę tragicznej śmierci, a zatem w 1996 roku. Jej fundatorem jest Liga Morska i grono entuzjastów Orłowa. Na kolejny ślad Generała natrafić możemy na Leszczynkach. Tu jedna z bocznych uliczek odbiegających od ul. Kalksztajnów nosi imię Orlicz – Dreszera. I to by było na tyle...

Natomiast na liczne ślady osoby Generała natrafić możemy w publicystyce. I tak: w książce
T. Białasa pt.:,,Liga Morska i Kolonialna 1930 – 1939”, wyd. w 1983 roku, autor sporo miejsca poświęca osobie naszego bohatera. Ciekawy tekst, unikalne zdjęcia z pogrzebu generała, znajdujemy w ,,Roczniku Gdyńskim” nr 8. To tekst Pawła Dzianisza pt.: ,,Strażnik morza”. W roku 2000 w Toruniu ukazała się biografia Generała, wspaniale opracowana przez młodego naukowca P. Olstowskiego. Lapidarne, chociaż ciekawe informacje, znajdujemy też w wydanej 2001 roku w Gdyni książce S. Kitowskiego i M. Sokołowskiej ,,Ulice Gdyni. O historii i patronach” Wszystkich zainteresowanym postacią Generała opracowania te są osiągalne w filiach bibliotek na terenie Gdyni. Ja zaś słów kilka poświęcę tu dwóm sprawom: tragicznej śmierci Generała i jego pośmiertnym losom na Kępie Oksywskiej...

Nie wszystkie okoliczności śmierci – pomimo upływu lat – są jasne i jednoznaczne. Dlaczego samolot RWD – 9 o numerze rejestracyjnym 263 SP – DRC, pilotowany prawdopodobnie przez kpt. pil. Aleksandra Łagiewskiego z 1 Pułku Lotniczego w Warszawie, lecący z Grudziądza do Gdyni (lądować miał na lotnisku w Rumi), znalazł się nad wodami Zatoki Gdańskiej? Czy zawiodła maszyna, czy człowiek? Czy – jak głosiła jedna z wersji – samolotem sterował sam Generał, o którego kwalifikacjach lotniczych nic nie wiadomo? A może katastrofę samolotu spowodował zamach terrorystyczny? Wyreżyserowany przez któregoś z wrogów lub konkurentów Generała? Wszystkie te pytania pozbawione są odpowiedzi.
Tuż po katastrofie powszechna była opinia, że Generał poleciał nad Zatokę, aby powitać wracający do Gdyni m/s ,,Piłsudski”, na którym płynęła jego druga żona. Zamierzał ponoć pokiwać jej ręką z pokładu samolotu. Ta okoliczność tłumaczyłaby fakt bardzo niskiego lotu maszyny nad lustrem wody. W numerze 200 z dnia 20 lipca 1936 roku Ilustrowany Kurier Codzienny (IKC), znalazła się wypowiedź pilota Płoczyńskiego o przyczynach katastrofy. Stwierdza on, że ,,ocena wysokości nad wodą jest bardzo trudna, gdyż nawet wytrawni piloci morscy ulegają złudzeniu optycznemu”.

Natomiast według sprawozdania specjalnej komisji, która badała ten wypadek (dokument znajduje się w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie), stwierdza się, że w czasie katastrofy ,,wiał od strony orłowskiego klifu silny, porywisty wiatr z prędkością w porywach di 100 km/godz. Miejsce to charakteryzują silne wiry powietrza i prądy zstępujące, spowodowane różnicą poziomów i temperatury powietrza. To one spowodowały przechył samolotu na przód i na skrzydło, a następnie jego zderzenie z powierzchnią wód Zatoki”

Do katastrofy doszło o godzinie 14:14. Pomimo natychmiastowej akcji ratunkowej podjętej przez kilka statków, zginęli wszyscy znajdujący się na pokładzie samolotu oficerowie – gen. dywizji Gustaw Orlicz – Dreszer, ppłk. dypl. Stefan Loth i kpt. pil. Aleksander Łagiewki. Wrak samolotu doholowano do mola w Orłowie i tu wydobyto ciała ofiar oraz szczątki samolotu. W chwili śmierci, urodzony w 1889 roku Generał, liczył zaledwie 47 lat. Oficerów pochowano w Warszawie, zaś pogrzeb Generała odbył się w Gdyni, w dniu 27 lipca 1936 roku. W uroczystościach pogrzebowych uczestniczyli najwyżsi przedstawiciele władz cywilnych i wojskowych na czele z Prezydentem RP Ignacym Mościckim i Marszałkiem Rydzem – Śmigłym. Ciało generała złożono na nowo otwartym cmentarzu wojskowym na oksywskim urwisku...

W trzecią rocznicę śmierci Generała jego zwłoki przeniesiono do krypty znajdującej się u podnóża monumentalnego mauzoleum, zlokalizowanego nieopodal dotychczasowego miejsca pochówku.

Był lipiec 1939 roku. Za kilka miesięcy, po zdobyciu Kępy Oksywskiej przez hitlerowców, zdewastowane zostało przez okupanta mauzoleum Generała, a jego trumna usunięta. Do dziś nie wiadomo, jakie były dalsze losy jego zwłok.

Jeżeli ktoś z odwiedzających mojego bloga ma jakieś informację to proszę o napisanie w komentarzach.

poniedziałek, 14 maja 2012

Mało znana historia gdyńskiej hali targowej.



Międzywojenną Gdynię charakteryzował dynamiczny rozwój. Dla zilustrowania tylko dwie liczby – w 1921 roku Gdynia – wieś liczyła 1300 stałych mieszkańców, po kilku latach, w 1935 roku żyło tu już 75000 osób. Ten rozwój powodował szereg różnorodnych reperkusji natury demograficznej, społecznej i ekonomicznej. Na czołowe miejsce wybijały się dwie sprawy – problemy mieszkaniowe i sprawa wyżywienia, czyli zaopatrzenia ludności w żywność.

Szereg spraw spontanicznie regulowała ,,niewidzialna ręka rynku”, np. podaż ryb pochodzących z bieżących połowów, dostawy mleka organizowane przez okolicznych rolników zrzeszonych w Spółdzielni Mleczarskiej, dostawy chleba zapewniane przez rzemieślnicze piekarnie itp., inne wymagały działań kompleksowych na skalę ogólnomiejska. Dotyczyło to dwóch spraw z tej sfery – zapewniana mieszkańcom i statkom zawijających do portu mięsa i jego przetworów, a także świeżych warzyw i owoców.

Ówczesne władze miejskie dostrzegały te problemy i podejmowały skuteczne działania w celu ich rozwiązania. I tak w 1935 roku zdecydowano się na budowę rzeźni miejskiej o zdolności przerobowej niezbędnej dla zaopatrzenia 150000 miasta, a także w tym samym roku podjęto decyzję o wybudowaniu w śródmieściu przy ul. Mościckich (obecnie Wójta Radtkiego) nowoczesnej hali targowej.

Według założeń obiekt stanowić miał zarówno miejsce sprzedaży detalicznej, a także bazę magazynowa, jak też swoisty magnes przyciągający dostawców z głębi kraju dostarczających płody rolne, których miejscowe rolnictwo nie było w stanie zagwarantować.

Wnet też zlecono opracować stosowna dokumentację. Zadania tego podjęli się dwaj inżynierowie - J. Muller i S. Raychmann. Ich dzieło było imponujące. Zaprojektowany obiekt składał się z trzech budowli – hali łukowej, przylegającej do niej hali płaskiej oraz oddzielnie zlokalizowanej hali rybnej. Łączna powierzchnia obiektu wynosi 5346 metrów kwadratowych. Całość została podpiwniczona, wyposażona w komory chłodnicze, windy towarowe i wentylacją.

Z uwagi na wielkość tego przedsięwzięcia jego realizacja następowała etapami. Ostateczne oddanie obiektu do użytkowania nastąpiło w listopadzie 1937 roku. Wybuch drugiej wojny światowej sprawił, że cieszono się nim zaledwie półtora roku, bowiem Niemcy przeznaczyli pomieszczenia hali na magazyny części i elementów konstrukcyjnych samolotów...

Montaż samolotów odbywał się w Rumi. Fakty te znane były brytyjskiemu wywiadowi czego dowodem było dwukrotne bombardowanie zakładów w Rumi, pierwszy raz w święta Wielkanocne w dniu 24 kwietniu 1943 roku, a następne po kilku dniach oraz zbombardowanie gdyńskiej hali w nocnym nalocie w dniu 18 – 19 grudnia 1944 roku, a więc na trzy miesiące przed wypędzeniem Niemców z Gdyni. Na szczęście zniszczenia obiektu były niewielkie, konstrukcja nośna hali nie została naruszona. To pozwoliło na otwarcie hali już parę tygodni po wyzwoleniu. Zadania tego podjęli się prywatni kupcy, a także częściowo Spółdzielnia ,,Zgoda” (poprzedniczka PSS ,,Społem”).

Niebawem (bliższej daty nie udało mi się ustalić) powołano do życia przedsiębiorstwo miejskie administrujące tym obiektem. Dyrektorem został niejaki Domański – starszy schorowany pan, w związku z czym wyręczał go w większości spraw Główny Księgowy firmy Szewczyk.

Zapuszczony przez okupanta obiekt wymagał pilnego remontu, ten jednak z braku środków odkładano z roku na rok. Wreszcie z początkiem lat 60 – tych ubiegłego wieku Przedsiębiorstwo Miejskie Hale Targowe rozwiązano, a obiekty przekazano Przedsiębiorstwu Gospodarki Komunalnej w Gdyni.

W między czasie poważne zmiany nastąpiły również w sferze użytkowników hali. Z początkiem lat 50 – tych ubiegłego wieku władze PRL podjęły tzw. bitwę o handel. Fiskus niszczył prywatnych kupców domiarami podatkowymi, szaleli komornicy, powoływano także państwowe przedsiębiorstwa handlowe typu MHD, które przejmowały sklepy i stoiska bankrutujących placówek prywatnych. W ten sposób większość prywatnych firm (stoisk i kramów) wyparte zostało na plac targowy przylegający do obiektów hali, a inne po prostu uległy likwidacji. We wnętrzu hali pozostały tylko nieliczne prywatne stoiska, inne objęło MHM czyli Miejski Handel Mięsem, PDT czyli Powszechny Dom Towarowy, Przedsiębiorstwo ,,Warzywa i Owoce”, a także PSS,,Społem”, Spółdzielnia Inwalidów ,,Przodownik” z Sopotu.

W dalszym ciągu nie podejmowano prac remontowych ograniczając się dosłownie do łatania dziur, czyli tak zwanych prac awaryjnych, Doszło do tego, że część kondygnacji podziemnej trzeba było wyłączyć z eksploatacji, była ona zalana przez wodę wydobywającą się z uszkodzonych rur wodno – kanalizacyjnych. Uszkodzony był też dach obiektu, sypały się tynki, a we wnętrzu hali mieszkały wróble i gołębie...

Gdy w 1974 roku w ramach kolejnej reorganizacji handlu powołano Przedsiębiorstwo Handlu Spożywczego, halę targowa podporządkowano właśnie temu przedsiębiorstwu. Wtedy to pojawiły się dwa dość dziwaczne pomysły dotyczące hali. Przymierzano się do przekształcenia tego obiektu w halę sportową, względnie rozebranie tego obiektu do fundamentów, na których zamierzano ustawić supermarket o powierzchni 1400 metrów kwadratowych rodem z dawnego NRD.

Kolejna reorganizacja , lato 1976 roku, polegająca na przejęciu handlu państwowego branży spożywczej przez PSS,,Społem” zamierzenia te przekreśliła. Nowy zarządca obiektu dokonał remontu w połowie lat 80. ubiegłego wieku. Zbudowano nowe boksy zadaszono plac przed halą. Po transformacji ustrojowej z 1989 roku przeprowadzono kolejny remont przez Stowarzyszenie Kupców Gdyńskich Hala Targowa, obecnie władze miasta przymierzają się do kolejnego remontu.

Mimo tych wszystkich zmian Hala Targowa była i jest jakby handlową ikona miasta mimo powstających na obrzeżach i nie tylko super nowoczesnych sklepów.

Zobaczymy co będzie dalej z naszą ,,staruszką”.

sobota, 12 maja 2012

Nieco wspomnień o budowie Bazyliki Morskiej w Gdyni



Postanowiłem napisać o jednym niepowodzeniu jakie stało się udziałem naszego miasta, a mianowicie o niezrealizowanej dotąd budowie Bazyliki Morskiej w Gdyni.

Z inicjatywa budowy bazyliki i jej zlokalizowania nad miastem, na Kamiennej Górze, wystąpił w 1930 roku ks. dr Stanisław Wojciech Okoniewski – Biskup Chełmiński. Stosowny teren pod budowę tej sakralno – patriotycznej budowli ofiarowało Pierwsze Polskie Towarzystwo Kąpieli Morskich w Warszawie, które było właścicielem większości działek budowlanych w tej części miasta.

W niedługim czasie powołano Towarzystwo Budowy Bazyliki Morskiej, w skład którego jako prezes wszedł Ryszard Gałczyński, a jako członkowie między innymi tak znamienite osobowości jak ks. dziekan J. Tuszyński, konsul N. Korzon, dr W. Łaba, inż. S. Łęgowski.

W/w Towarzystwo już w 1930 roku rozpisało konkurs architektoniczny na budowę kościoła – pomnika odzyskania przez Polskę morza. Zakładano, że przez posadowienie bazyliki na Kamiennej Górze, stanie się ona z daleka widocznym symbolem miasta. Sama zaś Gdynia zyska zdecydowany element urbanistyczny – jakim dla Gdańska jest Kościół Mariacki, dla Warszawy Kolumna Zygmunta, a dla Krakowa – Wawel.

Konkurs wygrał prof. inż. arch. Bohdan Pniewski z Warszawy, który zaprezentował projekt nawiązujący do tradycji gotyckiego budownictwa sakralnego, a równocześnie nowoczesny, smukły i stwarzający wrażenie lekkości, mający wyraziście rysować się na gdyńskim niebie. Zaprojektowana bryła świątyni wznosić się miała na 115 m nad p.m., przy położeniu wierzchołka Kamiennej Góry ma 50 m nad p.m.. Oznaczało to, że planowana budowla miała mieć około 65 m wysokości.

Projekt zakładał, że konstrukcja świątyni będzie żelbetowa – co w owym czasie należało do rozwiązań nowoczesnych. Cała budowla miała być licowana klinkierem.

Kubatura bazyliki wynosić miała 62380 metrów sześciennych, a przyległej plebanii 4536 metrów sześciennych. Budowla miała być posadowiona na specjalnie w tym celu przygotowanym tarasie, który nawiasem mówiąc istnieje do dziś. Był to tak zwany taras zachodni i umożliwiał usytuowanie obiektu wzdłuż osi północ – południe.

Otoczenie świątyni stanowić miały dwa place – niższy dla wojska i wyższy dla cywilów. Zakładano, że niektóre msze będą miały charakter polowy i z myślą o nich, nad głównym wejście zaprojektowano ołtarz na wysokości 9,5 metra nad poziomem placu.

Bazylikę wieńczyć miały trzy strzeliste wieże, komponujące się w koronę, a symbolizujące trzy zabory, z których odrodziła się Polska! Jak widać – dzieło przemyślane było w najdrobniejszych szczegółach.

W niedziele, 1 lipca 1934 roku, z okazji Święta Morza, nastąpiło uroczyste poświęcenie kamienia węgielnego pod przyszłą bazylikę. Aktu tego dokonał jej inicjator i promotor ks. bp W. Okoniewski, zaś pierwszą cegłę pod monumentalną świątynię położył Prezydent Rp Ignacy Mościcki.

To uroczyste wydarzenie stało się kolejnym impulsem aktywizującym ofiarność Polaków w prowadzeniu tego ogólnonarodowego przedsięwzięcia. A pieniędzy potrzebnych na jego realizację było niemało. Według szacunków kosztorysowych ok. 3,5 mln złotych! Toteż prowadzono akcję propagandową w prasie, poprzez ogniwa Ligi Morskiej i Kolonialnej na terenie całego kraju, organizowano kwesty...

Jestem w posiadaniu tekstu opublikowanego przez bp S. Okoniewskiego, w którym zwraca się on z apelem do społeczeństwa o wzmożenie ofiarności na intencję budowy bazyliki. Znany jest mi również tekst J. Stępowskiego (,,Morze” nr 11, z listopada 1937 r.) pt. ,,U fundamentów bazyliki morskiej”, którego niewielki fragment cytuję:

,,Kilkakrotnie podnoszono konieczność zbudowania w Gdyni monumentalnej świątyni morskiej, która by w sposób wiadomy i godny powagi wskazała i uwidoczniła symbol głębokiego, nierozerwalnego przywiązania Polski – jako państwa i narodu – do wiary katolickiej. Za wiele – odpowiedziano jednak na to – za wiele kosztów! Nie stać nas na to. Kryzys, bieda...Czas z tym skończyć. Naród, który własnymi ramionami zbudował Gdynię, na pewno bez wahania, z gotowością, z całego serca, stanie u fundamentów i kielni, aby wznieść świątynię wdzięczności Bogu (...) Czas ten przyszedł obecnie i dojrzał w oczach. Na dzień 21 listopada 1937 r. za staraniem Ligi Morskiej i Kolonialnej, przeprowadzona zostanie zbiórka publiczna na terenie całej Polski na rzecz budowy Bazyliki Morskiej w Gdyni. Na dzień 21 listopada 1937 r. każdy Polak, każdy z nas, czujący ważkość grosza składkowego, winien złożyć przy zbiórce powszechny datek (...).”

Powyższy cytat świadczy, że realizacja przedsięwzięcia natknęła na trudności finansowe, że w działaniu powszechnego entuzjazmu nastąpił nieprzewidywalny impas...

W tym samym mniej więcej czasie rozeszła się wśród gdynian wieść,że teren przeznaczony pod budowę bazyliki, na którym stały już fragmenty fundamentów, nie posiada koniecznej nośności,
że ciężka budowla na nim posadowiona może runąć. Obawy te potwierdziły ponoć stosowne badania geologiczne gruntu! Szkoda tylko, że badań tych nie przeprowadzono wcześniej...

Zaczęto szukać innej lokalizacji. Zaczęto rozważać zbudowanie bazyliki u podnóża Kamiennej Góry, gdzie grunt był stabilny. Ale to wymagało uporządkowania spraw własnościowych gruntu, ewentualnego przeprojektowania bądź wręcz opracowania nowego projektu i dokumentacji technicznej!

W tej sytuacji prace na zachodnim tarasie zostały wstrzymane. A czas płynął nie ubłagalnie.

Zbliżał się wrzesień 1939 roku, a wraz z nim ogarniająca cały świat pożoga wojenna. Sprawę budowy bazyliki odłożono ad calendas graecas. Pieniądze zebrane na ten szczytny cel gdzieś przepadły, a wysiłek społeczny zniweczyła... wojna. Szkoda, że dzieła tego nie sfinalizowano!

Może dziś do tej koncepcji powrócić!?

Dysponujemy przecież innymi niż przed laty możliwościami technicznymi...

środa, 9 maja 2012

UFO nad Gdynią.



To było wielkie wydarzenie, które odnotowała wybrzeżowa prasa i którym przez pewien czas żyła cała Gdynia, po czy wszelki słuch zaginął.

W 1959 roku ludzkość znajdowała się zaledwie na progu ery kosmicznej. Od lotu Sputnika minęło niewiele ponad dwa lata, a bohaterem kosmicznym była syberyjska suczka Łajka. Zaczytywano się w literaturze science fiction, rosła popularność prekursora tego gatunku Lema.

I wtedy – 21 stycznia 1959 roku – w zimowy, sztormowy poranek, nad Gdynią pojawił się dziwny świetlisty przedmiot. Po krótkim locie, który śledziły dziesiątki mieszkańców miasta i pracowników portu, ów przedmiot runął do portowego basenu w pobliżu nabrzeża Polskiego. Świadków zdarzenia było sporo, ale jak zwykle w podobnych przypadkach, sporo też było rozbieżnych relacji. Rozbieżności dotyczyły zarówno jednoznacznego określenia czasu zdarzenia, wielkości przedmiotu, jego kształtu i barwy, jak również oznaczenia miejsca upadku przedmiotu do portowego akwenu.

W jednej tylko sprawie relacje świadków było zgodne – owo ,,coś”, co spadło z nieba, było pochodzenia pozaziemskiego, było ,,latającym talerzem” lub ,,spodkiem” - bowiem obydwie te nazwy były na ustach wszystkich.

Już następnego dnia, 22 stycznia, popołudniówka ,,Wieczór Wybrzeża” - jako pierwsza, na czołowym miejscu zamieściła stosowny tekst – opierający się na pospiesznie zebranych relacjach świadków. Oto krótki jego fragment: ,,Zaobserwowany obiekt był dużych rozmiarów i miał kształt koła. Talerz ten był koloru pomarańczowego, jego brzegi zabarwione były na różowo. Obiekt nadleciał od strony miasta i wykonując gwałtowny manewr, jakby chciał uniknąć rozbicia się o ląd, spadł prawie pionowo do wód zatoki”

Inni świadkowie twierdzili, że obiekt miał kształt walca, beczki lub w ogóle nie potrafili określić jego wielkości i kształtu.

Jeszcze nie ucichła pierwsza fala sensacji, gdy już pojawiła się kolejna. Wśród mieszkańców rozeszła się mianowicie wiadomość, że strażnicy portowi znaleźli na plaży ,,kosmitę”, który zmarł w trakcie udzielania mu pomocy lekarskiej. Nie sprecyzowano tylko, w którym szpitalu ów ,,kosmita” został hospitalizowany – jedna wersja mówiła o Szpitalu Miejskim w Gdyni, inna zaś o Akademii Medycznej w Gdańsku.

W miarę upływu czasu przybywało kolejnych szczegółów. ,,Kosmita” był płci męskiej – co stwierdzono ponoć po rozcięciu dziwacznego kombinezonu. Miał ponoć inny układ krwionośny – spiralny i inną niż my ziemianie, liczbę palców u rąk i nóg. Jego zgon nastąpił po zdjęciu z przegubu ręki dziwnej bransolety. Zwłoki zabrali Sowieci i wywieźli je samochodem – chłodnią w nieznanym kierunku.

Tak głosiła jedna z wersji. Druga natomiast powiadała, że ,,kosmita” nadal żyje, lecz znajduje się w stanie hibernacji i przechowywany jest w ścisłej tajemnicy w którymś z trójmiejskich szpitali...

W tym czasie, gdy szerzyły się takie plotki, 29 stycznia 1959 roku z inicjatywy ,,Wieczoru Wybrzeża” podjęto poszukiwania na dnie portowego basenu wraka lub szczątków kosmicznego pojazdu. Następnego dnia – w piątek w ,,Dzienniku Bałtyckim” (nr 25/1959) pojawił się nieduży artykuł pod sceptycznym nagłówkiem ,,Szukali spodka, a znaleźli... figę”

,,Głos Wybrzeża”, organ prasowy KW PZPR w Gdańsku, jedyny artykuł poświęcony tej sprawie zamieścił dopiero 1 lutego (widocznie brak było wytycznych, jak ów temat potraktować).

Rzeczą charakterystyczną jest, że zarówno w jednym jak i drugim tekście brak chociaż jednego słowa o ,,kosmicie” i jego losach. Cała uwaga autorów skupia się na ,,przedmiocie”, który spadł do portowego basenu. Tekst w ,,Głosie Wybrzeża” jest bogatszy o szczegóły, podaje nazwiska nurków, nazwy instytucji uczestniczących w poszukiwaniach itp. Informuje poza tym o wydobyciu z dna basenu metalowego odłamka. O jego pochodzeniu rozstrzygnąć miały stosowne badania laboratoryjne przeprowadzone na Politechnice Gdańskiej przez prof. Mindowicza – kierownika katedry chemii fizycznej. Wyniki tych badań – wg mojej wiedzy – nie zostały opublikowane.

Znamienna jest poza tym informacja, że w poszukiwaniach brała udział Marynarka Wojenna. Podaje się nawet nazwisko nurka, który w tej operacji uczestniczył. Udział Marynarki Wojennej w poszukiwaniach nadaje całemu wydarzeniu inny wymiar i rodzi szereg nowych przypuszczeń i domysłów. Zdziwienie poza tym budzi fakt nagłego zaniechania publikacji na ten sensacyjny temat. Czyżby otrzymano w pewnym momencie stosowne wytyczne od ,,czynników partyjno – rządowych” z warszawskiej centrali, bądź nawet z Moskwy?

Na tle przytoczonych niejasności i przemilczeń, utajniania losów ,,kosmity”, jego hospitalizacji, nazwisk strażników portowych, lekarzy udzielających rannemu pomocy itp., itd. rodzi się przypuszczenie, że komuś bardzo zależało na kamuflażu i dezinformacji ówczesnej opinii publicznej. Przypuszczać można, że chodziło tu o tajemnicę o charakterze wojskowym – stąd udział Marynarki Wojennej w poszukiwaniu wraku lub szczątków ,,latającego talerza”.

A może ów rzekomy ,,kosmita” to poprzednik Jurija Gagarina, który jak wiadomo dopiero 12 kwietnia 1961 roku na ,,Wostoku 1” dokonał jako pierwszy człowiek, pierwszego lotu kosmicznego. Może Gagarin wcale nie był pierwszym kosmonautą? Co robili Rosjanie przez ponad cztery lata w zakresie kosmicznych eksperymentów? Czy od listopada 1957 – gdy w kosmos została wystrzelona Łajka, do kwietnia 1961 roku – gdy w przestrzeń poszybował Gagarin, nie prowadzono żadnych doświadczeń?!

Jeżeli ,,kosmita” znaleziony na plaży w pobliżu gdyńskiego portu był ,,eksperymentalnym” kosmonautą radzieckim, który na moment przed kolizją się katapultował, bądź w momencie katastrofy wyrzucony został z pojazdu – wtedy zrozumiałe zaczynają być różne szczegóły tego tajemniczego wydarzenia, łącznie z zabraniem zwłok ,,swojego towarzysza” przez Rosjan!


Byłbym wdzięczny za dodatkowe informacje na temat tego wydarzenia. Jeśli ktoś takie posiada to chętnie przeczytam je w komentarzach.