niedziela, 30 czerwca 2013

Dom Bawełny – placówka o światowym znaczeniu

Stoi przy ul. Derdowskiego, widać go z Placu Kaszubskiego, powyżej trzeciego piętra budynku biegnie napis „Dom Bawełny”, trudno go zatem przeoczyć. Ten budynek o ośmiu kondygnacjach zbudowano w drugiej połowie lat 30 -tych ubiegłego wieku i ulokowano w nim Izbę Arbitrażową Bawełny. Tu pracowali eksperci z tego zakresu, uprzednio przeszkoleni we Francji, którzy orzekali w sprawach jakości importowanej bawełny. Ich orzeczenia miały moc wiążącą w transakcjach handlowych i miały charakter ostateczny.

Szóste piętro, od strony ulicy, było i nadal jest w sposób charakterystyczny przeszklone. Tu dach szklany jest skośny, a cały obiekt ponoć ustawiony jest zgodnie z określonym południkiem geograficznym. Chodziło tu o taki kąt padania promieni słonecznych, które wykluczają jakąkolwiek pomyłkę przy ocenie jakości włókien bawełny. Od oceny tej uzależniona bowiem była cena danej partii surowca, a to w przypadku dużych zakupów było sprawą niebagatelną. Tak więc w „Domu Bawełny” rozstrzygano wszelkie wątpliwości i spory pomiędzy dostawcą i odbiorcą bawełnianego surowca, którym zwykle były łódzkie fabryki włókiennicze.

Nie udało mi się jednoznacznie ustalić co mieściło się w tym budynku w czasie wojny. Był tu ponoć szpital, rodzaj filii położonego po sąsiedzku szpitala miejskiego. Pewnym natomiast jest, że na dachu tego budynku stała armata przeciwlotnicza tzw. Flak. W czasie wielkiego nalotu bombowego na Gdynię, dokonanego przez VIII Flotę Powietrzną w dniu 9 października 1943 roku, bomba zmiotła tę armatę wraz z częścią dachu, na którym była ona posadowiona. Do dziś uważny obserwator spostrzeże częściowy ubytek dachu w tym miejscu (znajduje się tam drabina wiodąca na wyższą część dachu).

Po wojnie arbitraż bawełny w tym obiekcie przywrócono. Podporządkowany został on Państwowemu Przedsiębiorstwu „Polcargo”, specjalizującego się w odbiorze ilościowym i jakościowym towarów. W 1953 roku, odbywając praktykę studencką w tym przedsiębiorstwie, zwiedziłem wraz z kolegami „Dom Bawełny”. Pokazano nam wtedy między innymi owe laboratorium na szóstym piętrze.

Pamiętam, długi stół ustawiony tuż pod owymi skośnymi oknami, na którym leżały pokryte czarnym zamszem palety. To na nich zręczne palce ekspertów, w równych rzędach układały włókna bawełniane oceniając ich kolor, długość itp. ustalano też ilość martwych włókien, które opornie poddawały się farbowaniu, co rzutowały na jakość gotowej bawełnianej tkaniny. Zwracano także uwagę na inne cechy badanego włókna między innymi na odporność na rozciąganie.


Wizyta w tym laboratorium trwała tylko kilkanaście minut, lecz była bardzo interesująca o czy świadczy fakt, że po latach sporo z niej zapamiętałem...

sobota, 29 czerwca 2013

Blokada

O blokadzie gdyńskiego portu przez Niemców pancernikiem „Gneisenau” w marcu 1945 roku powszechnie wiadomo. O tym, że podobną blokadę portu we wrześniu 1939 roku zastosowało nasze dowództwo Obrony Wybrzeża wiedzą tylko nieliczni. A przecież w założeniach obronnych naszego miasta element ten miał spełniać znaczącą rolę, umożliwić Niemcom desant od strony zatoki.

Ale zacznijmy od początku. Już latem 1939 roku po rozmowach z Anglią i Francją było wiadomo, że w przypadku wojny na Bałtyku będziemy osamotnieni. Mocarstwa te zakomunikowały to naszym władzom z całą brutalnością, twierdząc, że na tym akwenie nie mają żadnych obronnych interesów. Anglię interesował Kanał La Manche i Ocean Atlantycki, zaś Francję, morze Śródziemne. Posiadając tę wiedzę nasze władze wojskowe, uwzględniając również fakt geopolitycznego położenia Pomorza, przygotowały plan obrony dla tego obszaru oraz Wybrzeża i Gdyni. Plan ten przewidywał odcięcie Wybrzeża od reszty kraju, walki obronne w rejonie Gdyni i Oksywia, utrzymanie Rejonu Umocnionego Hel, a na morzu utrudnienie Niemcom Komunikacji na wodach zatoki i żeglugi między Rzeszą a Prusami Wschodnimi. Taki plan ostatecznie akceptował gen. W. Bortnowski, Inspektor Armii Pomorze, pod koniec miesiąca lipca 1939 roku.

W zasadzie działania wojenne na Pomorzu i Wybrzeżu przebiegały zgodnie z tym scenariuszem. Działania nieprzyjaciela sprawiały, że przyjęty plan na bieżąco korygowano. Takim elementem korygującym była między innymi blokada gdyńskiego portu. Objęto nią również port handlowy i wojenny.

Decyzja o zastosowaniu blokady zapadła 5 września, gdy znane były już nasze pierwsze wojenne, morskie straty na wodach zatoki, w rejonie portu gdyńskiego oraz w Jastarni i Helu.

Znana była też przewaga niemiecka na lądzie i morzu, całkowity brak wsparcia naszego lotnictwa i ciągłe nękanie naszej obrony przez niemieckie lotnictwo.

Realizując planowaną blokadę, powołano specjalny oddział dowodzony przez por. marynarki Tadeusza Okońskiego, któremu przydzielono do tego zadania motorówkę oraz dwa holowniki „Ursus” i „Tytan”.

Do działań przystąpiono w nocy z 6/7 września 1939 roku, kontynuując je kolejnej nocy. W wejściu głównym zatopiono grecki statek „Joannis Carras” oraz stację bunkrową „Robur VII”. Aby zaporę uszczelnić chorąży marynarz Talaga zatopił tam również stację torpedową „Oksywie” (dawny portowy prom).

W wejściu do basenu południowego zatopiono dwa statki żeglugi przybrzeżnej „Wanda” i „Progres I”. północne wejście do Basenu Prezydenta zablokowano, zatapiając motorowiec „Toruń”, zaś wejście południowe zablokowano poprzez zatopienie s/s „Tczew”.

Niezablokowane pozostało wejście północne użytkowane przez jednostki Marynarki Wojennej. To wejście zablokowano dopiero z 12/13 września, gdy zdecydowano się na oddanie Niemcom Gdyni i wycofania sił lądowych na Kępę Oksywską. Wtedy to zatopiono w tym wejściu trzy holowniki „Ursus”, „Atlas” i „Tytan”, a następnie jeszcze „Tur”, a także okręty wojenne „Żeglarz” i „Sokół”.
Dodatkowo u wejścia północnego zatopiono portowe holowniki „Minerwa” i „Merkury”, a w basenie stoczniowym, stary torpedowiec i holownik. Zatopienia te dokonywano stosując 5 kg ładunki trotylu, bądź otwierając kingstony i iluminiatory.

Jak wiadomo do desantu morskiego w porcie gdyńskim nie doszło, ale zatopienia te przysporzyły Niemcom sporo pracy przy wydobywaniu wraków. Prace te prowadzono aż do grudnia 1939 roku.

piątek, 28 czerwca 2013

Jarosz wróć!

W śródmieściu Gdyni dwie ulice przypominają wielkich Kaszubów, Antoniego Abrahama i Jana Hieronima „Jarosza” Derdowskiego. Pierwszy z nich doczekał się na Placu Kaszubskim pomnika, a drugi ma w naszym mieście zaledwie krótką uliczkę, boczną od centralnego placu miasta. Nie doczekał się w Ojczyźnie nawet grobu, bo przyszło mu spocząć (a leży tam już ponad 100 lat) w dalekiej Ameryce, w Winonie w stanie Minnesota. Zmarł na obczyźnie 19 sierpnia 1902 roku, mając zaledwie 50 lat. Były to lata twórcze i niespokojne, wypełnione pracą i walką o polskość Pomorza i Kaszub. Był poetą i dziennikarzem. Duchem niespokojnym, miotającym się po Europie, od Petersburga po Paryż. Pracował i często głodował, aż trafił do Ameryki. Wcześniej stworzył takie działa jak „Kaszubi pod Wiedniem”, „Walek na jarmarku”, „Jasiek z kniei”, a przede wszystkim kaszubski poemat „O panu Czorlinsczim co do Pucka po sece jachoł”.

W tym ostatnim utworze znajdziemy kilka strof o Oksywiu, które w całości przytoczyłem w moim artykule pt. „Oksywska legenda” („Wiadomości Gdyńskie” nr 4/2000).

Najbardziej jednak znane są słowa Derdowskiego często cytowane do dziś: „Nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Kaszub Polski”.

Tymczasem ów Wielki Kaszubski poeta i patriota leży z dala od Ojczyzny.

Dostrzeżono to już 80 lat temu, wtedy to w grudniu 1933 roku, odbyło się w Komisariacie Rządu posiedzenie, na którym omawiano zamiar sprowadzenia zwłok Derdowskiego do kraju. Dlaczego propozycji tej nie zrealizowano nie wiem.

Może by do tego pomysłu powrócić!

Pomorze i Kaszubów na to stać!

środa, 26 czerwca 2013

Urokliwe miejsce

O urodzie miasta świadczy ilość urokliwych miejsc. Gdynia ma ich kilka i dlatego w oczach mieszkańców uchodzi za ładne miasto. Mamy tu Oksywską Głowę ze starym kościołem, mamy Skwer Kościuszki wraz z rejonem Mola Południowego, mamy Kamienną Górę z widokiem na port i zatokę, mamy okolice Domu Marynarza, aż po Polankę Redłowską i wreszcie mamy rejon Plaży Orłowskiej. Tu kumulują się atrakcje, których nie uświadczy się na całym naszym 500 km wybrzeżu.

Tu wznosi się znany z pocztówek klif orłowski, u którego podnóża ciągnie się plaża. Tu nadal, jak przed laty łodzie rybackie wyciągnięte na piaszczysty brzeg. Nieco wyżej Domek Żeromskiego, miejsce pracy pisarza w latach 20 – tych ubiegłego wieku. Tuż obok, prawie przy ujściu najdłuższej gdyńskiej rzeki Kaczej, zabudowania, niegdyś Johanna Adlera, dziś średniej Szkoły Plastycznej. Zaraz obok niewielki urokliwy skwerek i molo, a nad nim Promenada Marysieńki, przy której jest obelisk upamiętniający katastrofę lotniczą w której zginął generał Orlicz – Dreszer. Jak by tego było mało, w lecie na orłowskiej plaży, wieczorami występuje na scenie letniej Teatr Miejski im. Gombrowicza.

Wcześniej, jeszcze za PRL – u, tu gdzie kończy się ul. Orłowska, lecz powyżej wejścia na molo, czynna była znana w całej Polsce i nie tylko knajpa „Maxim”, o której śpiewano piosenki i w której nakręcono sceny do jednego z najpopularniejszych seriali „07 zgłoś się”.

O każdej z wymienionych wyżej atrakcji można by pisać oddzielnie, bo każda ma swoją atrakcyjną historię, wiąże się ze wspomnieniami o Gdyni, Orłowie i o ludziach, którzy tu żyli, działali i umierali.

Tym razem garść informacji o Orłowskim Molo, które wprawdzie mniej znane niż sopockie, lecz też ma swoją interesującą historię. Podobno pierwsze molo w Orłowie wybudowano już w 1929 roku z myślą, że będzie ono konkurencyjne wobec sopockiego. Miało ono ponoć 115 m długości, a ponieważ przy plaży było płytko, statki żeglugi przybrzeżnej nie mogły tu dobijać.

W 1934 roku dokonano korekty tego mola. Wydłużono je do 430 m. dokonała tego kompania saperów z Modlina, która w krótkim czasie, wykorzystując pale i inny materiał z rozbiórki gdyńskiego drewnianego pomostu dla statków (eksploatowanego od 1923 r.). Sięgające dalej w Zatokę molo umożliwiło dobijanie tam statków żeglugi przybrzeżnej. Na to molo wyciągnięto wrak samolotu po tragicznym wypadku gen. Orlicz – Dreszera. Molo to przetrwało wojnę. Istnieje niepotwierdzona informacja, że z tego mola startowały radzieckie ścigacze atakujące w kwietniu 1945 roku zajęty przez Niemców Hel i wrogie okręty w jego rejonie.

Już po wojnie, w 1953 roku, molo wyremontowano, a przy okazji skrócono do 180 m. remonty takie miały miejsce również w latach następnych, ale tym razem już bez jego skracania. Jak by na sprawę nie patrzeć, molo w Orłowie jest turystyczną atrakcją chętnie odwiedzaną o każdej porze roku.  

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Obumierające zawody

Obserwując przez lata miejscowy tzw. rynek pracy dostrzec można jego znaczne ewoluowanie. Zawody, bądź zajęcia, które przed laty były bardzo popularne i powszechnie giną z rynku, a w ich miejsce pojawiają się inne, nowe, wcześniej nieznane, względnie istniejące tylko marginalnie. Taki stan rzeczy ma niewątpliwy wpływ na poziom bezrobocia, a także rzutuje na kierunki edukacji zawodowej przygotowującej młodzież do przyszłej pracy. Problem ten dotyczy głównie pracowników fizycznych, nisko kwalifikowanych oraz niektórych rzemiosł. Uzasadnię to w trakcie niniejszego wywodu przytaczając konkretne przykłady.

W latach dwudziestych ubiegłego wieku, gdy budował się gdyński port, pojawił się duży popyt na transport. Ponieważ poziom motoryzacji w owym czasie był żaden, wzięciem cieszyli się wozacy czyli furmani. Miejscowi kaszubscy rolnicy, dysponujący końmi mieli pełne ręce roboty przy pracach ziemnych. Ich udział w budowie portu i miasta był tak wielki, że po latach pojawił się nawet pomysł wystawienia im w mieście pomnika.

Ponieważ wozy się psuły, a konie zdzierały podkowy, dużo pracy mieli również kowale. W tej sytuacji we wszystkich przyległych do Gdyni wsiach była minimum jedna kuźnia, pracująca przez cały dzień.

W budującym się mieście, poza murarzami i cieślami, sporo roboty było też dla szklarzy. Szklić bowiem trzeba było okna w sklepach, biurach, a także w mieszkaniach prywatnych. Po przedmieściach krążyli szklarze, którzy swoje warsztaty nosili na plecach wraz z zapasowymi szybami i od ręki uzupełniali ubytki w oknach. W podobny sposób funkcjonowali ostrzący nożyczki i noże, jak też ślusarze lutujący dziurawe garnki.

Ponieważ tylko nieliczne, nowo budujące się domy miały ogrzewanie centralne, do ogrzewania mieszkań stosowano piece, rzadziej kominki. Piece i kominki stawiali zduni, zawód ten choć w zmienionej nieco formie przetrwał do dziś.

Dorywczo w czasie żniw potrzebni byli ludzie, którzy umieli pracować kosą. Zatrudniano się też do kopania torfu na okolicznych łąkach, a kobiety i dzieci zbierały w pobliskich lasach jagody i grzyby, które następnie sprzedawano na hali targowej, bądź w sprzedaży obnośnej.

Szanowanym zawodem był zegarmistrz. Zegarki były stosunkowo drogie, często przekazywano go z ojca na syna. Opłacało się więc je naprawiać. Zawód ten zaczął umierać, gdy na rynku pojawiły się zegarki produkowane na kilogramy w Azji.

W czasie okupacji i wiele lat po wojnie transport miejski zatrudniał konduktorów, do których obowiązku należała sprzedaż biletów jednorazowych. W tym fachu pracowały głównie kobiety. Konduktorki zajmowały zwykle specjalne przygotowane dla nich miejsce przy tylnym wejściu do autobusu. Po wprowadzeniu biletów miesięcznych zawód zaczął powoli umierać, aż całkowicie zniknął.

W PRL – u, po okrzepnięciu uspołecznionego handlu, zaczęto go modernizować. Wtedy to zaczęto wprowadzać od połowy lat 60 – tych ubiegłego wieku sklepy samoobsługowe i preselekcję, a w ramach usług dla ludności, dostawy mleka do mieszkań. Umożliwiły to butelki, do których w Zakładach Mleczarskich nalewano mleko, i wtedy pojawił się zawód roznosiciela mleka. Roznoszenie mleka po domach zginęło śmiercią naturalną po wprowadzeniu do sprzedaży mleka w workach i kartonach.

W ramach usług dla ludności wprowadzono też w punktach usługowych, takie prace jak artystyczne cerowanie odzieży, plisowanie materiału oraz repasację pończoch. Repasacja pończoch już nie istnieje bowiem jest ona droższa od kupna nowej pary rajstop czy pończoch.

W czasach obecnych pojawiły się nowe zawody jak korepetytor, mechanik samochodowy, instalator TV satelitarnej, instalator internetu, monterów okien z plastiku i wiele wiele innych, pomagających na funkcjonować w dzisiejszym komputerowym świecie.

sobota, 22 czerwca 2013

Świętojańska – nieco historii

Od lat, od czasu budowy miasta, a nawet wcześniej, ul. Świętojańska był i jest najważniejszą ulicą Gdyni. Wcześniej, w czasach odległych biegła tędy droga z Gdańska i Oliwy do Oksywia, przecinając niewielką wieś Gdynia. Wtedy była to droga boczna, odgałęzienie od głównego szlaku wiodącego do Wejherowa przez Grabówek, Chylonię, Cisowę, Rumię i Redę.

Rozgałęzienie tych dwóch dróg miało miejsce przy Świętym Janie, mniej więcej tu, gdzie dziś stoi murowana kapliczka i figura św. Jana Nepomucena. To ona nadała nazwę obecnej ulicy, zwanej ulicą Świętego Jana.

Przed laty w „Głosie Stoczniowca” (nr 48/1981r.) pisał o tym nieżyjący już od kilku lat Zbigniew Gątkiewicz, sekretarz Koła Starych Gdynian. Artykuł nosi tytuł „Kaszubski szlak pątniczy w Gdyni” i zawiera wiele informacji dotyczącej interesującego nas tematu.

Ponieważ zapewne niewielu osobom uda się dotrzeć do wspomnianego numeru tygodnika, przytaczam poniżej ciekawsze fakty zaczerpnięte z tego artykułu.

Według pana Gątkiewicza to opactwo oliwskie w końcu XVI wieku ustawiło u wrót Gdyni, od strony Orłowa kapliczkę i figurę, tu bowiem pielgrzymki kaszubskie zmierzające do Wejherowa i Swarzewa miały zawsze swój postój. W 1855 roku kapliczka i figura spłonęła od uderzenia pioruna. Przebendowski, właściciel majątku Kolibki, ufundował w tym miejscu nową kapliczkę i figurę, w miejscu, gdzie znajdowały się wtedy trzy chaty, tartak i karczma. A że rzecz działa się pod pruskim zaborem, osada nosiła nazwę Johannis – krug, co tłumaczone na język polski oznacza karczmę Jana.

Jak wiadomo od lat 20 – tych ubiegłego wieku Gdynia nie miała własnego kościoła, przy kapliczce zbierali się ówcześni gdynianie, aby się modlić. Niemcom, Luteranom, nie podobały się polskie modły, zniszczyli figurę, pozbawiając ją głowy. Miejscowi Kaszubi odbudowali figurę, natomiast sprawcy owej profanacji ponieśli zasłużone kary, wymierzone nie przez pruską sprawiedliwość, ale przez nieszczęśliwe fatum, wszyscy trzej zginęli w różnych okolicznościach tragiczną śmiercią.

Odbudowana kapliczka przetrwała do jesieni 1939 roku i wtedy została zdewastowana, zaś sama figura zakopana w niewiadomym miejscu.

Jeszcze za PRL – u prezes koła Starych Gdynian kmdr. Edward Obertyński podjął osobiste poszukiwania ukrytej figury. Bez rezultatu. Wtedy z inicjatywy Starych Gdynian ufundowano nową kapliczkę i figurę, która jak przed wiekami stoi u wrót Gdyni od strony Redłowa.

czwartek, 20 czerwca 2013

PO „SP” w Gdyni i okolicy

Przede mną legitymacja PO „SP” nr 1409 wydana przez Komendę Miejską w Gdyni w dniu 5 marca 1950 roku, a w niej moje zdjęcie z tamtego okresu i kilka adnotacji. Ten nieco przyniszczony dokument przeleżał w moich archiwalnych zbiorach ponad 60 lat, praktycznie całe dorosłe życie.

Ale zacznijmy od początku, czyli od rozszyfrowania owego skrótu PO „SP”. To Powszechna Organizacja „Służba Polsce”, rodzaj paramilitarnej oddziałów roboczych młodzieży, powołanych do istnienia z inicjatywy Związku Walki Młodych (później kierowanych przez ZWM), już wiosną 1948 roku.

Celem PO „SP” było głównie zatrudnienie młodzieży do odbudowy Polski, a także szkolenie wojskowe. Wyrazem tego były dwie odznaki, które wręczano zasłużonym junakom - „Bądź Sprawny do Pracy i Obrony” oraz „Sprawny do Pracy i Obrony”. Aby taką odznakę otrzymać należało zdać stosowny egzamin sportowy: z biegu, strzelania, pływania, rzutu granatem itp. oraz wyróżniać się w pracy lub nauce.

Obowiązkiem służby PO „SP” objęta była młodzież obojga płci od 16 roku życia. W szkołach ponadpodstawowych istniały szkolne hufce tej organizacji, które zastępowały niejako przysposobienie wojskowe. Młodzież pracująca natomiast powoływano w okresie letnim na kilkumiesięczne turnusy, koszarowano i zatrudniano przy różnych pracach na terenie całego kraju, od odgruzowywania Warszawy, po pomoc w pracach polowych PGR.

Na terenie Gdyni komenda Miejska PO „SP” mieściła się w gmachu późniejszego „Inter Clubu” przy ul. 10 lutego. Natomiast obozy junaków „SP” znajdowały się w różnych miejscach na terenie Gdyni. Największe ich skupisko znajdowało się przy ul. Śląskiej 76, gdzie na kwatery zajęte były poniemieckie baraki. Jak mi wiadomo kwatery „SP” były także na Leszczynkach i w Kamiennym Potoku – na granicy między Gdynią a Sopotem.

Junaków z tego obozu zatrudniano przy budowie trasy kolejowej SKM (drugi tor) oraz drugiej jezdni Alei Zwycięstwa z Orłowa do Sopotu. Junacy pracowali też w stoczniach. Tam przydzielano ich do poszczególnych brygad w celu przyuczenia do zawodu. Pożytku z ich pracy było niewiele, bowiem trafiała tam młodzież wiejska, która o przemyśle okrętowym nie miała pojęcia. Pomimo tego, niektórzy junacy po odbyciu obowiązkowej służby pozostawali na Wybrzeżu, przenosząc się do hoteli robotniczych i nadal pracowali w przyuczonych zawodach.

Na fali popaździernikowej odwilży PO „SP” (podobnie jak ZMP), ulega likwidacji. Majątek, sprzęt, wyposażenie, ćwiczebna broń przejęła Liga Przyjaciół Żołnierza (obecnie LOK).

Baraki przy ul. Śląskiej 76 zajęły różne państwowe i spółdzielcze firmy, później baraki zostały zburzone, a aktualnie na powstałym tam placu, od czasu do czasu stają cyrkowe namioty.

wtorek, 18 czerwca 2013

WUML – co to było i jak działało?

WUML, czyli Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu – Leninizmu, pseudo uczelnia propagująca ideologię komunistyczną działała w każdym powiatowym mieście. Jej animatorem była PZPR, która też na bieżąco działalność WUML – u nadzorowała. Typowała kandydatów na to szkolenie, ustawiała program, dobierała wykładowców i wyznaczała personel administracyjny i wyznaczała personel administracyjny dla tych kursów.

Podobnie jak w innych miastach również w Gdyni WUML działał przez wiele lat PRL – u. Sięgnąłem więc do „Encyklopedii Gdyńskiej” szukając w niej informacji na temat tego rzekomego „uniwersytetu”, lecz hasła WUML tam nie znalazłem. A szkoda, bo przez tę „uczelnię” przeszły setki gdynian w tamtym czasie czynnych zawodowo. W tej sytuacji zdecydowałem się na utrwalenie znanych mi strzępów wiedzy z tego zakresu, w przekonaniu, że za kilka lat nie będzie już osób znających ten dziwoląg z autopsji.

WUML – em kierował Wydział Propagandy KW PZPR i jego gdyński, miejski odpowiednik, pion propagandy KM PZPR z sekretarzem ds. propagandy. Siedziba WUML w naszym mieście mieściła się w ówczesnej Szkole Morskiej, obecnie Akademii Morskiej na Grabówku. Tam w godzinach popołudniowych i wieczornych udostępniano pomieszczenia do zajęć i tam też znajdował się niewielki pokoik, w którym mieścił się sekretariat WUML.

Na dwuletnie zajęcia kierowali sekretarze Podstawowych Organizacji Partyjnych działających w poszczególnych zakładach pracy. W większych zakładach jak stocznie i port, obowiązek ten spoczywał na Sekretarzu Komitetu Zakładowego. Na WUML kierowano kadrę kierowniczą, w tym dyrektorów oraz osoby z tzw. rezerwy kadrowej – potencjalnych kierowników różnych szczebli. Zajęcia odbywały się jesienią i zimą, poza okresem urlopowym. Miały one miejsce w godzinach popołudniowych, w związku z tym zakłady pracy zobowiązane były do udzielenia płatnych zwolnień osobom uczestniczącym w zajęciach.

O ile pamiętam, osoby takie wychodziły z pracy już około godz. 14 aby zdążyć na zajęcia na godz 16. działo się tak dwa razy w tygodniu.

Słuchacze posiadali indeksy, do których wpisywano oceny z egzaminów i zaliczeń. Do wyboru na tych „studiach” były dwa kierunki (?) mianowicie filozofia marksistowska i ekonomia polityczna socjalizmu. Po dwóch latach tych zajęć absolwent otrzymywał po zdanym egzaminie odpowiedni dokument (dyplom?) ukończenia tej wieczorówki.


Niektórzy słuchacze podchodzili bardzo poważnie do zajęć na WUML, widząc w nich szansę na awans zawodowy, bądź też utrzymanie się na zajmowanym, dobrym stanowisku.

niedziela, 16 czerwca 2013

Pośmiertna manipulacja

Ktoś kiedyś powiedział, że historia to fakty i ich interpretacja. Sporo w tym prawdy, chociaż nie cała prawda, bowiem wystarczy nieduże przeinaczenie, pominięcie, konfabulacja i już przekaz historyczny mija się z prawdą. Wystarczy selektywne podejście do dokumentów, materiałów archiwalnych, wybiórcze potraktowanie relacji świadków i tworzą się mity. Takie podejście do historii tej przez duże „H”, jak i tej lokalnej, wykorzystywane jest przez polityków i karierowiczów, którzy w ten sposób próbują uzasadniać swoje działanie i polityczne postawy.

Manipulować można wszystkim, wystarczy niekiedy w przypadku interpretacji faktów inaczej rozłożyć akcenty...

Tak więc manipuluje się życiorysami, można też manipulować czyjąś śmiercią, czyniąc z osoby zmarłej bohatera, bądź zdrajcą w zależności od kierunku „wiatrów historii”, pod doraźne potrzeby polityczne, biznesowe lub inne. Przykre to lecz niestety prawdziwe.

Refleksje takie naszły mnie, gdy analizować zacząłem mapkę witomińskiego cmentarza zamieszczoną w książce Małgorzaty Sokołowskiej i Wiesławy Kwiatkowskiej pt. „Gdyńskie Cmentarze”. Wspomnianej mapce towarzyszy wykaz 195 nazwisk z zaznaczeniem lokalizacji grobów zmarłych osób szczególnie dla naszego miasta zasłużonych. Ponieważ sporo z nich znałem osobiście, a innych cenię za ich pracę dla naszej gdyńskiej społeczności, wykaz o którym tu mowa uważnie przestudiowałem. W czasie tej lektury zdumiała mnie jedna sprawa, dlaczego niektórzy zmarli trafili na tzw. aleję zasłużonych (są na cmentarzu dwie takie aleje, stara i nowa), a inni nie mniej ważni, po śmierci tego zaszczytu nie dostąpili. Jakie były kryteria kwalifikujące nieboszczyka do spoczynku w alei, bądź poza nią. Kto te kryteria ustalił lub nadal ustala?

A oto kilka nazwisk osób bezspornie dla Gdyni zasłużonych, które na aleję zasłużonych nie trafiły:


  • kpt. Karol Olgierd Borchardt, autor kilku marynistycznych książek
  • prof. dr Stanisław Darski, wykładowca WSE w Sopocie, Minister Żeglugi
  • dr Tadeusz Gerwel, zasłużony laryngolog
  • dr Bolesław Hryniewiecki, chirurg, wieloletni ordynator szpitala miejskiego
  • Bolesław Just, plastyk, założyciel pierwszej gdyńskiej biblioteki
  • kpt. Gustaw Kański, zasłużony dla gdyńskiego portu, kapitan portu
  • pułk. Józef Hoszowski – Sas, pierwszy dowódca oddziałów Obrony Narodowej
  • Władysław Kirstein, poeta i muzyk, animator kultury muzycznej miasta
  • dr Edmund Kosiarz, pisarz batalista morski, autor licznych książek
  • dr Jerzy Kulikowski, zasłużony dla naszego rybołówstwa, prof. WSE Sopot
  • inż. Jan Morze, pierwszy po wojnie dyrektor Stoczni Gdynia
  • red. Witold Mężnicki, dziennikarz, redaktor „Rejsów”, dodatku do „Dziennika Bałtyckiego”
  • wójt Jan Radtke, pierwszy polski wójt Gdyni
  • prof. Witold Urbanowicz, prof. Politechniki Gdańskiej, wychowawca i nauczyciel polskich stoczniowców

piątek, 14 czerwca 2013

Nasz pierwszy dok

Jak powszechnie wiadomo, naszą gospodarkę morską po I wojnie światowej, zaczynaliśmy od zera. Nasze nieliczne statki i okręty jakimi dysponowaliśmy z początkiem lat 20 – tych ubiegłego wieku w przypadku koniecznego remontu zmuszone były do korzystania z usług stoczni gdańskich. Tam je dokowano, aby dokonać przeglądu, bądź naprawy kadłuba, tam je konserwowano, a niekiedy też przeprowadzano niezbędne modernizacje. Uzależniało to naszą flotę od nie zawsze przychylnych gdańszczan, a także powodowały znaczne koszty.

W tym stanie rzeczy posiadanie własnych, należycie wyposażonych stoczni było sprawą oczywistą. To też, gdy jesienią 1927 roku z Pucka do Gdyni przeniesiono Warsztaty Marynarki Wojennej, sprawa posiadania własnego doku stała się priorytetem, bowiem niejednokrotnie załogi okrętów dokonując drobnych napraw zdane były na improwizację i ponad ludzki wysiłek.

Aby rozwiązać ten problem, już w 1929 roku inż. A. Patyrała opracował ogólny projekt budowy stalowego, pływającego doku. W oparciu o niego, nieco później opracowano projekt techniczny. Projekt ten przewidywał budowę doku o nośności 350 ton. Jego budowę wykonano w warunkach improwizacji, brak było bowiem odpowiednich pomieszczeń warsztatowych (traserni), narzędzi i doświadczenia. Brak też było wzorów i fachowej literatury z tego zakresu. W dużym stopniu trzeba było uciec się do metody prób i błędów.

Budowę rozpoczęto w 1931 roku, a wodowanie pierwszych stalowych pontonów, z których składał się dok, odbyło się już we wrześniu 1932 roku. Operacja ta odbyła się za pomocą starego dźwigu, który mógł unieść 50 ton, a wypożyczono go ze stoczni gdyńskiej. Montaż pontonów (5 dolnych i 2 bocznych) odbył się na wodzie. Wiosną roku następnego przystąpiono już do dokowania pierwszych okrętów na tym własnym urządzeniu.

Jak podaje pan Filipowicz w swojej interesującej książce pt. „Ludzie, stocznie i okręty” (do której zainteresowanych odsyłam), dok ustawiony został w basenie nr X, a jego mistrzem dokowym został były marynarz S. Świątek, który przez Modlin, Puck trafił do warsztatów na Oksywiu.

Pierwszym okrętem, który dokowano była kanonierka „Komendant Piłsudski”. Miało to miejsce 5 kwietnia 1933 roku.


Stosunkowo mały dok w trakcie dalszej eksploatacji, był znacznie przeciążony. To spowodowało,że w 1937 roku dobudowano do niego jeszcze dwa pontony zwiększając jego nośność do 500 ton.

środa, 12 czerwca 2013

Pozostały fragmenty fundamentów

Był jednym z najstarszych kościołów w naszej okolicy. Dziś liczyłby około 250 lat, a jak twierdzą niektórzy, wcześniej w tym miejscu stał inny drewniany kościółek. Na rozkaz hitlerowców rozebrali go pod przymusem mieszkańcy Orłowa i Kolibek, których tu zapędzono. Działo się to jesienią 1939 roku, tuż po wkroczeniu Niemców do naszego miasta. Rozbiórkę nadzorowali funkcjonariusze są, przybyli tu zapewne z Gdańska.

Mówiło się, że wandalizmu tego dopuszczono się w odwecie za opór naszej wojskowej placówki, broniącej Redłowa i Kolibek przed nacierającymi od strony Sopotu Niemieckimi oddziałami. Garstka obrońców powstrzymywała aż do 13 września 1939 roku przeważające oddziały gdańskich Niemców, broniąc od tej strony wtargnięcia do miasta.

A kościółek w Kolibkach był pod wezwaniem św. Józefa, barokowy, niewielki, zbudowany z cegły przez Józefa Przebendowskiego w 1763 roku. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem przylegał doń cmentarz i położona nieopodal kaplica. Później od 1876 roku, znajdowała się tu też szkółka katolicka i niewielki szpitalik dla ubogich z 4 łóżkami.

Szperając w dokumentach dotyczących tego kościółka sięgnąłem między innymi do pochodzącego z 1935 roku8 „Przewodnika po wybrzeżu polskim” pióra pana Winogrodzkiego – część I pt. „Orłowo Morskie”, w przekonaniu, że znajdę tam jakąś ciekawostkę z tego zakresu. Tymczasem znalazłem na stronie 14 tylko niewielką fotografię i dosłownie jedno zdanie które przytaczam”

„(...) wiedzie do parku, który ogrodzony
parkanem, całe wzgórze zamyka z tej strony
aż do szosy, przy której obok parku ściany
stoi samotnie kościół murowany.”

Parkan, o którym tu mowa to ogrodzenie Kolibek, bowiem ogrodzenie kościoła oraz nagrobki na cmentarzu również zostały zdewastowane. Przekonaliśmy się o tym, gdy przed laty całą rodziną odwiedziliśmy to miejsce, na niewielkim wzniesieniu pomiędzy jezdniami Alei Zwycięstwa, po przeciwnej stronie kompleksu handlowego „Klif”. Wtedy miejsce to zrobiło na nas wrażenie ponurego i zapuszczonego. Teraz teren jest już uporządkowany, a u jego podnóża znalazł się krzyż upamiętniający miejsce, na którym przed laty znajdował się kościół, o którym tu mowa.

Więcej na temat kościoła pod wezwaniem św. Józefa w Kolibkach znaleźć można w „Roczniku Gdyńskim” nr 7 z 1986 roku, gdzie jest teks pani Bieleckiej oraz w „Wiadomościach Gdyńskich” nr 11/1999 r., gdzie jest artykuł pana Wiszniowskiego.

niedziela, 9 czerwca 2013

Roman Dmowski w Gdyni

Odradzająca się z początkiem XX wieku Polska wydała trzech wielkich patriotów, którzy swoją działalnością przyczynili się do jej powstania i ukształtowania. Byli to Józef Piłsudski (1867 – 1935), Ignacy Jan Paderewski (1860 – 1941) oraz Roman Dmowski (1864 – 1939). Byli prawie równolatkami urodzonymi w trzeciej dekadzie XIX wieku. I chociaż ich życiowe drogi i polityczne przekonania, i losy były różne, mieli wspólny mianownik swojego życia, był nim patriotyzm wyrażający się w bezgranicznym umiłowaniu Polski. Pierwsze lata ich życia przypadają na okres po Powstaniu Styczniowym. To lata narodowej żałoby, ale też lata pozytywizmu i głębokiej wiary w zmartwychwstanie naszego państwa i powrotu Polski na mapę Europy.

Lecz nie o ich zasługach i życiorysach będzie tu mowa, a o epizodzie życia jednego z owej Wielkiej Trójki, mianowicie o pobycie Romana Dmowskiego w Gdyni, który jak się okazuje po raz pierwszy do naszego miasta przybył w lecie 1925 roku. Działo się to zatem, gdy Gdynia była jeszcze wsią, a budowa „murowanego miasta” stawiała pierwsze kroki.

Na ślad tej wizyty trafiłem przypadkowo w niewielkiej książeczce wydanej w Londynie przez Instytut Romana Dmowskiego w 1989 roku. Tam na stronach 56 – 57 notatka Stefana Sacha, która ukazała się w nr 7 z roku 1939 w Warszawskim Dzienniku Narodowym. W notce tej autor, uczestnik wyprawy Dmowskiego nad morze i do Gdyni podaje szereg szczegółów tego wydarzenia. Jak powszechnie wiadomo, Dmowski przebywając na Zachodzie między innymi w USA, Wielkiej Brytanii i Francji, a następnie jako kierownik naszej delegacji w Wersalu, poświęcił dużo wysiłku w celu uzyskania przez Polskę dostępu do morza, ale Bałtyku wcześniej na oczy nie widział. Nastąpiło to dopiero po latach, właśnie latem 1925 roku.

Jak podaje pan Sacha powodował nim między innymi sentyment rodzinny, bowiem babka Dmowskiego była rodowitą Kociewianką pochodzącą ze Starogardu.

Na Pomorze przybył Dmowski w towarzystwie byłych senatorów. Pierwsze kroki zawiodły Go nad Bałtyk w rejonie Pucka i Chłapowa. Tam w milczeniu, przez dłuższy czas przyglądał się morzu. Tu cytat z notatki Stefana Sacha: „(...) zwracając się wprost ku szumiącym falom, spojrzał nagle ku nam (...) miał łzy w oczach. Powiedział tylko tyle: było o co walczyć (...)”.

Z Chłapowa udano się do Gdyni. Tu wszedł Dmowski na wieżę ciśnień znajdującą się w pobliżu portu przy obecnej ul. Chrzanowskiego (dzisiaj w tym miejscu jest siedziba Portowej Straży Pożarnej), aby z niej popatrzeć na budujący się port. W tym samym dniu udano się też na Oksywie, gdzie odwiedził kościół pod wezwaniem Św. Michała Archanioła, a także grób Antoniego Abrahama, którego Dmowski poznał w Paryżu, gdy przed Traktatem Wersalskim trwała walka o polskość Pomorza i dostęp do Bałtyku.

Wracając do Warszawy poprowadzono trasę przejazdu przez Tczew i Starogard, czyli przez Kociewie, a więc przez krainę, gdzie Dmowski miał swoje korzenie.

sobota, 8 czerwca 2013

Harcerski pogrzeb

Harcerskich pogrzebów w Gdyni w czasie II wojny światowej i tuż po niej było kilka. Każdy z nich był niezwykły i wart oddzielnego upamiętnienia. Uczyniono to też w Gdyni stawiając przy ul. Świętojańskiej 43 – 45 w dniu 25 września 1966 roku pomnik ku czci gdyńskich harcerzy. Lecz nie o tym tu teraz będzie mowa, a o harcerzach zamordowanych w dniu 11 listopada 1939 roku na gdyńskim Obłużu.

Hitlerowcom chodziło o sterroryzowanie ludności gdyńskich peryferii. Najpierw zamordowano dwóch chłopców z Oksywia, za to, że zbierali porzucone polskie książki, a zaraz potem w dniu 11 listopada, dziesięciu na Obłużu. Datę mordu wybrano nie przypadkowo! Dzień ten to data odzyskania przez Polskę niepodległości. Z premedytacją więc hitlerowcy „czcili” nasze święto mordując masowo pod byle pretekstem, a nawet bez pretekstu. „Uczczono” więc tę datę mordami w Stutthofie, Szpęgawsku, w Piaśnicy, no i na Obłużu.

Zmarły przed laty, w 1991 roku inż. Mieczysław Filipowicz, mieszkaniec Oksywia i długoletni pracownik Stoczni Marynarki Wojennej, w swojej książce pt. „Ludzie, stocznie i okręty” (Wydawnictwo Morskie Gdański 1985 rok) mord ten tak opisuje:

„(...) Ranek 11 listopada 1939 roku zastał Obłuże, robotniczą dzielnicę Gdyni, otoczoną gęstym kordonem Wehrmachtu i Waffen – SS. Rozpoczęła się branka mężczyzn i młodzieży. Zagoniono wszystkich (...) pod gmach policji, gdzie nastąpiła selekcja. (...) wówczas cały sztab zaczął się przechadzać przed dwuszeregiem dzieci i wybierać 10 chłopców (...) po czy 10 z lewego skrzydła poprowadzono na wzgórze nieopodal kościoła.
Około godz. 11 tegoż dnia wykonano egzekucję. Trzy razy padła salwa plutonu egzekucyjnego (...) Oficer kierujący egzekucją dobił strzałami z pistoletu jeszcze żyjących. Do północy miejsca zbrodni pilnowało wojsko, w nocy podjechało auto. Zabitych przewieziono do odległego o 300 m zagajnika, gdzie ich zakopano.
W 1945 roku na miejscowym cmentarzu dokonano uroczystego pogrzebu pomordowanych.”

Tyle pan Filipowicz, a ja w tym miejscu dorzucę nieco osobistych wspomnień dotyczących tego pogrzebu. Otóż była to jesień, dni były szare i ponure, gdy do naszej drużyny harcerskiej dotarła wieść, że w najbliższą niedzielę na Obłużu odbędzie się uroczysta ekshumacja i pogrzeb pomordowanych, naszych kolegów harcerzy. Zdecydowano, aby na tę uroczystość z naszej drużyny wysłać delegację, minimum trzech druhów. Wybór padł na mnie. Z pobliskiego lasu koledzy przynieśli świerkowych gałązek. Wieniec uplotła moja mama i przybrała jakimiś kwiatami. W niedzielne popołudnie, tuż po obiedzie wyruszyliśmy przez łąki na Obłuże. Szliśmy na skróty, ale i tak wieniec był ciężki i trzeba go było nieść na zmianę. Na Obłużu zgromadziły się tłumy. Wolnym marszem ruszyliśmy w kierunku zagajnika. Ciała już ekshumowano, bo dół na skraju zagajnika był pusty. Kondukt towarzyszący trumnom posuwał się powoli. Do nowych mogił nie sposób się było dopchać, więc przekazaliśmy wieniec harcerzom z Obłuża, a sami ruszyliśmy w drogę powrotną, przez łąki do Cisowej.

Na najbliższej zbiórce naszej drużyny opowiedzieliśmy kolegom o naszych wrażeniach z pogrzebu i na rozkaz uczciliśmy pamięć pomordowanych na Obłużu harcerzy minutą ciszy.

piątek, 7 czerwca 2013

Plac Grunwaldzki

Czym dla starożytnych Greków agora, tym dla gdynian był przez lata Plac Grunwaldzki. Ba, był czymś więcej niż miejscem spotkań i wieców. Był też, o ile zachodziła taka potrzeba, miejscem odprawiani mszy polowych. Tak było przed wojną i w pierwszych latach po wojnie. Kilkakrotnie uczestniczyłem w tych mszach jako chłopiec, a później harcerz. Msze te miały zawsze swój specyficzny urok i różniły się od tych odprawianych w kościele. Na Placu Grunwaldzkim w mszach uczestniczyli zwykli żołnierze, marynarze lub harcerze. Ołtarz stał zwykle u stóp Kamiennej Góry, na specjalnie przygotowanym podwyższeniu. Muszli koncertowej wtedy jeszcze nie było, natomiast po bokach stały dwie potężne armaty, które później trafiły do muzeum Marynarki Wojennej przy Bulwarze Szwedzkim.

Poza tym armatami ozdobą ołtarza były flagi narodowe, a niekiedy girlandy z kwiatów. Plac pokrywała w tamtym czasie aż do 1995 roku nawierzchnia z utwardzonego żwiru, którą dopiero później zastąpiła kostka brukowa.

W schyłkowym okresie PRL – u na placu odbywały się różnego rodzaju imprezy. Pamiętam rozgrywany tu mecz bokserski, stoiska cepeliady, stoiska z książkami z okazji „Dni książki i prasy” organizowane w pierwszych dniach mają. Pamiętam też występy zorganizowane w 1988 roku przez Kółko Rolnicze z Małego Kacka, które ogłoszono gdyńskimi dożynkami. Wcześniej, przy jakiś okazjach, ale wtedy była już muszla koncertowa odbywały się tu występy Zespołu Pieśni i Tańca „Dalmor” (był taki zespół i cieszył się dużą popularnością).

W latach 60. ubiegłego wieku, z okazji 1 mają, ustawiono na Placu Grunwaldzkim samochody z parówkami, pieczywem i piwem dla uczestników pochodu i wiecu.

Dziś to już tylko historia...

czwartek, 6 czerwca 2013

Wojskowo – dywersyjna organizacja „Grunwald” na Pomorzu

Dziesięć lat temu, pod koniec stycznia 2003 roku, w Towarzystwie Miłośników Gdyni, wygłosiłem pogadankę na temat wojskowo – dywersyjnej organizacji „Grunwald”. Prelekcja wywołała spore zainteresowanie, czego dowodem była wypełniona po brzegi niewielka salka Towarzystwa, a także dyskusja jaka wywiązała się po jej zakończeniu. Interesująca też była wypowiedź Stefana Brechelki starego gdynianina, który podzielił się z zebranymi swoimi wspomnieniami z czasów okupacji przeżytych w Gdyni. Wspomnienia pana Stefana ubarwiły moją prelekcję i wzbogaciły ją o realia tamtych lat.

Ówczesny odczyt pomimo upływu lat nadal żywo wspominam, a trafiwszy w moim podręcznym archiwum na materiały dotyczące „Grunwaldu”, zdecydowałem się je ponownie zaprezentować na moim blogu, traktując je jako rodzaj historycznej ciekawostki.

Oto co odgrzebałem z moich notatek.

Już na kilka miesięcy przed napaścią Hitlera na nasz kraj, zaobserwować można było narastanie niemieckiej agresji. 4 stycznia 1939 roku dochodzi do spotkania w Berchtesgaden naszego ministra Józefa Becka z Hitlerem i von Ribbentropem. Na spotkaniu tym Hitler ponawia swoje żądania wobec Polski. W dniu 21 marca tegoż roku von Ribbentrop w sposób ultymatywny żądania te powtarza. W dwa dni później Niemcy zajmują Kłajpedę. Nasza Marynarka Wojenna i Oddziały Obrony Wybrzeża postawione zostają w stan gotowości.

Zaistniało realne niebezpieczeństwo zajęcia Gdańska i Wybrzeża przez niemieckie oddziały. W tej sytuacji dochodzi do parafowania układu polsko – brytyjskiego, określającego warunki pomocy brytyjskiej dla Polski, w przypadku hitlerowskiej napaści (5 kwietnia 1939 roku). Tymczasem Hitler ponawia swoje żądania terytorialne.

Ripostą z naszej strony jest wystąpienie ministra Becka w Sejmie, gdzie padają historyczne słowa Becka: „(...) My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna, tą rzeczą jest honor (...)”.

w tej sytuacji wybuch wojny jest już tylko kwestią czasu. Po rozmowach polsko – brytyjskich i polsko – francuskich wiadomo już, że na Bałtyku będziemy w walce osamotnieni. Rodzi się też i dojrzewa ostateczna koncepcja obrony Wybrzeża według której główny ciężar spocznie na Rejonie Umocniony Hel. Jasnym staje się też, że Pomorze z racji swojego położenia geograficznego pomiędzy Rzeszą a Prusami Wschodnimi będzie trudne do obrony.

W tym momencie, a jest maj 1939 roku, rodzi się myśl, aby w przypadku utraty Pomorza pozostawić na jego terenach oddziały dywersyjne, które nękały by wroga. Przewidywano akcję sabotażową, dywersyjną i dezorganizację zaplecza. Rozważając różne opcje zdecydowano się na rodzaj „partyzantki miejskiej”. Działalność tę prowadzić mieli ludzie pozostawieni w terenie, oficerowie i podoficerowie WP, często rezerwiści znający teren, miejscowe warunki, obyczaje itp. co miało ułatwić im taką działalność, łącznie z ewentualną działalnością szpiegowską. Tak zrodziła się idea „Grunwaldu”.

Ponieważ czas naglił, do działań organizacyjnych przystąpiono niezwłocznie. Wytypowano kandydatów do tej konspiracyjnej działalności spośród urzędników, nauczycieli, listonoszy, kolejarzy. Organizatorem tych działań był II Oddział Sztabu Generalnego WP, w którego gestii leżał wywiad i kontrwywiad. Osoby wytypowane objęto specjalnym szkoleniem, po którym kursanci zostali zaprzysiężeni. Wszystkie te działania były objęte głęboką tajemnicą. Potem, osoby te wyposażono w broń, materiały wybuchowe, szyfry, instrukcje, kontakty i hasła. Na naszym terenie szkoleniem tych kadr zajął się gdyński sztab Marynarki Wojennej. Wzmiankę o tym znaleźć można w „Roczniku Gdyńskim” nr 5, gdzie jest tekst B. Chrzanowskiego i A. Gąsiorowskiego pt. „Konspiracja gdyńska 1939 – 1945”, w którym czytamy: „W zasadzie nadal brak jest najdrobniejszych nawet danych o koncepcjach wysuwanych w tym zakresie przed wrześniem 1939 roku oraz ich realizacji. Z powojennych relacji wynika tylko, że w 1939 roku przy Dowództwie Floty prowadzony był specjalny kurs, którego uczestników zaprzysięgał osobiście kontradmirał Józef Unrung(...)”.

Jak liczna była wtedy owa tajna formacja, jaki był jej skład osobowy dziś nie sposób precyzyjnie ustalić. Fakt ten świadczy o skuteczności tej konspiracji bardzo pozytywnie, a także o tym, że dokumentacja z tego zakresu została skutecznie i we właściwym czasie zniszczona.

Istnieje przypuszczać, że jednym z zaprzysiężonych oficerów „Grunwaldu” był późniejszy twórca i komendant „Gryfa Kaszubskiego” porucznik rezerwy Józef Dambek. Wspomina o tym K. Ciechanowski w swojej książce pt. „Ruch oporu na Pomorzu Gdański 1939 – 1945”.

Odnośnie późniejszych wojennych losów „Grunwaldu” sporo informacji znajdziemy w zbiorowym dziele pt. „Toruń dawny i dzisiejszy” pod redakcją Mariana Biskupa. Tam w rozdziale autorstwa J. Szeligi pt. „W okresie okupacji hitlerowskiej 1939 – 45” informacje, które w skrócie niżej przytaczam. Otóż w październiku 1939 roku major Juliusz Cyrklewicz dokonał reorganizacji „Grunwaldu”. Kim był ten major i z czyjego polecenia działał, autor opracowania nie podaje. Można jedynie przypuszczać, że był on oficerem byłej „dwójki”, a może nawet twórcą „Grunwaldu” przed wojną. W 1940 roku część kierownictwa „Grunwaldu” przeniosła się do Warszawy. Jaki był cel tych przenosin i na czyje polecenie je przeprowadzono nie wiadomo. Wiadomo, że do Warszawy przeniósł się także major Cyrklewicz.

Według J. Szeligi zorganizowana struktura „Grunwaldu” obejmowała trzy piony: wojskowy, administracji cywilnej oraz wywiadu. W rejonie Torunia, a więc w rejonie dawnej siedziby władz województwa pomorskiego 'grunwald liczył około 250 osób. Poza swoją działalnością dywersyjno - wojskowa świadczył też pomoc dla polskich rodzin, ewidencjonował hitlerowskie zbrodnie, a nawet wydawał gazetę konspiracyjna „Wolna Polska”. Podobna działalność prowadzona była także w innych regionach Pomorza. Nękany przez hitlerowców „Grunwald” przetrwał do 1943 roku.

Dotknęły go liczne aresztowania. Po tym okresie próby ponownej rewitalizacji „Grunwaldu” podjęte przez kapitana Czesława Majewskiego nie dały rezultatu. Czy tak było rzeczywiście do końca nie wiadomo. Przypuszczać można, że członkowie „Grunwaldu” zasilili inne struktury podziemne działające w okupowanej Polsce, zarówno na Pomorzu, jak też w Generalnej Guberni.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Najdłuższa reglamentacja z czasów PRL

Gdyby dzisiaj zapytać przeciętnego Kowalskiego o reglamentację towarów w nieodległych PRL – owskich czasach, każdy wymieni kartki na mięso, niektórzy wspomną o cukrze, palacze wymienią papierosy i wódkę, młodzież z tamtych lat wymieni wyroby czekoladopodobne... i to by było na tyle. Więcej o reglamentacji pisałem tutaj i tutaj

Tymczasem uwadze umknie najdłużej funkcjonująca reglamentacja, trwająca około 40 lat reglamentacja opału. Była ona nad wyraz uciążliwa i odczuwalna, bowiem pomimo zwiększającego się wydobycia węgla w Polsce z powodu jego intensywnego eksportu, ciągle go brakowało zarówno w mieście jak i na wsi. Tam, gdzie w pobliżu znajdowały się kompleksy leśne lub złoża torfu jakoś sobie radzono. Natomiast w innych rejonach kraju opał był na wagę złota. Brak opału odczuwali szczególnie boleśnie mieszkańcy baraków i domków jednorodzinnych. Tam ogrzewano pomieszczenia piecami kaflowymi zadziej był centralne ogrzewanie. Często bywało tak, że ogrzewano tylko jedno pomieszczenie, pozostawiając pozostałe nieogrzane. Zwykle nie ogrzewano sypialni wychodząc z założenia, że pod pierzyną jest wystarczająco ciepło, a w zimnym pomieszczeniu lepiej się śpi.

Gdy w rodzinie były małe dzieci lub osoby starsze obłożnie chore, o taki manipulowaniu ciepłem nie mogło być mowy. Wtedy pozostawały dwie możliwości, prośba o dodatkowy przydział opału składana do Wydziału Handlu miejscowej Rady Narodowej, lub zakup opału od osób które miały tak zwany deputat węglowy czyli na przykład pracownicy PKP. Wystarczyło mieć znajomego kolejarz i odpowiednią ilość pieniędzy i z opałem nie było problemu.

Wszystkie te problemy opałowe brały się z niskich stosunkowo, rocznych przydziałów opału dla poszczególnych rodzin. Podstawą przydziału węgla lub koksu był przydział na mieszkanie otrzymywany z Wydziału Lokalowego zwanego potocznie kwaterunkiem. Dokument ten określał powierzchnię zamieszkiwanego lokalu, a to było podstawą naliczonych norm opału. W naliczaniu tym uwzględniano opał dla celów kuchennych i grzewczych, a w zależności od urządzeń grzewczych przydzielano węgiel lub koks. Każde indywidualne gospodarstwo domowe miało swoją kartotekę w składzie opałowym, do którego było na stałe przywiązane. W budynkach o wielu kondygnacjach ogrzewanych centralnie przydział opału dotyczył wyłącznie opału dla tzw. potrzeb bytowych, czyli na trzon kuchenny o ile nie gotowano na gazie.

W przypadku, gdy przydział opału był znaczny, skład opałowy dzielił go na dwie raty, wiosenną i jesienną. W Gdyni były cztery składy opałowe podległe Okręgowemu Przedsiębiorstwu Handlu Opałem i Materiałami Budowlanymi. Dyrekcja tego OPHOiM mieściła się w Oliwie i obejmowała tereny miejskie naszego województwa, tereny wiejskie zaopatrywane były przez Spółdzielnię Wiejska „Samopomoc Chłopska” i funkcjonowały na nieco innych zasadach. Przydziały opału dla wsi były między innymi uzależnione od obowiązkowych dostaw produktów rolnych.

A wracając do gdyńskich spraw, to składy opałowe znajdowały się:
  • dla Śródmieścia przy ul. Jana z Kolna
  • dla Oksywia i Obłuża na pograniczu tych osiedli
  • dla Orłowa, Dużego i Małego Kacka, w Orłowie przy ekspedycji PKP
  • dla Grabówka, Chyloni, Cisowej, Demptowa i Meksyku, na Grabówku naprzeciw Akademii Morskiej
W pierwszym okresie dowozem opału do klientów zajmowali się prywatni wozacy, później OPHOiM zorganizowało własny transport samochodowy.

sobota, 1 czerwca 2013

Co to był FOM?

Na tak postawione pytanie, dziś tylko nieliczni Polacy potrafiliby odpowiedzieć. Tymczasem przed wojną FOM czyli Fundusz Obrony Morskiej był dobrze znany w całej Polsce i wraz z Ligą Morską i Kolonialną przyniósł liczące się korzyści dla morskich spraw naszego kraju, głównie w zakresie obronności. FOM działał jako agenda LMiK i chociaż jego działalność sprowadzała się głównie do spraw finansowych, walnie przyczynił się do propagowania, zgodnie z nazwą, spraw obronnych na morzu i Wybrzeżu.

Odzyskawszy niepodległość, a wraz z nią dostęp do morza, do spraw morskich startowaliśmy od zera. Liczyła się każda złotówka, tym bardziej gdy w ślad za nią szło zainteresowanie społeczeństwa sprawami polskiego morza.

Już w styczniu 1920 roku powiatowy sejmik położonej nad Narwią Łomży podjął uchwałę w sprawie przeznaczenia pewnej kwoty na Fundusz Narodowy, na stworzenie polskiej floty wojennej i handlowej. Wezwano też inne powiaty w kraju o przyłączenie się do tej akcji. To był początek...

W tym samym roku Uchwałą Sejmową utworzono Komitet Floty Narodowej, który zainicjował zbiórkę pieniędzy na rzecz budowy „Okrętu Dzieci Polskich”. Jego działalność przekreśliła szalejąca w tym czasie inflacja.

W 1927 roku Sejm rewitalizował KFN, a jego kierownictwo objęte przez gen. Mariusza Zaruskiego dawało gwarancję powodzenia akcji. Zaowocowało to zrodzeniem szeregu inicjatyw społecznych w różnych miastach i środowiskach zawodowych. Między innymi powstał komitet, który za cel postawił sobie budowę pierwszego okrętu podwodnego. Na ten cel opodatkowała się kadra oficerska i podoficerska Wojska Polskiego. Zainicjowało to zbiórkę pieniędzy na zakup statku szkolnego dla potrzeb Marynarki Wojennej. Z inicjatywy tej zrodził się statek szkolny „Iskra”, a nieco później kuter pilotowy „Junak”.

W 1930 roku zintensyfikowano działania na rzecz zbiórki funduszy na budowę okrętu podwodnego. Była to riposta na niemieckie roszczenia terytorialne dotyczące Pomorza. Równocześnie w społeczeństwie narastało niezadowolenie z powodu marnotrawienia zbieranych funduszy (między innymi część środków przeznaczona była na cele administracyjne KFN). Doprowadziło to do rozwiązania przez Sejm tego Komitetu 10 marca 1932 roku, i utworzenia FOM. Koszty administracyjne tej struktury przejęła na siebie LMiK, której V Walny Zjazd odbył się w Gdyni w 1933 roku. Na Zjeździe tym zdecydowano też, że 10% składek członkowskich LMiK przeznaczone będzie na FOM. Właściwa zbiórka na FOM rozpoczęła się z dniem 1 lutego 1934 roku. Wtedy też zdecydowano, że jedyną organizacją uprawnioną do takich zbiórek będzie FOM. Fundusz ten wzmógł też działalność propagandową w sprawie Marynarki Wojennej. Do końca 1934 roku zebrano na FOM ponad 1 mln złotych. Na tym poziomie również w następnych latach kształtowały się zebrane kwoty. Gdy w 1936 roku utworzono FON czyli Fundusz Obrony Narodowej, wpływy na FOM nieco zmalały, pomimo tego już rok wcześniej osiągnięte wpływy pozwoliły na złożenie zamówienia na budowę okrętu podwodnego w Holandii (był to nasz przyszły ORP „Orzeł”), a w 1937 roku FOM przekazał na ten cel łącznie 5,7 mln zł.

Aby zwiększyć efektywność zbiórki na FOM, na VII Walnym Zjeździe LMiK zwiększono oprocentowanie składki członkowskiej z 10 do 12,5%. Teraz zaczęto zbierać środki na budowę ścigaczy dla PMW.

Do dnia 1 lipca 1939 roku FOM zgromadził na swoim koncie łącznie ponad 10 mln zł. Jak wiadomo w momencie wybuchu wojny ze środków FOM gotowe były dwa ścigacze i ORP „Orzeł”, o którego tragicznych losach powszechnie wiadomo.