sobota, 29 września 2012

Niezwykłe koleje ORP „Gdynia”.

To, że statkom zmieniane są nazwy nie jest niczym niezwykłym. Dzieje się tak, kiedy statek zmienia właściciela, czyli armatora, podobnie jest gdy po gruntownym remoncie zmienia się jego funkcja, jak również wreszcie wtedy gdy nabywa go inny kraj. Zwykle do takiej zmiany nazwy dochodzi dwa, trzy razy w trakcie statkowego „żywota”.


ORP „Gdynia” stanowi wyjątek od tej zasady – zmieniał swoją nazwę aż sześć razy, funkcję trzy razy, a armatora chyba cztery razy. Był zbudowany w Wielkiej Brytanii. W roku 1930 kupiła go Polska, której służył przed wojną i w czasie jej trwania, po wojnie sprzedano go Wielkiej Brytanii, która z kolei sprzedała go na złom do RFNu.

Statek zbudowany przez Anglików w 1915 roku był parowcem o wyporności 6852 BRT osiągającym szybkość 15 węzłów. Początkowo nazywał się s/s „Lithuania”, później zmieniono mu nazwę na s/s „Caryca”. Po nabyciu go przez Polskę nazwano go s/s „Kościuszko” i jako statek pasażersko-towarowy włączono do grona naszych transatlantyków (obok „Batorego”, „Pułaskiego” i innych) do obsługi linii amerykańskich. Miał 712 miejsc pasażerskich. Był więc liczącym się statkiem na liniach emigracyjnych. Pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku przewoził z Konstancy Żydów emigrujących z Europy w obawie przed hitlerowcami.

Wybuch wojny zastał s/s „Kościuszko” poza granicami kraju, co sprawiło, że zgodnie z podpisaną w dniu 18 listopada 1939 roku urnowy pomiędzy polskim rządem na emigracji a Wielką Brytanią przeznaczono statek na hulk i wyznaczono mu rolę bazy mieszkalnej i pomieszczeń dla polskich marynarzy szkolonych w różnych specjalności. Nieco wcześniej bo 10 listopada tegoż roku statek przejęła polska Marynarka Wojenna, zmieniając mu nazwę na ORP "Gdynia". Zacumowano go na stałe w Devonport. Aby uzyskać większa „ładowność” pomieszczeń wyburzono ścianki działowe pomiędzy kabinami, a łóżka zastąpiono hamakami. Tak przysposobiony statek mieścił aż 800 osób. Ponieważ brakowało odpowiednich sal wykładowych, słuchaczy codziennie dowożono na ląd holownikami, gdzie korzystali z sal oraz z pomocy naukowych należących do marynarki angielskiej. Anglicy przywiązywali dużą wagę do szkolenia naszych marynarzy, którzy odpowiednio przygotowani wzmacniali kadrowo ich własne siły. Dowodem tego była osobista wizyta W. Churchilla premiera Wielkiej Brytanii, a nawet króla Jerzego VI.

30 czerwca 1941 roku skończyła się rola ORP "Gdynia" jako okrętu Marynarki Wojennej i statek powrócił do marynarki handlowej, równocześnie wracając do poprzedniej nazwy s/s „Kościuszko”. Wykorzystano go do transportu wojska na Morzu Śródziemnym i na Oceanie Indyjskim.

Po wojnie statek sprzedano po raz kolejny Wielkiej Brytanii, gdzie przyjął nazwę s/s „Empire Helford”. Anglikom służył jeszcze parę lat, po czym sprzedano go Niemcom na złom.

czwartek, 27 września 2012

Satysfakcjonująca korekta

Z satysfakcją koryguję mój tekst dotyczący Władysława Wagnera, na wstępie którego ubolewałem z powodu braku w Gdyni jakiegokolwiek upamiętnienia tego bohatera. Otóż w "Ratuszu" z dnia 14 września 2012 roku na czołowym miejscu znajduje się informacja, że dnia 15 września, w Basenie Jachtowym na falochronie południowym, nastąpiło odsłonięcie tablicy pamiątkowej poświęconej Władysławowi Wagnerowi w 100. rocznicę jego urodzin i 20. rocznicę śmierci oraz w 80. rocznicę wyruszenia przez niego dookoła świata.

Tablica ta powstała z inicjatywy Polskiego Związku Żeglarskiego oraz Ligi Morskiej i Rzecznej. Jest ona również pierwszą tablicą w Alei Żeglarstwa Polskiego, która ma zadanie upamiętniać wielkich polskich żeglarzy.

Kilka zdjęć tablicy:

Nabrzeże w basenie żeglarskim imienia gen. M. Zaruskiego, przy którym znajduje się tablica poświęcona kap. Władysławowi Wagnerowi. 
 

Widok na falochron z tablicą poświęconą kap. Władysławowi Wagnerowi

poniedziałek, 24 września 2012

Cyganie w Gdyni


Podjęta z początkiem lat dwudziestych ubiegłego wieku decyzja o budowie portu i miasta „przy Gdyni” sprawiła, że poszukujący pracy i swojego miejsca na ziemi, Polacy zaczęli masowo napływać nad polskie morze. W pierwszej kolejności nadciągnęli tu młodzi mężczyźni. W ślad za nimi ruszyły dziewczęta i kobiety - ich żony, siostry i narzeczone. Do Gdyni zmierzano z pobliskich wsi i miasteczek pieszo, bądź furmankami. Z odległych krańców kraju jechano koleją, często za pożyczone pieniądze lub „na gapę”.

Przybysze poza pracą poszukiwali dachu nad głową, toteż niebawem na obrzeżach budującego się miasta powstawać zaczęły dzielnice prowizorycznych baraków i slumsów owe Meksyki, Pekiny i Drewniane Warszawy (o takich dzielnicach pisałem już na blogu, były to wpisy Dzielnica po której zaginął ślad część 1, część 2, część 3, Meksyk - co dalej? i jeszcze o Przeklętym Wzgórzu Orlicz – Dreszera). Tu spotkać można było ludzi z całej Polski, ze wszystkich byłych zaborów, a także miejscową kaszubską biedotę. Wnet powstawać zaczęły luźne, etnicznie jednorodne grupy sąsiedzkie, z czasem wymieszane i skoligacone.

Odrębną grupę etniczną, hermetyczną i różną obyczajowo stanowili pojawiający się w Gdyni Cyganie. Na ich temat nasza wiedza jest znikoma. Brak o nich informacji w „Gdyńskiej Encyklopedii” a także w „Rocznikach Gdyńskich”. Z tego powodu pozostały relacje starych gdynian oraz osobiste wspomnienia, z tego zakresu.

Na początek, aby przybliżyć problem kilka wiadomości encyklopedycznych. Według tego źródła, Cyganie to lud koczowniczy przybyły do Europy z Indii w XIII i XIV wieku. Początkowo zamieszkali na Bałkanach, skąd wędrowali na wschód i zachód naszego kontynentu, zajmując kolejne tereny od Rumunii, po Hiszpanię. Wędrówki te, trwające przez wieki, zakłóciła II wojna światowa, a konkretnie hitlerowcy, którzy lud cygański objęli eksterminacją, podobnie jak Żydów.

Jak wspomniano wyżej, Cyganie pojawili się w Gdyni i jej okolicy już w latach dwudziestych ubiegłego wieku. W przeciwieństwie do innych przybyszy nie szukali stałego osiedlenia ani pracy. Gdynię „zaliczali” przejazdem, czując się lepiej w okolicznych wsiach i miasteczkach kaszubskich gdzie łatwiej było o paszę dla koni i żywność dla ludzi. Cygańskie tabory zdążały więc w kierunku Rumi, Redy, Wejherowa bądź Pucka, a nawet do Hallerowa i na Półwysep Helski. Tu szukano terenów nadających się na popas lub obozowiska, głównie na zacisznych polanach, zagajnikach i łąkach. W Gdyni tabory były przejazdem już od kwietnia czyli od momentu zazielenienia się pól i łąk. Zima eliminowała Cyganów z krajobrazu. Na tą porę roku cygańskie tabory zapadały we wsiach, jak niedźwiedzie w gawrach, ale już wczesną wiosną pojawiały się znów.

Wraz z przylotem bocianów, pojawiały się barwne wozy cygańskie na gdyńskich ulicach. Tabory ciągnęły od strony Kartuz przez Wielki Kack, Orłowo i dalej do Świętego Jana a stąd Szosą Gdańską, zwaną później ul. Morską, przez Grabówek, Chylonię, Cisową i dalej. Tylko nieliczne tabory zatrzymywały się nieopodal gdyńskiej cegielni, tam gdzie dziś jest Wyższa Szkoła Administracji i Biznesu przy ul. Kieleckiej, a wtedy przy krętej, leśnej drodze z Gdyni na Witomino. Tu u wylotu lasu, na niewielkiej polanie zatrzymywano się na jedną lub kilka nocy, rozpalano ogniska, gotowano strawę i nocowano w wozach lub prowizorycznych namiotach. Rankiem, o ile nie ruszano dalej, Cyganki otoczone gromadką dzieci wyruszały do śródmieścia - żebrać i wróżyć. Mężczyźni nieco później formowali niewielkie zespoły muzyczne, zwykle kwartety i niosąc akordeon, bas i skrzypce maszerowali na place i ulice, aby koncertować.

Tak było w centrum miasta. Natomiast na przedmieściach pojawianie się Cyganek wywoływało zwykle panikę. Chowano kury i kaczki, zapędzano do domu dzieci i starano się nie wpuszczać intruzów do obejścia. Mimo tego dość chętnie korzystano z wróżb (z dłoni lub kart) płacąc za tę usługę żywnością. Cyganki chodziły zwykle parami, co komplikowało sytuację goszczących je tubylców. Gdy jedna natrętnie narzucała się ze swoimi wróżbami, druga penetrowała obejście i kradła. Takie obrazki zapamiętałem z dzieciństwa.

W czasie wojny Cyganie zniknęli z gdyńskich ulic. Ich niewielka, w owym czasie 30 tysięczna populacja zepchnięta została do odludnych wsi, gdzie próbowała przetrwać hitlerowskie zapędy, pozostali zaś trafiali do obozów koncentracyjnych, głównie do Oświęcimia.

Po wojnie, już w 1945 roku, Cyganie powrócili do Gdyni. Niebawem barwnie ubrane Cyganki pojawiły się na Hali Targowej, a mężczyźni jak dawniej, koncertowali tworząc zespoły muzyczne. Cyganie nadal nie imali się stałej pracy zarobkowej.
W latach późniejszych gros Cyganów przeniosła się w rejon Rumi - Redy. Tylko nieliczne tabory tradycyjnie biwakowały przy ul. Kieleckiej, bądź zmierzając na zachód zatrzymywali się na noc w Cisowskim Małym Lasku (własność rodziny Skelników) przy ul. Chylońskiej, na granicy Cisowej i Rumi. Po uruchomieniu kolejki SKM na trasie Gdynia-Wejherowo i po przymusowym osiedleniu na stałe nieopodal Rumi (druga połowa lat 60. ubiegłego wieku) obecność Cyganów w Gdyni rozciągnęła się na cały rok. Ciągle widuje się Cyganki na gdyńskiej Hali Targowej, na placach i ulicach, a także cygańskie kwartety muzyczne głównie na skrzyżowaniach ulic.

czwartek, 20 września 2012

Gdy świat wstrzymał oddech...

W październiku 1962 roku - a więc 50 lat temu - wywiad USA ustalił, że Rosjanie zainstalowali na Kubie 36 wyrzutni rakiet R-12 mogących razić  głowicami atomowymi cele na odległość do 2000 km. Zdjęcia tych wyrzutni, w dniu 16 października doręczono prezydentowi Stanów Zjednoczonych J.F. Kennediemu. Niebawem, bo 21 października, zdjęcia te opublikowała amerykańska prasa, a następnego dnia - 22 października - USA wprowadziły blokadę Kuby. W tymże dniu prezydent Kennedy w wygłoszonym oświadczeniu postawił wobec ZSRR żądanie - ultimatum - niezwłocznego wycofania z Kuby rakiet dalekiego zasięgu, samolotów i innego sprzętu wojskowego.

Równocześnie USA przystąpiły do intensywnego przygotowania inwazji na wyspę, którą zaplanowano na 26/27 października. Świat stanął na krawędzi katastrofy nuklearnej. Wybuch III wojny światowej wydał się nieunikniony.

Reakcją społeczeństwa gdyńskiego na zaistniały kryzys był masowy wykup towarów i tworzenie zapasów domowych. Główne uderzenie skierowane było na sklepy ogólnospożywcze. Wykupiono cukier, sól, mąkę, kaszę, makarony, olej, margarynę, wszelkie konserwy, a także spirytus i wódkę. Z kiosków "Ruchu" - nie wiadomo kiedy - zniknęły papierosy i zapałki, w aptekach wykupiono środki opatrunkowe, a ze sklepów drogeryjnych mydło, świece i naftę. Wykup ominął w zasadzie tylko sklepy Miejskiego Handlu Mięsem, w których już od dłuższego czasu brakowało towaru...

Przed sklepami omawianych branż już od świtu ustawiały się kolejki to bez względu na warunki atmosferyczne. W pierwszym okresie wykupu - dopóki był towar - dopchawszy się do lady kupowano ponad miarę, na zapas. To też wnet wprowadzono limitowanie dziennej sprzedaży, sprzedaż towarów w dwóch dziennych rzutach - rannym i popołudniowym - co miało umożliwić nabycie towarów osobom pracującym. Ograniczono też sprzedaż - do ilości detalicznych - jak to nazywano "do jednej ręki". Wszystkie te przedsięwzięcia, okazały się jednak spóźnione, bowiem półki sklepowe już świeciły pustkami.

Hurtownia WPHS próbowała zdobywać towary z przemysłu, ale było to działanie bez szans powodzenia, gdyż większość „masy towarowej” objęta była centralnym rozdzielnictwem, a poza tym priorytet miało wojsko, które w pośpiechu odbudowywało swoje rezerwy.

Poza paniką na rynku życie w mieście przebiegało spokojnie. Funkcjonowała komunikacja, z kranów płynęła woda, ulice nocami były oświetlone, a osoby dorosłe rano spieszyły do pracy. Czynne były też szkoły, przedszkola i żłobki.

Ów sztuczny spokój i normalność wynikały zapewne z braku rzetelnych informacji o zagrożeniu nuklearną apokalipsą, bowiem ówczesne środki masowego przekazu były cenzurowane i do społeczeństwa docierały tylko teki informacje jakie ówczesne władze uznały za stosowne.

Apogeum kryzysowego napięcia przypadło na sobotę 26 października. Tylko nieliczni mieszkańcy - ci którzy słuchali zachodnich rozgłośni radiowych zorientowani byli w powadze sytuacji. Również niedziela 27 października pomimo istniejącego napięcia była spokojna. Sprzyjała temu słoneczna i jak na październik ciepła aura. Aż trudno było uwierzyć, że nad światem zebrały się groźne chmury...

W poniedziałek - 28 października - świat odetchnął z ulgą. Radziecki przywódca Chruszczow zdecydował się wycofać z Kuby swoje rakiety, samoloty i cześć wojska. W zamian USA zrezygnowały 2 inwazji na wyspę oraz na wycofanie swoich rakiet „Jupiter” z Turcji. Ten rozsądny kompromis dał światu nadzieję pokój.

poniedziałek, 17 września 2012

Wraki, miny i ruiny...


W przeciwieństwie do miasta, gdzie zniszczenia wojenne były relatywnie niewielkie, zniszczenia w porcie gdyńskim były ogromne. Powołana w trzy tygodnie po kapitulacji Niemiec komisja działająca pod przewodnictwem mgr. Tadeusza Ocioszyńskiego w swoim raporcie z dnia 30 kwietnia 1946 r. określiła wielkość tych strat na 60% ogólnych nakładów poniesionych na gospodarkę morską w okresie międzywojennym.

Jak podaje Edward Obertyński w swojej książce pt. „Łowcy wraków” (Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa, 1977) na terenach polskich wód było 12 pól minowych z czego w samym porcie gdyńskim znajdowały się 64 miny nie kontaktowe, a  w rejonie Babich Dołów 24 miny kontaktowe. Gdy do tego dodamy niewybuchy, bomby i pociski zalegające na terenie portu, mieć będziemy obraz niebezpieczeństw czyhających na robotników, którzy spontanicznie przystąpili do usuwania wojennych zniszczeń. A zniszczenia te - owe 60 % strat wcześniej wspomniane - występowały we wszystkich obszarach portowej gospodarki.

Poza minami, w basenach portowych zalegało aż siedem wraków statków - od blokującego wejście do portu pancernika „Gneisenau” (długość 226 m, wyporność 32 tys. ton) po mniejsze jednostki, jak okręt „T-10” w basenie nr VI lub „Schleswig-Holsztein” w basenie nr V (o wyporności tylko 12,2 tys. ton). To były wraki widoczne, które można było z daleka ominąć. W basenach leżały też dziesiątki małych wraków - motorówek, łodzi i kutrów, a także fragmenty dźwigów portowych i wszelki inny złom - niewidoczny, bo ukryty tuż pod lustrem wody, a stanowiący realne zagrożenie.
Lokalizację inne wraków na dnie gdyńskiego portu można zobaczyć na poniższej mapie.
Lokalizacja wraków znajdujących się w gdyńskim porcie po II Wojnie Światowej.
Równie wielkie zagrożenie stwarzały poszarpane nabrzeża i falochrony bezlitośnie zniszczone przez Niemców, dosłownie w ostatniej chwili przed ich ucieczką na Hel. Spalone zostały też magazyny portowe - głównie te pierwszej linii, a także wiadukty i mosty, wiodące do portu, torowiska i drogi dojazdowe.
Naprawy i remonty na lądzie można było prowadzić za pomocy łopaty, kilofa i młotka. Gorzej było z pracami na wodzie i w wodzie. Brak było nie tylko odpowiednich materiałów, ale także wyszkolonych fachowców np. nurków, a zwłaszcza wyposażenia do prac podwodnych.

Powołane w 1945 roku Biuro Odbudowy Portów (BOP) sprowadziło na Wybrzeże radziecką misję koordynującą rozminowanie portów i rynien wejściowych do portów. Było to tym łatwiejsze, że Rosjanie byli zainteresowani eksploatacją naszych portów, wywozem mienia ze stoczni a także wydobycia wraków. Wrakami podzielono się, z 300 wydobytych wraków, aż 200 mieli otrzymać Rosjanie, a 100 Polacy, znaczna część tych wraków po niewielkich remontach została włączona do eksploatacji i służyła jeszcze przez szereg lat.

Jak podaje E. Obertyński radzieckie trałowce oczyściły łącznie 346 Mm2 akwenów, wydobywając aż 2000 różnego typu min. Próbowano też usunąć, liniowiec „Gneisenau” z głównego wejścia do portu. Gdy ta operacja nie powiodła się, wykonano nowe, zastępcze wejście.

Do odbudowy i prac podwodnych sprowadzono też duńską firmę „Svitzer” z Kopenhagi, cieszącą się dobrą renomą na skalę europejską. Udało się jej usunąć wrak „Warthe” blokujący nabrzeże koło Dworca Morskiego.

W styczniu 1946 roku z Londynu powrócił kapitan żeglugi wielkiej Poinc, który przy GAL (późniejsze PLO) zajął się kierowaniem komórką ratownictwa okrętowego. Stworzył m.in. ekipę nurków szkoląc marynarzy, a także podpatrując metody pracy Rosjan i Duńczyków w zakresie ratownictwa okrętowego i wydobywania, wraków, wypracował tzw. polską metodę pracy w tym zakresie. Metoda ta stała się znana na całym świecie, sławiąc pracę naszych morskich ratowników (więcej o początkach ratownictwa: część 1, część 2).

Składam gratulacje, wspomnianemu przeze mnie w tym tekście, E. Obertyńskiemu  z okazji awansu na stopień komandora (wrzesień 2001, Towarzystwo Miłośników Gdyni). 

piątek, 14 września 2012

Zaopatrzenie statków w wodę w gdyńskim porcie w latach 1923 - 1939.


W literaturze i publicystyce poświęconej problematyce gdyńskiego portu sprawa zaopatrywania portu i statków w wodę nie doczekała się należytego opracowania. Sporo mówi się o koncepcjach zagospodarowania portu, jego wyposażeniu, o ludziach którzy go zbudowali, wielkościach przeładunku w poszcze­gólnych latach eksploatacji itp., natomiast o doprowadzaniu wody do port i statków nie mówi się wcale lub kwituje się, problem zaledwie kilkoma zdaniami. Fakt ten sprawił, że postanowiłem sprawę tą naszkicować, bądź w przypadku braku źródeł postawić pytania z tego zakresu.

Scentralizowany i planowy sposób budowy wodociągów w gdyńskim porcie nastąpił po roku 1928, czyli dopiero po 5 latach od uruchomienia „Tymczasowego portu i przystani dla rybaków”. Natomiast swoistą cezurę stanowi w tej mierze data 1 kwietnia 1930 roku, gdy powołano do życia Zakłady Wodociągów i Kanalizacji.

Do 1924 roku wszelkie szkice prezentujące koncepcje przestrzennego zagospodarowania portu w ogóle nie uwzględniają spraw infrastruktury portowej. Należy przypuszczać, że w jakiś sposób zaopatrywano statki w wodę. Natomiast plan topograficzny z 1924 roku zakłada ustawienie w porcie wieży ciśnień pompującej wodę do statków i lądowych obiektów portowych na zasadzie naczyń połączonych. Na fotografii pochodzącej z 1925 roku wieża taka już występuje. Jej lokalizacja to rejon ul. Chrzano­wskiego bardziej w kierunku obecnego Dworca Morskiego.

W „Dziejach Gdyni” pod redakcją R. Łapińskiego, znajduje się interesująca informacja dotycząca wodociągów. Dowiadujemy się tam, że w latach 20. ubiegłego wieku w Gdyni istniało szereg firm zarówno państwowych jak i prywa­tnych, które budowały własne systemy wodociągowe. Ich eksploatacja była dość droga, znacznie droższa niż jednego scentralizowanego systemu. Jak podaje autor, w roku 1930 w Gdyni było aż 8 większych, lokalnych systemów wodociągowych. Po wybudowaniu stacji pomp przy ul. Jana z Kolna (15.04.1930) oraz zbiornika wodnego na Obłużu w roku 1931, podjęto starania o włączeniu lokalnych sieci do systemu ogólno miejskiego. Z uwagi na to, że zbiornik wodny i stacja pomp okazały się niewystarczające dla potrzeb miasta i portu zdecydowano się na budowę kolejnego ujęcia wody tym razem na łąkach między Cisową a Rumią. Ujęcie to mogło dostarczyć ok.30 tyś. m3 wody/dobę. Te ilości wody zabezpieczały pokrycie potrzeb dla ok. 300 tyś. mieszkańców – oczywiście według ówczesnych obliczeń. Wodę dla tego ujęcia zapewniało aż 15 studni artezyjskich. Ujecie włączono do eksploatacji w 1935 roku.

W latach 1928 - 1939 wybudowano w sumie 110 km sieci wodociągowej. Ile z tego przypadło na gdyński port nie udało mi się ustalić. Nie dotarłem także do informacji ile wody dostarczano na statki o polskich i zagranicznych banderach. Jak dotąd nie uzyskałem również odpowiedzi na pytania:
1.      odnośnie wieży ciśnień- dokładnej lokalizacji obiektu,
a.       kto był jej właścicielem
b.      dane techniczne (wymiary, pojemność, wydajność)
c.       czas eksploatacji (wybudowanie, likwidacja)
d.      przyczyny likwidacji
2.      odnośnie wodociągów w porcie
a.       właściciel sieci wodociągowej
b.      od kiedy były eksploatowane
c.       długość sieci wodociągowej na obszarze portu
d.      źródło zasilania
e.       średnie roczne zużycie wody w porcie
3.      zaopatrzenie w wodę, portu wojennego na Oksywiu
a.       jak rozwiązano ten problem
b.      zasiąg sieci wodociągowej
4.      zaopatrzenie w wodę, kwarantanny na Babich Dołach

Jeśli ktoś zna odpowiedzi na te pytania to chętnie poczytam o nich w komentarzach. 

środa, 12 września 2012

Meksyk – co dalej?

datę - 22 wrzesień 1922 roku - znają, tylko nieliczni gdynianie. A data to ważna - cezura. W dniu tym Sejm Rzeczpospolitej podjął decyzję o budowie portu "przy Gdyni". Można wiec przyjąć, że jest to data progowa dla wkroczenia Polski z rozmachem na Bałtyk w sposób nowoczesny i liczący się w świecie. W przeddzień tej cezury, w roku 1921 - ludność Gdyni liczyła 1,3 tys., po pięciu latach - w momencie uzyskania praw miejskich, mieszkało tu już 12 tys. osób. Ten dynamiczny przyrost demograficzny, rodził szereg implikacji na różnych płaszczyznach - nie tylko natury demograficznej, ale także socjologicznej, ekonomicznej, obyczajowej i innych.

Obok przyrostu naturalnego, znaczącym czynnikiem dynamizującym gwałtowny przyrost gdynian, był napływ osób poszukujących pracy z przeludnionych wsi i miasteczek. W 1936 roku, a więc w dziesięć lat od uzyskania praw miejskich Gdynia liczyła już 83 tys. mieszkańców, z czego aż 86% sta­nowiła ludność napływowa. W tej sytuacji na porządku dziennym stały sprawy pracy, ale także mieszkań i wyżywienia tej populacji. Prace obiecywał budujący się port i miasto, żywność dostarczało okoliczne rolnictwo, zaś mieszkanie trzeba było zdobyć za wszelką cenę, własnym sumptem, bądź opuścić Gdynię i wracać w rodzinne strony.

Tak więc mieszkanie, kąt do spania, łóżko u krewniaka lub kolegi, któ­ry przybył tu wcześniej i już jakoś się urządził - to był priorytet. Tymczasem w połowie lat 20. ubiegłego wieku w budującej się dopiero Gdyni występował znaczny niedobór mieszkań. Zwiększony popyt na mieszkania rodził przy niskiej podaży znaczny wzrost cen, czyli czynszu. Robotnik portowy czy budowlany nawet jeżeli miał stałą pracę o najmie nawet skromnego mieszkania w śródmieściu nie mógł nawet marzyć. To sprawiało, że równocześnie z budową portu i miasta rosły na obrzeżach dzielnice baraków, wręcz slumsów. Z wyjątkiem "Chińskiej Dzielnicy" położonej tuż przy porcie (teren stoczni remontowej w pobliżu Dworca Morskiego), wszystkie gdyńskie "bieda dzielnice" - "Pekin", "Drewniana Warszawa", "Kaczy Dół", "Abisynia", czy "Meksyk" rozwinęły się na peryferiach - często w pobliskich wsiach, które dopiero w najbliższych, latach, sukcesywnie, miały być włączane do Gdyni. Największą substandardową dzielnicą Gdyni stał się "Meksyk". Dziś tru­dno jest jednoznacznie ustalić chronologię powstawania tych dzielnic. Można tylko zakładać, że wszystkie powstały w połowie lat 20. i że powstaw­ały one zapewne w pierwszej kolejności bliżej centrum, co spowodowałe było poziomem ówczesnej komunikacji. Z bliżej portu położonej dzielnicy łatwiej, było dotrzeć - często per pedes, bądź w najlepszym razie rowerem, bez względu na porę roku i warunki atmosferyczne, do miejsca pracy.

Tak więc odległość od portu i centrum miasta określała "atrakcyjność" dzielnicy. Innym niemniej ważnym czynnikiem były ceny gruntów - działek pod zabudowy bądź dzierżawę. Im dalej od portu tym taniej. Szukano więc rozwiązań kompromisowych.

Po tym nieco przydługim wstępie przyjrzyjmy się bliżej "Meksykowi", tej jak już wspomniano największej substandardowej dzielnicy Gdyni. Leży na wysokości chylońskiego dworca PKP, jak mówiono "po drugiej stronie torów", w odległości ok. 5 km od śródmieścia. Powstał na "surowym korzeniu", na nieużytkach, piaskach, które dalej przechodzą w torfowiska, a nawet bagna.

Na tym terenie - na którym dawniej pasły się kozy - powstał "Meksyk" osiedle, gdzie już przed wojną zamieszkało ok. l000 gdynian. Jak podaje J. Skupowa i M. Czepczyński w tekście pt.: "Piętno slumsów na ładzie prze­strzennym Gdyni" ("Rocznik Gdyński" nr 14 s.294) osiedle to liczy obecnie ok. l00 baraków i zajmuje obszar ok. 14 ha. W "Encyklopedii Gdyni" (tom I 3, 335) pod hasłem "Zabudowa substandardowa" znaleźć można lapidarne informacje o tej dzielnicy. Powstała ona w 30% na prywatnych terenach, jako nielegalne skupisko zabudowy bez zgody miasta. Szukając dalszych wiadomości dotyczących "Meksyku" sięgnąłem do syntetycznego dzieła pod redakcją R. Wapińskiego pt.: "Dzieje Gdyni" lecz niestety nie natrafiłem tu na żadne informacje, które mogłyby wzbogacić naszą wiedzę z omawianego zakresu.

Nigdzie w powyższych opracowaniach nie znalazłem informacji kto jest autorem nazwy osiedla. Z literatury nie wynika kto był, lub nadal jest, właścicielem gruntów na których je zbudowano. Brak również informacji kiedy dokładnie powstało osiedle. Z jaką dzielnicą "Meksyk" był powiązany administracyjnie również ciężko powiedzieć. Podobne pytania można by mnożyć.
Pewne jest tylko to, że "Meksyk" usadowił się pomiędzy ul. Pucką i Północną między torem wiodącym w kierunku Wejherowa, a łukiem toru biegnącego z Chyloni, przez łąki na Oksywie. Tor ten powstał w 1928 roku i zapewne poło­żono go później niż powstało ograniczone przez niego osiedle. Granicę północą określała Kępa Oksywska bowiem niektóre zabudowania sięgały aż po ul. Pogórską. Dziś "Meksyk" przecina ul. Hutniczą - wtedy nieistnie­jącą.

Usytuowanie "Meksyku" po przeciwnej stronie chylońskiego dworca sprawia, że trudno tę dzielnicę, przyporządkować do osiedli po przeciwnej stronie toru -do Chyloni, lub do Cisowej. Do 1935 roku "Meksyk" był "niczyj", bowiem dopiero w tym roku włączony został wraz z Cisową do Gdyni. Mieszkańcy "Meksyku" - tego położonego bliżej ul. Północnej, czuli się cisowiakami. Wynikało to i zapewne nadal wynika z faktu, że obejmowała ich Cisowska parafia, a dzieci uczęszczały do szkoły w Cisowej. Tak było od momentu powstania osiedla przed wojną, w czasie wojny i długie lata po wojnie.

Przez wiele lat dworzec i torowisko w Chyloni oddzielał od "Meksyku" wysoki płot utworzony z wkopanych, zużytych podkładów kolejowych. Chodziło zapewne o bezpieczeństwo mieszkańców, którzy skracali sobie drogę  przechodząc przez tory na przystanek kolejowy, na pocztę, do "Lipowego Dworu", a więc do wszystkich tych obiektów położonych na granicy Chylonia - Cisowa. Istniejący płot zmuszał do znacznego nadkładania drogi - do przejazdu kolejowego przy ul. Północnej lub po przeciwnej stronie, przy ul. Puckiej. Znacznie pó­źniej (chyba już w latach. 70.) problem ten rozwiązano budując tunel pod torami  łącząc w ten bezpieczny sposób "Meksyk" z Chylonią i Cisową.

W latach mojej młodości, gdy bywałem na "Meksyku", osiedle to dyspono­wało jedynie elektrycznością. Brak natomiast było kanalizacji, wodociągów, gazu itp. Wodę czerpano z pomp, potrzeby fizjologiczne załatwiano w "sławojkach" , a baraki ogrzewano piecami, często tzw. kozami. Baraki w większości pokryte były papą, a otaczające ogródki i drzewa maskowały dość skutecznie niedostatki konstrukcyjne budynków, które przez lata podrasowano zacierając ich pierwotny, slumsowy charakter.
Owe baraczki rozmieszczone zostały przy piaszczystych, nieutwardzonych "ulicach", dość symetrycznie dzielących osiedle. Aż dziw, że podziału tego dokonano "na dziko", zwykle tylko przy pomocy kilku kołków i sznurka.

Osiedle "Meksyk", o czym wiedzą tylko nieliczni, składa się z dwóch części - "Meksyku I" i "Meksyku II". Bliżej ul. Północnej leży "Mek­syk I" - tu uliczki mają nazwy" owocowe". Za pasem ugoru, ciągnącego się aż po ul. Hutnicza, w kierunku do ul. Puckie leży "Meksyk II". Tu znajdują się takie ulice jak Dachnowskiego i Nowodworskiego, ale też kilka ulic owocowych. Po drugiej stronie ul. Hutniczej, która przecina pierwotny "Meksyki", też napotykamy ulice "owocowe" - ul. Gruszkowa, Agrestowa, Ananasowa.

Na obu "Meksykach" w zasadzie zachowana się zabudowa z lat 20. - 3o. ubiegłego wieku. Okazało się, że owa przedwojenna prowizorka pochodząca sprzed osiemdziesięciu lat jest bardzo trwała. Niestety jest mało prawdopodobne, aby to nie przynoszące nam chluby osiedle, w najbliższych latach przestano istnieć.

Na koniec chciał bym zaprezentować kilka zdjęć z Meksyku:


Doskonale widać z czego budowane te "domki".




Widok na "Meksyk I" od strony dworca SKM w Gdyni Chyloni 
Usługi kuśnierskie...