czwartek, 27 lutego 2014

Konie i furmanki w Gdyni

W pierwszym powojennym „Roczniku Statystycznym Gdyni z 1957 roku”, który został wydany przez Wydział Statystyki PMRN w 1958 roku, na stronie 55 znajduje się tabelka nosząca tytuł „Zwierzęta gospodarskie 1950 – 1957”. Pierwszą pozycją w tej tabeli znajdują konie. Okazuje się, że w 1950 roku było w naszym mieście 442 konie, a po siedmiu latach, odnotowano ich wzrost do 498 sztuk. Przyrost to niewielki, lecz w tym miejscu pamiętać należy o stałej urbanizacji Gdyni, o ciągłym wzroście motoryzacji, która systematycznie wypierała transport konny.

Tymczasem w okresie budowy miasta i portu konie i transport konny odegrały znaczącą rolę. O ich roli przed paroma laty przypomniał Stefan Brechylko, przedwojenny furman, znający te sprawy z autopsji. Ten działacz Koła Starych Gdynian wnioskował, aby gdyńskim koniom wystawić pomnik upamiętniający ich wkład w budowę naszego miasta. Wskazywał nawet lokalizację dla monumentu, mianowicie plac przed dworcem Gdynia Główna. Pan Stefan, którego poznałem osobiście, nagłośnił swój pomysł i sprawił, że w telewizji regionalnej ukazał się fil, w którym zaprezentowano wysiłek koni przy pracy w Gdyni. Wydawało się, że pomysł pana Stefana doczeka się rychłej realizacji. Tymczasem, minęły lat, a sprawa nadal tkwi w martwym punkcie. Szkoda, bowiem koń w Gdyni ma wieloletnie zasługi. Poza wspomnianą wyżej pracą przy budowie Gdyni, przypomnieć wypada dziesiątki koni jakie zmobilizowano już jesienią 1939 roku (oddział gdyńskich Krakusów). Po wojnie, przetrzebiona populacja koni włączona została do wszelkich prac w mieście. Konie służyły nie tylko rolnikom w pracach polowych, ale korzystano z ich siły w transporcie. Szereg osób, mieszkańców przedmieść, wyłapało wiosną 1945 roku, szwendające się po polach i lasach konie poniemieckie (wojskowe i po uciekinierach). Konie te niekiedy chore bądź ranne, po wyleczeniu i odkarmieniu, służyły Gdyni przez wiele lat. Transport konny w pierwszych powojennych latach był wszechobecny. Konie pracowały przy odbudowie portu, dowoziły materiały budowlane, wywożono gruz, dowożono towar do sklepów, opał do domów mieszkalnych. Platformy konne zwane „rolwagami” rozwoziły bańki z mlekiem z Mleczarni „Kosakowo” na Grabówku do sklepów we wszystkich dzielnicach miasta. Wozami konnymi dowożono z rozlewni napoje chłodzące i piwo butelkowane i beczkowe. Transportu konnego używano też do przewozu zmarłych mieszkańców na cmentarze. Do tego celu używano specjalnie przysposobionych konnych karawanów.


W późniejszych latach, chyba koniec lat 60 - tych ubiegłego wieku, wprowadzony został zakaz wjazdu wozów konnych do śródmieścia. Skończyło się zanieczyszczanie głównych ulic śródmieścia końskimi odchodami, a mieszkańców nie budził już stukot końskich kopyt o bruk. Tak powoli i bezgłośnie odszedł do historii jeden z rozdziałów dawnej Gdyni.

sobota, 22 lutego 2014

Rozkaz „spalonej ziemi” w porcie gdyńskim

W drugiej dekadzie marca 1945 roku, gdy wojska zachodnich aliantów forsowały Ren, a armia czerwona i wojsko polskie, przekraczając Odrę znajdowały się zaledwie 80 km od Berlina, Adolf Hitler wydał pamiętny rozkaz „spalonej ziemi”. Był 19 marca 1945 roku, dziesięć dni przed wyzwoleniem Gdyni spod hitlerowskiej okupacji. Wtedy to, Wielki Admirał Kriegsmarine Karl Doenitz – głównodowodzący siłami morskimi, wydał stosowne rozkazy wdrażające w życie polecenia Hitlera. Celem rozkazu było zniszczenie całokształtu urządzeń przemysłowych, transportowych itp. elementów infrastruktury, aby nie przeszły one w ręce zdobywców. W przypadku okupowanej Gdyni oznaczało to zniszczenie portu i jego urządzeń. Do realizacji planu zniszczeń przystąpiono z niemiecką dokładnością i planowo. Powołano specjalne grupy saperów. Do akcji przystąpiono już 20 marca 1945 roku. Zniszczenia objęły teren całego portu – handlowego, rybackiego, wojennego, a nawet basenu jachtowego. Niszczono: falochrony osłaniające port, nabrzeża portowe, magazyny i place składowe, tory kolejowe i wiadukty, a także wszelkie urządzenia portowe jak dźwigi, wywrotnice. To czego nie można było zniszczyć za pomocą dynamitu, podpalano. Na koniec zaminowano baseny portowe i zablokowano główne wejście do portu, zatapiając tam pancernik „Gneisenau”... (więcej informacji na temat pancernika tutaj)

Dopiero wtedy, po dokonaniu tego dzieła zniszczenia niemieckie niedobitki uciekły na Kępę Oksywską, aby kontynuować walkę.

Oto krótkie zestawienie tylko niektórych zniszczeń jakie zaistniały w naszym porcie: wszystkie falochrony, nabrzeża, magazyny, budynki administracyjne, sieć wod – kan, sieć elektryczna, mosty i wiadukty oraz tory kolejowe i bocznice.

Po wyzwoleniu, wszystkie te zniszczenia zostały  z marszu usunięte.

czwartek, 6 lutego 2014

Do ostatniego tchu...

Od wczesnych lat młodości jestem zafascynowany postacią płk. Dąbka. Od zawsze podziwiam jego ofiarność, poświęcenie i rzeczywisty, a nie tylko werbalny patriotyzm. Płk Dąbek jest dla mnie wzorem żołnierza, obrońcy Ojczyzny. Dowodził obroną naszego ówczesnego wybrzeża przez 19 dni, a wcześniej przez około 5 tygodni przygotowywał jego obronę. Walczył do ostatniego tchu i zginął jak bohater...

Postać płk. Stanisława Dąbka, to postać bohaterska, a zarazem postać tragiczna. Dla tego opinia, na którą się natknąłem ostatnio mocno mnie zbulwersowała, tym bardziej, że wyszła ona spod pióra Andrzeja Rzepniewskiego – historyka wojskowości i współredaktora znanego opracowania wojennych relacji dotyczących Wybrzeża pt.: „Gdynia 1939”.

Andrzej Rzepniewski w swojej książce pt.: „Obrona Wybrzeża w 1939 roku”, krytykując organizację walki na Wybrzeżu, jako jeden z czynników podaje brak kompetencji  płk. Dąbka, co uzasadnia tym, że nasz bohater nie był oficerem dyplomowanym i nigdy wcześniej nie dowodził większymi jednostkami wojskowymi niż pułk piechoty.

Wszystko to prawda, lecz w mojej ocenie mało obiektywna. W ówczesnych realiach w jakich przyszło dowodzić i walczyć płk. Dąbkowi, zwycięstwa w obronie Wybrzeża nie byłby w stanie zapewnić nawet Napoleon Bonaparte.

Poczynając od położenia geopolitycznego naszego wybrzeża po dysproporcję sił i środków walczących stron, wszystko przemawiało na niekorzyść strony polskiej. Jak wiadomo Wybrzeże zaatakowane zostało z dwóch stron, od strony Gdańska i od strony III Rzeszy, czyli od naszej zachodniej granicy. To między innymi sprawiło, że już w pierwszych dniach września Wybrzeże zostało odcięte od reszty kraju.

Przewidując taki rozwój sytuacji nasi sztabowcy już w okresie przedwojennym planowali oparcie obrony na linii Wisły. Do wiosny 1939 roku, liczono na pomoc zachodnich aliantów – Francji i Anglii. W lecie 1939 roku sprawa stała się jasną, okazało się, że Zachód nie udzieli na bezpośredniej pomocy militarnej, poza wypowiedzeniem Niemcom wojny.

Przewidując zajęcie Wybrzeża przez Niemców, ewakuowano nasze okręty i statki handlowe na Zachód, zaś pozostałe, w tej liczbie nasze okręty podwodne, już w pierwszych dniach działań wojennych schroniły się w neutralnej Szwecji.

Obrona Wybrzeża nie mogła więc liczyć na znaczące wsparcie floty wojennej zarówno własnej jak i aliantów.


A teraz rzut oka na dysproporcje sił lądowych. Według ogólnie dostępnych źródeł Niemcy rzucili do walk na Wybrzeżu około 41 000 żołnierzy różnych formacji. Nasze siły jakimi dowodził płk Dąbek to około 15 000 żołnierzy. Uzbrojenie naszej armii też znaczącą odbiegało od tego czym dysponowali Niemcy. Nasze wojsko praktycznie nie dysponowało żadnym lotnictwem. Wojsko płk. Dąbka spychane zatem było w kierunku zatoki. W związku z tym osobiste zaangażowanie i poświęcenie Pułkownika na niewiele się zdało...