niedziela, 27 lipca 2014

Troczę moich wspomnień z 1939 roku. Część 1.

Wspomnienia tamtych wydarzeń noszę w świadomości do dziś. Są to strzępy wydarzeń jakie zachowała moja pamięć. Widocznie wydarzenia ta były dla niespełna 6 letniego dziecka na tyle mocne, że na trwałe zapadły w moją świadomość. Poniżej kilka wspomnień, które pomimo upływu 75 lat nadal dość dobrze zapamiętałem.

Mauser

Wojna trwała już od kilku dni. Od kilku dni i nocy, bowiem zwłaszcza nocą słychać było od strony Wejherowa odgłosy walki, które brzmiały jak odległy grzmot. W ciągu dnia odgłosy te były mniej wyraźne, a o trwającej wojnie przypominały nam tylko niemieckie samoloty, które na niskim pułapie przelatywały nad Cisową w kierunku Śródmieścia i portu. Cisowej samoloty te nie atakowały, pomimo tego na noc zaciemnialiśmy okna, bo takie było polecenie.

Pierwsze dni wojny upływały nam spokojnie. Ojciec nie jeździł do pracy, więc godzinami słuchał radia, komentował wydarzenia, dzielił się swoimi uwagami z mamą i klął. Mama z siostrą krzątały się po kuchni, bądź na podwórzu plotkowały z sąsiadkami na wojenne tematy. Osiedlowy sklep Stencla przy ul. Jęczmiennej, w którym głównie zaopatrywała się nasza rodzina(mieliśmy tam zeszyt), był wprawdzie otwarty, ale towaru było w nim niewiele, bo przezorni mieszkańcy Ćmirowa i Strasznicy wszystko co użyteczne wykupili. A użyteczne było prawie wszystko – nie tylko żywność, ale też mydło, zapałki, a nawet pasta do butów.

Mniej więcej po tygodniu trwania wojny, nocą odwiedziła nas brat Ojca – Janek, mieszkaniec Orłowa, hydraulik, a teraz żołnierz Obrony Narodowej. Korzystając z kilkugodzinnej przepustki przyszedł nas odwiedzić, bo do Orłowa było zbyt daleko. Prosił Ojca, aby powiadomił jego żonę, że jest cały i zdrowy, a jego oddział walczy w okolicach Łężyc i Rumi.

Wizyta Janka sprawiła, że wszyscy otoczyliśmy go ciasnym kręgiem i słuchaliśmy jego wojennych relacji. Pamiętam, że mnie rodzice posadzili na stole, tuż przy siedzącym wujku. Szczegółów wojennej opowieści oczywiście nie pamiętam. Uderzyło mnie jedno – wujek mówił coś o brakach karabinów u naszych żołnierzy, o silnych natarciach „szwabów” i chwalił się zdobycznym niemieckim karabinem, który nazywał Mauserem. Wszyscy po kolei brali ten karabin do rąk. Również mnie spotkał ten zaszczyt. Przez chwilę dane mi było potrzymać ten karabin. Był dla mnie bardzo ciężki, a jego stal była bardzo zimna.

Wizyta wujka Janka trwał krótko, ale my już do rana nie spaliśmy. Rano dnia następnego rodzice zaczęli pakować niezbędne do życia rzeczy i Ojciec zadecydował, że ewakuujemy się do Gdyni, do wujostwa, do Urzędu Morskiego, gdzie pracował wujek Franek. Rodzice byli mocno przekonani, że Niemcy mogą zająć przedmieścia, ale sama Gdynia się obroni, bo z pomocą przyjdzie generał Bortnowski i jego „żelazna dywizja”.

Czy decyzja o ucieczce naszej rodziny do Śródmieścia zdecydowała wizyta wujka Janka nigdy się nie dowiedziałem, bowiem do tej sprawy już nigdy rodzice nie wracali, ale wujka Janka i jego zdobyczny niemiecki karabin wspominam do dziś.


Ciąg dalszy nastąpi...

czwartek, 24 lipca 2014

Kulinarna różnorodność

Napływ ludności do powstającej Gdyni był zróżnicowany i w poszczególnych latach międzywojnia nierównomierny. Zróżnicowany był też napływ ludności z poszczególnych regionów Polski. Do Gdyni przybywano za pracą, chlebem i nowym miejscem na ziemi. Przybywano tu różnie – indywidualnie i grupami koleżeńskimi, bądź rodzinnymi. Zwykle pierwsi przybywali tu młodzi mężczyźni. Oni po zakotwiczeniu się w mieście (praca, zakwaterowanie) sprowadzali tu swoje rodzeństwo, kolegów, dziewczyny i żony...

Ludzie ci, osiedlając się głównie na przedmieściach, przywozili tu swoją dzielnicową gwarę, zwyczaje, nawyki, stroje, a także kulinarne gusta. A były one bardzo zróżnicowane. Wpłynęły na to zwyczaje sąsiadów, tradycja, a także zwyczaje zaborców, którzy przez ponad sto lat oddziaływali na mieszkańców „swoich” zaborów. I tak kuchnia śląska różniła się nieco od kuchni wielkopolsko – pomorskiej, kaszubska różniła się nieco od pomorsko – kujawskiej, a wszystkie one były znacznie inne niż kuchnia kresowa. A i tu kuchnia lwowska różniła się od kuchni wileńskiej.

Czas na wyrywkową ilustrację tego zjawiska, które w Gdyni, jak w soczewce podlegało skupieniu, chociaż siłą inercji przenikanie się tych zwyczajów wymagało czasu, a także międzyludzkich (sąsiedzkich) kontaktów, wręcz zażyłości.

Zacznijmy od kuchni kaszubskiej. W rejonie nadmorskim w menu dominowały – co oczywiste – potrawy z ryb, chociaż różniły się one często od potraw rybnych znanych z głębi kraju. I tak zupa rybna gotowana na łbach dorsza była klarowna, to znaczy że niezaklepywana śmietaną bądź mąką. Jedzono ją z ziemniakami, które wkładano do niej już po ugotowaniu. Podobnie gotowano zupę ze świeżej flądry, którą następnie zjadano z chlebem lub ziemniakami w formie drugiego dania. Chętnie jadano śledzie – opiekane na ciepło prosto z patelni, na zimno do chleba, w occie opiekane poprzednio na patelni, solone po uprzednim wymoczeniu z nadmiaru soli, świeże solone, a następnie zalewane w occie, rolmopsy, a także śledzie wędzone... Jak widać śledź królował na kaszubskim stole. Kiedyś byłe świadkiem dziwnego konsumowania śledzia solonego, mianowicie zagryzano go chlebem posmarowanym wiśniowym dżemem. Na moje zdziwienie poinformowano mnie, że tak jada się w Skandynawii.

Poza śledziami dużym powodzeniem cieszył się dorsz. Tej ryby nie solono, lecz smażono na patelni i spożywano na gorąco lub zimno – jako danie obiadowe do ziemniaków, albo na zimno np. na kolację, z chlebem. Robiono też kotlety z mięsa mielonego dorsza, a także dorsze wędzone. Sporym powodzeniem cieszyła się flądra. Tę rybę smażono na głębokim tłuszczu, ale też wędzono i gotowano. Spotkałem się także z soleniem fląder, które następnie spożywano jak solone śledzie.

Szlachetniejsze gatunki ryb, jak węgorza i łososia wędzono i przeznaczano głównie do sprzedaży, podobnie jak szprotki, które cieszyły się dużym popytem u letników.

Co dziwne, stosunkowo mało spożywano ryb w galarecie. Na przykład z czasu mojej młodości nie pamiętam, aby nawet na wigilię pojawiał się karp lub inna ryba w galarecie. Na wigilijnym stole dominował śledź.

We wsiach oddalonych od zatoki miejscowi Kaszubi spożywali dużo ryb słodkowodnych. Preferowano szczupaka, którego spożywano pod różnymi postaciami. Nie gardzono też płotką i okoniem.

Do dań rybnych spożywano ziemniaki lub chleb. Te produkty stosowano też do innych potraw np. do mięsa. Kaszę używano głównie do krupniku. Kaszy na sypko podobnie jak makaronu, nie spożywano. Makaron domowej roboty używany był do rosołu, który gotowano głównie z drobiu. Z klusek znane były kluski ziemniaczane tzw. szade kloski oraz kopytka. Innych klusek w kaszubskiej kuchni nie gotowano.

„Lądowi” Kaszubi korzystali obficie z darów lasu i łąk. Często jadano dania z grzybów, które sporządzano na różne sposoby oraz czarne jagody. Z jagód, gotowano w lecie zupy, dżemy, a także zaprawiona na czas zimy. Chętnie też jadano jagody „na surowo” - z cukrem, śmietaną lub mlekiem.

Przybywające do Gdyni z innych rejonów Polski kobiety przywiozły tu sposób smażenia ziemniaków na głębokim tłuszczu, taki rodzaj swoistych frytek. Wcześniej ziemniaki odsmażano na patelni, wyrabiano z nich wyżej wymienione kluski, a do śledzi stosowano tzw. pulki, czyli kartofle w mundurkach. Nie mogę też pominąć milczeniem często spożywanej zupy ziemniaczanej, czyli kartoflanki. Zupa ta znana była w całej Polsce, chociaż jej przyprawy i dodatki były różne.

Z łąk w kuchni wykorzystywano szczaw i zioła np. miętę i krwawnik, używane jako napary herbat, podobnie jak kwiaty lipy.

Na Kaszubach i Pomorzu większość produktów żywnościowych pochodziła z własnych upraw – z ogrodu, sadu i hodowli. Stąd pochodziły owoce i warzywa, a także mleko, jaja, sery, słonina i mięso. Z hodowanego drobiu – kaczek i gęsi pozyskiwano mięso i krew na czerninę. Z gęsiny wytwarzano „okrasę”, czyli drobno posiekane mięso zmieszane z przyprawami, które przez dłuższy czas służyło do przydania smaku i tłuszczu takim daniom jak zupa z brukwi, z marchwi, a także często jak smarowidło o chleba, z własnego wypieku...

W lecie często spożywano zsiadłe mleko z omaszczonymi ziemniakami i z sadzonym jajkiem. W ogóle spożywano dużo jaj kurzych, pod różnymi postaciami – począwszy od jaj gotowanych na miękko i na twardo, jako jajecznicy, jajek sadzonych. Nie spotkałem się natomiast z jajami faszerowanymi, chociaż podawano jajka na twardo w szarym sosie.

Przybyłe z Kresów gospodynie rozpropagowały natomiast pierogi z różnym nadzieniem, a także barszcz ukraiński. Pojawiły się też na gdyńskich stołach kołduny w rosole lub barszczu, kulebiaki, łazanki i tym podobne wcześniej tu nieznane potrawy.

Na wigilię natomiast, w niektórych domach podawano kutię i mamałygę. Jak widać z powyższego trafiło na Pomorze wiele potraw ze wschodu, ale również Śląsk i Wielkopolska wniosły tu nowe potrawy lub też takie, które tu znano, lecz serwowano tylko sporadycznie. Do potraw takich należy zaliczyć krupnioki śląskie oraz żur wielkopolski, który wnet stał się ulubioną potrawą w naszym regionie.

Przybysze z centralnej Polski rozpropagowali natomiast flaki i golonkę, które można było znaleźć we wszystkich gdyńskich restauracjach i barach. Jako przystawkę w knajpach podawano nie tylko rolmopsy i śledzia w śmietanie,ale tez tatara z żółtkiem jajka...


Ci wszyscy, których nie było stać na korzystanie z gastronomi, stołowali się w domach, jedząc zwykle jednodaniowe obiady czasami z wkładką. Bezrobotni i bezdomni musieli zadowolić się bezpłatnymi zupami wydawanymi przez Opiekę Społeczną lub inne organizacje charytatywne. Robotnicy portowi czekający na zatrudnienie przy pracach załadunkowych, zwykle zadowolić  się musieli dwiema suchymi bułkami, kawałkiem czarnego salcesonu i „małpką” czystej wódki, co mniej więcej odpowiadało godzinnemu zarobkowi. Mówiono, że powodem jednego strajku gdyńskich robotników przeładunkowych było obniżenie o 15 groszy stawki godzinowej, to bowiem powodowało, że godzinny zarobek nie pokrywał kosztów wyżej wymienionego śniadania...

poniedziałek, 21 lipca 2014

Niedoceniany bohater

Dla niego trzynastka była pechowa. To właśnie tego dnia poległ w obronie naszego miasta. Był 13 września 1939 roku, gdy podporucznik Zygmunt Cywiński oficer rezerwy, artysta malarz i mieszkaniec Gdyni zginął zakuty niemieckimi bagnetami. Kilka zdań o tym obrońcy Gdyni znajdziemy w książce S. Stumph Wojtkiewicza pt. „Alarm dla Gdyni”. Wzmiankę o nim znajdziemy też w zbiorze relacji W. Tyma i A. Rzepniewskiego, noszącego tytuł „Gdynia 1939”.

I to by było na tyle...

Człowiek, który dosłownie oddał swoje życie za nasze miasto, nie doczekał się tu żadnego upamiętnienia – najmniejszej uliczki, placyku, szkoły swojego imienia.

Ale zacznijmy od początku. Podporucznik rezerwy Zygmunt Cywiński po zmobilizowaniu objął funkcję dowódcy oddziału wartowniczego koszar w Redłowie (dzisiaj jest tu szpital im. PCK). Wyróżniał się obowiązkowością. W ostatnich dniach walk obronnych o nasze miasto włączony został ze swoim pododdziałem w skład 6 kompani dowodzonej przez kapitana Antoniego Kowrygę.

W dniu 12 września, gdy dowództwo podjęło decyzję o przystąpieniu do realizacji drugiego etapu obrony Wybrzeża, czyli obrony Kępy Oksywskiej, w nocy z 12 na 13 września wycofano oddziały 2 Morskiego Pułku Strzelców z linii frontu, przerzucając je w rejon Suchego Dworu i Pogórza. Wtedy to dla zamaskowania tego manewru, zdecydowano o pozostawieniu dwóch drużyn strzeleckich w opuszczonych okopach, aby pozorowały trwanie naszych linii obronnych. Zadanie to powierzono podporucznikowi Cywińskiemu i jego podkomendnych. Odcinek frontu dla tych dwóch drużyn wyznaczono od Krykulca po Zatokę. Czy Niemcy dali się nabrać na ten wojenny fortel – nie wiadomo, pewnym natomiast jest, że 2MPS osłonięty przez dwie drużyny Cywińskiego, wycofał się bezpiecznie na nowe pozycje.

Gdy rankiem 13 września Niemcy przypuścili atak na polskie okopy, w rejonie rzeki Kaczej, przywitał ich ogień polskich karabinów maszynowych. Nacierający ponieśli duże straty. Gdy w czasie ponownego natarcia zginął żołnierz obsługujący karabin maszynowy, porucznik Cywiński zastąpił gp niezwłocznie i kontynuował ostrzał.

Według nielicznych jego podwładnych, którym udało się wycofać na Kępę Oksywską, podporucznik Cywiński z taką zaciętością prowadził ogień do Niemców, że nie spostrzegł, że został okrążony...

Nacierający Niemcy z wściekłością dopadli go na jego stanowisku ogniowym i zakłuli go bagnetami...

środa, 16 lipca 2014

Mobilizacja w 1939 roku

Jak podają słowniki, mobilizacja to przejście sił zbrojnych państwa ze stanu pokojowego w stan wojenny przez powołanie rezerwistów do czynnej służby wojskowej. Zwykle mobilizacja ma charakter powszechny to znaczy obejmuje obszar całego państwa jako instytucji zagrożonej wojną. Tak więc z reguły mobilizacja wyprzedza w czasie wybuch wojny i tylko niekiedy może być wykorzystana jako element gry politycznej – może być wprowadzona w celu odstraszenia przeciwnika, a więc nie dopuszczenia do zbrojnego konfliktu.

Przyjmując powyższe jako ustalone i przyjęte procedury, mobilizacja ogłoszona przed wybuchem II wojny światowej, była w naszym kraju nietypowa, bowiem wykazywała kilka rozbieżności. Mówiąc kolokwialnie – już same plakaty ogłaszające powszechną mobilizację różniły się od siebie. Zapewne drukowane w różnych miejscach, już w nagłówkach wykazują znaczne różnice. I tak spotykamy: „Obwieszczenie mobilizacji – Prezydent Rzeczypospolitej zarządził mobilizację powszechną”, zaś drugi plakat nosi nagłówek: „Obwieszczenie mobilizacyjne” - a w podtytule „Powołanie do czynnej służby wojskowej”. Pierwsze obwieszczenie powołuje się na decyzję Prezydenta RP, w drugim fakt ten jest pominięty i zaczyna się ono następująco: „Powołanie do czynnej służby wojskowej” - a punkt 1 zaczyna się od słów: „Powołuję do czynnej służby wojskowej wszystkich tych...”. W obu przypadkach obwieszczenie podpisał Minister Spraw Wojskowych – co wydaje się dość dziwne, zważywszy uprawnienia konstytucyjne Prezydenta w tym względzie.

Zdziwienie moja wzbudziła też kolejna sprawa mianowicie data widniejąca na plakacie. Otóż na jednym z nich zamazana została data wyznaczająca termin mobilizacji i nabito pieczątką nową datę 3 września 1939 roku. Dziwne to tym bardziej, że oficjalna, ogólnokrajowa data określona została na 31 sierpnia. Pierwotnie miała to być data 29 sierpnia, którą skorygowano na prośbę Wielkiej Brytanii - „aby nie prowokować Niemców”.

Różna jest też treść obwieszczenia. Jedne są bardzo lapidarne, inne są bardziej rozbudowane, podają na przykład informację o osobach zwolnionych z obowiązku mobilizacyjnego, sprawy zawieszenia urlopów żołnierzom służby czynnej itp.


Na terenie naszego miasta również spotkaliśmy się z dziwnym odstępstwem od mobilizacyjnego ustalenia. Otóż w przypadku 2 Morskiego Pułku Strzelców mobilizację przyśpieszono o kilka dni. Przeprowadzono ją już po 24 sierpnia to jest przed ogłoszeniem przez Ministra Spraw Wojskowych oficjalnego obwieszczenia. Jak wynika z relacji, wezwania mobilizacyjne doręczano imiennie do rezerwistów posiadających tzw. zielone karty mobilizacyjne (wezwania, czyli karty mobilizacyjne były w różnych kolorach i tak np. mobilizacja powszechna obejmowała rezerwistów z białymi kartami przekreślonymi czerwonym paskiem). Kto taką przyspieszoną mobilizację w przypadku 2MPS zarządził, nie zdołałem ustalić. Faktem jest, że przebiegała ona sprawnie, bo w dniu 31 sierpnia, gdy mobilizowano rezerwistów w całym kraju, żołnierze 2MPS byli już na swoich, bojowych stanowiskach, osłaniając Gdynię od strony Wolnego Miasta Gdańska.

niedziela, 13 lipca 2014

Gdyński Oddział Zrzeszenia Kaszubsko – Pomorskiego

Zrzeszenie Kaszubsko – Pomorskie nazywające się do 1964 roku Zrzeszeniem Kaszubskim, powstało w grudniu 1956 roku na fali popaździernikowej odwilży. Wcześniej, w czasach stalinizmu, ta pozarządowa organizacja regionalna nie miała szans zaistnienia i działalności. Teren działania ZK-P jest Pomorze, a więc Kaszuby, Kociewie, aż po ziemię kujawską. Poza Pomorzem ZK-P prowadzi także działalność zagraniczną, wszędzie tam, gdzie znajduje się kaszubsko – pomorska diaspora. Celem Zrzeszenia jest inicjowanie rozwoju gospodarczego naszego regionu, propagowanie kultury kaszubsko – pomorskiej oraz pobudzenie dumy z przynależności do własnego regionu i jego wkładu do kultury ogólnonarodowej Polski.

Siedzibą władz naczelnych ZK-P jest Gdańsk, natomiast w większych miastach Pomorza działają Oddziały Zrzeszenia. Oddziały te powstawały sukcesywnie, w miarę aktywizowania się kaszubsko – pomorskiej społeczności. O ile dobrze pamiętam, początki utworzenia gdyńskiego Oddziału Zrzeszenia sięgają jesieni 1957 roku. Zainicjowała je nieliczna grupa aktywistów kaszubskich, mieszkańców naszego miasta. Te pierwsze próby utworzenia Oddziału na skutek wewnętrznych nieporozumień okazały się chybione. Według opinii mojej biurowej koleżanki – żony kaszubskiego działacza – próbowano manipulować składem zarządu Oddziału, przez wprowadzenie doń „swoich zaufanych”. Po pewnym czasie gdyńscy Kaszubi ponownie podjęli próbę powołania Oddziału i jego władz – tym razem skutecznie.

Pierwszym prezesem Zarządu Zrzeszenia Kaszubskiego w Gdańsku został Aleksander Arendt – znany działacz „Gryfa Pomorskiego” na terenie Pomorza (w latach 80 – tych ubiegłego wieku pomawiany o kolaborację).

Tymczasem powstały w 1957 roku Oddział Gdyński założony przez między innymi Lecha Bądkowskiego i Jana Skwiercza, infiltrowany został przez partię. Sprawiło to, że w 1959 roku gdyński zarząd na znak protestu wystąpił z ZK-P.

Odrodzenie działalności nastąpiło w Gdyni dopiero po latach. Niestety nie dysponuję bliższymi danymi z tego zakresu. Wiadomo, że Gdyński Oddział był inicjatorem budowy pomnika Antoniego Abrahama, współdziałała z Muzeum Miasta Gdyni, że w chacie Skwierczów przy ul. Starowiejskiej 30 mieści się placówka muzealna oraz to, że od lat Gdyński Oddział ZK-P wydaje kwartalnik pt. „Gdińsko kleka”. Tam na bieżąco są informacje o działalności gdyńskiego Oddziału, a także o życiu naszego regionu. Spotkać tu też można komunikaty Oddziału skierowane do członków Zrzeszenia, oraz planowania inicjatywy działalności na terenie Gdyni, jak i regionu.

Tak więc „Gdińsko kleka” jest obok „Pomeranii” wydawanej w Gdańsku przez władze naczelne ZK-P, miejscowym czasopismem, z którego zainteresowani mogą czerpać wiedzę o miejscowych Kaszubach.

środa, 9 lipca 2014

Propaganda prasowa pierwszych wojennych dni

W latach 30 – tych ubiegłego wieku telewizja nie wyszła poza studia doświadczalne, radio posiadały tylko nieliczne rodziny, tak więc informacja i dezinformacja o tym co dzieje się na frontach spadła na codzienną prasę. To ona informowała, mitologizowała, a często wręcz kłamała – a wszystko to „ku pokrzepieniu serc”, czyli podbudowania patriotycznego ducha.

Obraz bohaterskich walk naszego wojska i aliantów prezentowany przez ówczesną prasę napawał optymizmem, wręcz sugerował rychły, zwycięski koniec wojny i totalną klęskę Niemiec.

Teraz po latach, z perspektywy czasu, zderzając ówczesne doniesienia prasowe z faktami, dochodzi się do żenujących często wniosków.

Dziennik „Czas – 7 wieczór” z dnia 2 września 1939 roku, na pierwszej stronie podaje: „100 czołgów, 34 samoloty zniszczyła wrogowi nasza bohaterska armia” - to nagłówek. W trakcie notatki natomiast czytamy „...pierwszy dzień wojny narzuconej nam przez Niemcy zakończył się pełnym sukcesem naszej armii”. Tymczasem, jak wiadomo to właśnie w pierwszym dniu wojny zarysowała się wyraźna przewaga wroga nad naszą armią. Żelazne kleszcze już wtedy zaciskać zaczęły się ze wszystkich stron. Zaatakowano Westerplatte, Tczew, Chojnice, a pancerne dywizje zaatakowały z Prus Wschodnich w kierunku na Mławę i przez przełęcze górskie ze Słowacji na Śląsk i Częstochowę. Już wtedy – w nocy z 1 na 2 września prezydent Mościcki opuścił Warszawę ewakuując się do Błot w okolicy Falenicy...

Z ociąganiem, w dniu 3 września, wojnę Niemcom wypowiedziały Anglia i Francja. Jednakże Polska nadal samotnie walczyła z najeźdźcą, gdyż akt ten był tylko formalnością. „Ekspres Poranny” z dnia 4 września na pierwszej stronie podaje – oto nagłówki: „Francja i Anglia u boku Polski...”, „Wojska polskie ścigają wroga na terytorium Niemiec w rejonie Leszna i Rawicza”. Także informacje o zbombardowaniu Jasnej Góry oraz komunikat Sztabu Głównego Naczelnego Wodza nr 3 z dnia 3 września 1939 roku. W komunikacie tym między innymi czytamy „(...) W rejonie Gdyni i Gdańska przeciwuderzenie odebraliśmy Orłowo i Kack. Załoga Westerplatte broni się nadal”.

Tymczasem 4 września Wybrzeże Gdańskie odcięte zostało od reszty kraju, a z Warszawy do Paryża i Londynu ruszyły dwie polskie delegacje, których celem było zachęceniem aliantów do udzielenia nam militarnej pomocy poprzez podjęcie działań ofensywnych na zachodzie.

Prezydent Mościcki kontynuował ewakuację. W nocy z 5 na 6 września przeniósł się do Samoklęsk koło Lubartowa. W następną noc z 6 na 7 września, Warszawę opuścił także rząd i komendant Główny Policji Państwowej. Do Brześcia nad Bugiem przemieścił się także Sztab Generalny WP. W dniu 7 września skapitulowało Westerplatte, a na front pod Wejherowem wyruszył z Oksywia „Smok Kaszubski” - zaimprowizowany pociąg pancerny.


Tymczasem niemieckie dywizje pancerne zmierzały do Warszawy. W rejonie Ochoty i Woli niemieckie czołgi znalazły się już 8 września.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Pranie na gdyńskich przedmieściach

Zanim do powszechnego użytku weszły pralki mechaniczne, pranie było jedną z najbardziej absorbujących czynności jaką wykonywać trzeba było w każdym domowym gospodarstwie. Czynność tę wykonywały kobiety – żony i matki, rzadziej służące, bądź wyspecjalizowane w tej czynności praczki. W tzw. lepszych domach (gospodarstwa domowe wolnych zawodów i wyższych urzędników różnych instytucji i firm) praniem zajmowała się specjalnie do tej czynności najęta kobieta, która zabierała do prania brudną bieliznę osobistą, stołową i pościelową, i po kilku dniach zwracała ją czystą wykrochmaloną i wyprasowaną.

W domach czynszowych właściciel domu urządzał na strychu lub poddaszu pralnię i suszarnię dla upranej bielizny. Gdy w budynku zamieszkiwała większa ilość lokatorów, administrator opracowywał specjalny harmonogram korzystania z pralni i strychu. Cykle pralnicze wynosiły zwykle jeden miesiąc. Który z lokatorów wypadł z harmonogramu, zmuszony był czekać przez miesiąc na ponowienie swojej kolejki.

Na przedmieściach nie było potrzeby korzystania z harmonogramu, tu bowiem mieszkańcy baraków lub domków jednorodzinnych prali wtedy, gdy nagromadziły się „brudy”, a pogoda i czas sprzyjały. Gospodynie mające liczne rodziny często robiły tzw. przepierki dla swoich pociech. Niekiedy takie przepierki trzeba było robić codziennie, gdyż przedmiejskie dzieci, korzystając z zabawy na podwórkach, polach, łąkach i w lesie, brudziły odzież niemiłosiernie, a jej ilość była znacznie ograniczona.

Tzw. duże pranie każda rodzina organizowała co najmniej raz w miesiącu. Wtedy prano bieliznę pościelową i osobistą, a ponieważ owe pranie było pracochłonne, często gospodyni pomagały w tej czynności starsze dzieci (rzadziej mąż). Zwykle pranie planowano w poniedziałek, tak aby wszystkie czynności z nim związane zakończyć w ciągu nadchodzącego tygodnia.

Zwykle też przygotowania do prania czyniono już w niedzielne popołudnie. Sortowano bieliznę na białą i kolorową, z pompy przynoszono wodę, którą po zagrzaniu zalewano bieliznę np. w kotle lub balii, tak, aby przez całą noc była poddawana tzw. zamoczeniu. Do zamoczonej bielizny dodawano nieco proszku w celu lepszego usunięcia brudu.

Kolejnym etapem prania było gotowanie bielizny. Służył do tego specjalny kocioł, którego zawartość czyli wodę i bieliznę podgrzewano do stanu wrzenia. W czasie podgrzewania i gotowania, bieliznę od czasu do czasu mieszano specjalną drewnianą łopatką.

Po zagotowaniu bielizny gospodyni przystępowała do właściwego prania. Zawartość kotła, czyli bieliznę sukcesywnie wyciągano i umieszczano w drewnianej lub blaszanej balii. Praną sztukę kładziono na blaszanej tarce, nacierano mydłem i tarto po nierównej powierzchni. W zależności od stanu zabrudzenia i wielkości pranej sztuki, czynność tę wykonywano od kilku do kilkunastu minut. Następnie wypraną sztukę wrzucano do osobnego naczynia z wodą i tam następowało jej płukanie. Potem bieliznę krochmalono i wyżymano. Wyżymanie, czyli wyciskanie wody z upranej bielizny odbywało się ręcznie i przy dużych sztukach wymagało sporego wysiłku.

Potem bieliznę suszono na rozpiętych w ogródkach linkach, bowiem z reguły suszarniami nie dysponowano. Ponieważ obciążone mokrą bielizną linki mocno zwisały, podpierano je tzw. sztycami, czyli długimi na ponad dwa metry kołkami.

W lecie, przy sprzyjającej pogodzie, suszenie wypranej bielizny nie stanowiło problemu. Gorzej było zimą i jesienią. Wtedy wyczekiwano na przychylną aurę, odkładając pranie o kilka dni.

Wysuszoną bieliznę pościelową i stołową, także ręczniki, maglowano, zwykle bowiem odpowiedni magiel znajdował się w pobliżu. Koszule, bluzki, fartuchy prasowano we własnym zakresie, żelazkiem na węgiel drzewny lub na „duszę”. Żelazka elektryczne były rzadkością – bo też nie wszędzie dochodziła już elektryczność...

sobota, 5 lipca 2014

S/s Kraków powrócił pierwszy

Rok 1945 obfitował w wydarzenia. Zakończyła się II wojna światowa. To było wydarzenie najważniejsze. Rozproszeni po świecie Polacy powracali. Wprawdzie nie wszystkim udało się przeżyć wojenny koszmar, ale Ci którym się poszczęściło próbowali odnaleźć swoich bliskich i o ile było to możliwe, powrócić w rodzinne strony. Wracali ze wschodu i z zachodu. Kobiety i mężczyźni. Cywile i byli żołnierze. Wracali byli więźniowie obozów koncentracyjnych i osoby wywiezione na roboty przymusowe. Wracali zdrowi i chorzy, a także cali i okaleczeni...

Powroty rozciągały się w czasie. Niektórzy wracali do kraju już po kilku miesiącach, inni z różnych przyczyn wracali po latach. Niektórzy – najmniej liczni – na zawsze pozostali na obczyźnie.

Na niektórych czekały rodziny i przyjaciele, na innych tylko mogiły najbliższych, zniszczone domostwa i zagrody. Na niektórych nie czekał nikt i nic...

Bez względu na wszystko, każdy powrót sprawiał radość, bo oznaczał, że komuś udało się przeżyć wojnę, że powraca do żywych. Cieszyli się z tych powrotów nie tylko najbliżsi. Radość była powszechna, chciałoby się powiedzieć – plemienna.

Doświadczyłem tego jako 11 letni chłopiec, gdy jesienią 1945 roku, w godzinach popołudniowych, na nabrzeżu gdyńskiego portu uczestniczyłem w powitaniu powracającego do kraju naszego statku handlowego s/s „Kraków”. Zaprowadzono nas tam całą klasą. Jak tam dotarliśmy, nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że wracaliśmy do Cisowej pieszo oraz samo przybycie statku.

Staliśmy wśród tłumu, na rampie magazynowej. Obok nas i poniżej, na nabrzeżu kłębiły się tłumy. Dzięki ustawieniu na rampie, widzieliśmy dobrze moment dobijania statku do nabrzeża. Widzieliśmy rozwrzeszczane twarze witających. Widzieliśmy osoby przybyłe na statku, które cisnęły się do burty statku. Wyciągnięte ręce witających i witanych. Grała jakaś orkiestra. Ktoś przemawiał witają powracających.

Zdziwiło mnie, że statek jest taki niski, że jego burty dotykają relingiem skraju nabrzeża, tak więc już wtedy można było uścisnąć dłonie przybyszów.


Wtedy wiedzieliśmy, że s/s „Kraków” jest pierwszym naszym statkiem handlowym wracającym z wojennej tułaczki do Gdyni. Dalsze szczegóły zgromadziłem dopiero po latach, gdy zacząłem parać się historią naszego miasta. Wtedy to ustaliłem, że wydarzenie to miało miejsce 21 września 1945 roku, a poza setkami gdynian, statek witał w imieniu rządu inż. Eugeniusz Kwiatkowski – wtedy Delegat Rządu do spraw Wybrzeża.

czwartek, 3 lipca 2014

Kaszubi w Gdyni

Przed laty, podczas mojego wykładu na gdyńskie tematy, który wygłaszałem w Osiedlowym Klubie Spółdzielni Mieszkaniowej „Bałtyk”, zadałem obecnym pytanie - „Gdzie znajduje się największe skupisko Kaszubów?”. Odpowiedzi na tak postawione pytanie były różne. Wymieniano kolejno: Kościerzynę, Kartuzy, Wejherowo, Puck a nawet Lębork. Po ożywionej dyskusji, ponownie zabrałem głos informując zebranych, że największym skupiskiem Kaszubów jest Gdynia. Na sali zapanowało powszechne zdziwienie i wtedy przytoczyłem kilka liczb uzasadniając moje stanowisko...

Jak lustrują to dostępne dane z tego zakresu, pod koniec XIX wieku, gdy Gdynia było rolniczo – rybacką wsią, mieszkało tu 667 Kaszubów, czyli osób mówiących na co dzień tym językiem. Tuż przed wybuchem I wojny światowej w Gdyni nadal po Kaszubsku mówiły 544 osoby, czyli nieco ponad 60% mieszkańców wsi. Ponad 38% mieszkańców mówiło wtedy po niemiecku, co świadczy o postępującej germanizacji regionu.

Po I wojnie światowej, po przyznaniu Polsce Wybrzeża Gdańskiego, a szczególnie po zdecydowaniu się na budowę portu „przy Gdyni”, nastąpiły dynamiczne zmiany demograficzne w Gdyni i najbliższych jej okolicach, które niebawem były do Gdyni włączone.

Napływająca z całej Polski ludność tu szukająca pracy, osiedlała się głównie na przyszłych przedmieściach miasta. Decydowały o tym czynsze i możliwości ewentualnego budowania substandardowych baraków na dzierżawionych gruntach. Tylko nieliczni przybysze zasiedlali dawną wieś Gdynię, teraz będącą Śródmieściem. Ze starych kaszubskich mieszkańców w tym rejonie pozostały niewielkie hermetyczne enklawy – w rejonie Placu Kaszubskiego i ul. Starowiejskiej. Większość Kaszubów – teraz już Gdynian – mieszkała w Wielkim Kacku, Oksywiu, Obłużu, Wiczlinie i w Cisowej. Tam też trafiali przybysze z innych rejonów Kaszub – z okolic Kartuz, Kościerzyny, Wejherowa i Pucka. Śródmieście zdominowali przybysze z tzw. Galicji, Kongresówki i Kresów Wschodnich.

Wśród Kaszubów wyodrębnić było można – Kaszubów autochtonicznych, czyli miejscowych, Kaszubów przybyłych tu spod Kartuz i Wejherowa, wreszcie Kaszubów urodzonych już w Gdyni z małżeństw mieszanych, czyli tzw. pół-kaszubów. Tych ostatnich było bardzo mało, bowiem jak już wspomniałem, środowisko kaszubskie było hermetyczne i niechętnie patrzyło na osoby z Kociewia, Kujaw lub Wielkopolski – już o innych dzielnicach Polski nie wspominając...


Potrzeba było lat, aby różnice te – językowe i obyczajowe – uległy zniwelowaniu. Obecnie liczba Kaszubów zamieszkujących „wielką Gdynię” wynosi około 80000 osób, wliczając w to osoby z rodowodem kaszubskim. Podobnie jak przed laty, większość rodzin zamieszkuje przedmieścia. Co charakterystyczne, zaledwie co dziesiąty gdyński Kaszub zna i posługuje się swoim językiem.

wtorek, 1 lipca 2014

Gdyńska moda czasu PRL

Gdy panuje powszechna bieda, trudno nadążyć za trendami światowej, bądź europejskiej mody. W tym miejscu potwierdzenie znajduje porzekadło, że „krawiec kraje, jak mu materii staje”. A dotyczy to nie tylko materiału jakim dysponuje krawiec, ale także rodzajem owego materiału, jego dostępnością i ceną.

Tuż po wojnie, wobec powszechnego braku tkanin, w modzie zapanował „demobil”. Wykorzystywano to, co zostało z wojennej zawieruchy, bądź to, co owa zawierucha przyniosła. Nadal wśród kobiet i dziewcząt modne były białe bluzeczki z nylonu spadochronowego, a mężczyźni i młodzieńcy paradowali w battle dressach, które wraz z powracającymi z zachodu żołnierzami trafiły do Polski. Chodzili w nich zarówno uczniowie starszych klas jak i nauczyciele. Wykorzystywano też materiały z niemieckich wojskowych mundurów. Szyto z nich kurtki na zimę, a nawet damskie spódnice. W powszechnym użyciu były mundurki harcerskie szyte z niemieckich pałatek namiotowych.

W tym samym czasie, dorośli ze względu na braki i trudności materialne, nosili tzw. nicejskie garnitury. Były to garnitury lub marynarki przenicowane „na trzecią stronę”. Na żądanie klienta krawiec odwracał, czyli nicował marynarkę na mniej zniszczoną, wewnętrzną stronę. Taką przenicowaną marynarkę poznać można było z łatwością, bowiem kieszonka wypadała wtedy po prawej stronie i zapinała się ona odwrotnie...

Niebawem w latach 50 – tych ubiegłego wieku na rynku pojawiły się „samodziały”. Tkanina ta tkana sposobem chałupniczym, była gruba i mocna. Szyto z nich marynarki i kurtki. Do tych marynarek dodawano wąskie spodnie „rurki” oraz obuwie na tzw. słoninie, czyli grubej, gumowej podeszwie.

W połowie lat 60 – tych zapanowała moda na koszule „non iron”, które jak nazwa wskazuje, nie wymagają prasowania. Poza tym koszule te wykonane z tworzywa sztucznego, szybko schły i nadawały się do ponownego ubrania. Pojawiły się wtedy płaszcze ortalionowe tzw. ortaliony były dostępne w trzech kolorach: granatowym, oliwkowym i brązowym.

W Gdyni w związku z dużą ilością zagranicznych marynarzy nowinki mody docierały dosyć szybko, wszystkie te nowości posiadali sprzedawcy na Hali Targowej w Gdyni i w tzw. komisach rozsianych po całym mieście. Tak więc na Hali można było kupić pończochy nylonowe, dżinsy, kupony materiału krempliny, a także powszechnie dostępne były też różnego rodzaju słodycze i owoce egzotyczne, których jak wiadomo w sklepach nie było. W czasach późnych lat 70 – tych ubiegłego wieku, w dni targowe na Hali można było kupić „z ręki” zegarki elektroniczne, swetry, koszulki polo i wiele innych towarów, których nie było w Polskich sklepach.