czwartek, 28 sierpnia 2014

Co wiedział pułkownik Dąbek?

Wertując materiały dotyczące Wybrzeża we wrześniu 1939 roku, często zastanawiam się co o ogólnej sytuacji wiedzieli obrońcy Kępy Oksywskiej, a także ich dowódca pułkownik Stanisław Dąbek?

Przy ówczesnym poziomie łączności, jak również szybkich ruchach wojsk niemieckich, wiadomości docierające do obrońców Wybrzeża były niepełne i z reguły spóźnione.

Komunikaty radiowe nadawane przez broniącą się Warszawę były niepełne, mało dokładne i niekiedy zmanipulowane. Wiadomym było, że w połowie września bronił się Hel i Warszawa. Jak była sytuacja na innych wojennych teatrach wiedzieli zapewne generałowie – dowódcy armii, korpusów i dywizji. Oficerowie niższej rangi wiedzieli tylko tyle ile przekazali im ich przełożeni. Niekiedy świadomie unikano przekazywania informacji o sytuacjach na frontach w celu uniknięcia osłabienia morale, bądź defetyzmu...

Co wiedział o sytuacji na Kresach płk Dąbek, tego nie dowiemy się już nigdy. Czy decydując się na samobójczą śmierć, w popołudniowych godzinach 19 września, wiedział o napaści radzieckiej na jego rodzinne strony? A przecież tam w Złoczowie przebywała jego rodzina – matka, żona, córka. Zapewne nie znał szczegółów sytuacji w rejonie Stanisławowa, Lwowa i całego tzw. Przedmieścia, w którym gromadziły się zwarte oddziały i tysiące niedobitków, przed ich ewakuacją do Rumunii i na Węgry.

Tymczasem sytuacja w tej części Polski była następująca. Już w dniu 12 września do Włodzimierza przybył marszałek Rydz – Śmigły ze swoim sztabem. W nocy z 13 na 14 września Naczelne Dowództwo przeniosło się do Młynowa, rozkazując, aby grupa „Włodzimierz” broniła się do dwóch dni, a następnie miała się wycofać z rejonu Stanisławów – Kołomyja.

Dnia 14 i 15 września Niemcy byli już na przedpolu naszych wojsk. W nocy z 16 na 17 września oddziały niemieckie wycofały się w kierunku na Rawę Ruską. Dnia 17 września wojska radzieckie przekroczyły naszą wschodnią granicę.

W tym dniu generał Stachewicz, na polecenie Naczelnego Wodza, pisze pismo do generała Sosnowskiego, w którym informuje go o tym wydarzeniu, oraz o tym, że wojska radzieckie kierują się przez Tarnopol na Złoczów i Kołomyję. W tej sytuacji Naczelny Wódz rozkazuje, aby nasze wojska kierowały się najbliższymi drogami na Rumunię i Węgry. Wszystkie armie otrzymały radiem taki rozkaz.

W tym dniu, około godziny 23 Marszałek przekroczył granicę, a Prezydent RP wydał orędzie do ludności polskiej.

18 września batalion czołgów radzieckich przez Złoczów doszedł do Kołomyi. Dzień później – Rosjanie znaleźli się już na rogatkach Lwowa, w rejonie Łyczakowa.


Czy o tym wszystkim wiedział pułkownik Dąbek? Czy miało to wpływ na jego desperacką decyzję?

wtorek, 26 sierpnia 2014

Oni dowodzili obroną Gdyni

Rozkaz udania się do Gdyni zastał go w Krynicy, gdzie wraz z żoną Ireną spędzał kilkudniowy urlop. Rozkaz brzmiał – udać się niezwłocznie do Gdyni i objąć stanowisko p.o. dowódcy Lądowej Obrony Wybrzeża. Już w dniu następnym, w niedzielę 23 lipca 1939 roku, płk Stanisław Dąbek znalazł się w naszym mieście. Po wielogodzinnej podróży znalazł się w mieście, o którym wiele słyszał, ale w którym nigdy przed tym nie był.

Wtedy, gdy z niewielką walizeczką zmierzał do Sztabu Obrony, mieszczącego się przy ul. Zgoda 4, nie zdawał sobie sprawy, że w tym nieznanym miastem zwiąże się na zawsze, że stanie się jego największym, wojennym bohaterem.

Gmach sztabu był pusty i cichy. Przywitał go pełniący służbę oficera dyżurnego, zaspany podporucznik uprzedzony o jego przyjeździe. Poza owym podporucznikiem i szoferem w sztabie nikogo nie było. Dyżurny oficer skomentował to tak: „Pogoda piękna, niedziela, więc wszyscy są z rodzinami na plaży...”, jednym słowem sielanka.

Kapral – kierowca zawiózł Pułkownika na kwaterę przy ul. Świętojańskiej. Tu przez najbliższe tygodnie kwaterować będzie Pułkownik wraz z żoną, która niebawem przybędzie w ślad za mężem.

Tymczasem Pułkownik skorzystał z propozycji kaprala – kierowcy i udał się na rekonesans, po najbliższej okolicy, lustrując teren, którego niebawem przyjdzie mu bronić. Trasa przejazdu wiodła od granicznej rzeczki Sweliny, szosą gdańską, przez przedmieścia Gdyni i dalej przez Rumię, Redę i Wejherowo, aż po Żarnowiec. Pochodzący z tych okolic kierowca objaśniał i informował Pułkownika o mijanych wsiach i miasteczkach. Płk Dąbek, patrząc na mijany teren oczami dowódcy i żołnierza, był coraz bardziej zaniepokojony, nie dostrzegł tu bowiem żadnych umocnień, schronów, bądź stanowisk ogniowych. Wokół rozciągały się pola i łąki – słowem sielanka.

Gdy następnego dnia zameldował się w dowództwie, podzielił się swoimi obawami, i wtedy to dowiedział się, że plany obrony Gdyni są dotąd niezatwierdzone, a więc i nie realizowane.

Dopiero w tydzień po przybyciu do Gdyni płk Dąbka, przyjechał do naszego miasta gen. Władysław Bortnowski, dowódca Armii „Pomorze”, któremu podporządkowana była Lądowa Obrona Wybrzeża. Na stałe gen. Bortnowski kwaterował w Toruniu, a jego pierwszy pobyt w Gdyni w dniach 31 lipca i 1 sierpnia, zakończył się przeglądem miejscowego garnizonu i defiladą. Na zatwierdzenie planów obrony trzeba było poczekać do kolejnego pobytu Generała, aż do 18 – 19 sierpnia...


Poza owymi opóźnieniami w akceptacji planów obrony opóźnienia miały też miejsce w kompletowaniu kadry oficerskiej. I tak, na przykład podpułkownik dyplomowany Marian Sołodkowski – szef sztabu LOW przybył do Gdyni dopiero pod koniec sierpnia. Podobnie był z wieloma innymi dowódcami poszczególnych formacji wojskowych w naszym mieście.

sobota, 23 sierpnia 2014

Gdyńscy harcerze we wrześniu 1939 roku

W książce pt. „Czuwaj Gdynio” pisze o nich Piotr Cieślawski. Wzmianki na ich temat znajdziemy też w zbiorze relacji z września 1939 pt. „Gdynia 1939” opracowanych przez W.Tyma i A. Rzepniewskiego. I chociaż temat to nienowy w jego prezentacji występuje szereg niedomówień, a niekiedy nieścisłości. Z kilku wątkowej tematyki harcerskiej z tego okresu dobrze znana jest postać bohaterskiego harcerza z Oksywia, Alfreda Dyducha oraz dzielnej harcerki Dżannet Skibniewskiej i jej przełożonej Komendantki OPWK kpt. Aurelii Łuszczykiewicz – Gontkiewicz. Wspomina się też niekiedy Bolesława Polkowskiego, Harcerza Rzeczypospolitej, porucznika rezerwy WP, dowódcy kompanii karabinów maszynowych w I batalionie Obrony Narodowej.

Temu ostatniemu, prof. B. Polkowskiemu, poświęciłem w maju 2008 roku artykuł, w dodatku do „Gazety Wyborczej – Moja Gdynia”, pt. „Pomóżmy zidentyfikować osoby na zdjęciu”, bowiem wspomniany tekst zilustrowałem fotografią B. Polkowskiego wraz z grupą harcerek i harcerzy.

Tak się złożyło, że osobiście znałem prof. Polkowskiego z czasów mojej pracy w administracji gdyńskiego handlu. Wcześniej – jako nauczyciela akademickiego na WSHM, go nie poznałem, gdyż w czasie gdy podjąłem studia na Sopockiej uczelni, prof. Polkowski już nie wykładał. Wiedziałem jednakże o nim, jako o statystyku i twórcy pierwszych gdyńskich przedwojennych „Roczników Statystycznych”.

O losach Polkowskiego jako działacza harcerskiego i żeglarskiego, a także jako oficera rezerwy i jego udziale w obronie naszego miasta, dowiedziałem się już później, bowiem Profesor znany ze skromności, zasługami swoimi się nie obnosił. A był postacią nietuzinkową. Z harcerstwem związał się już w 1917 roku, i pozostał mu wiernym do końca swoich dni. Przez lata awansował w tej organizacji od zwykłego harcerza, po członka Kwatery Głównej. Do Gdyni sprowadził się w 1933 roku i wkrótce objął funkcję Komendanta Hufca ZHP. Później działał w Harcerskim Ośrodku Morskim. Od 1934 roku, , do kilku lat po wojnie, był też prezesem gdyńskiego oddziału PTTK. Równocześnie redaguje roczniki statystyczne i prowadzi zajęcia jako instruktor żeglarski.

Zmobilizowany jako oficer rezerwy w stopniu porucznika, obejmuje dowodzenie kompanią karabinów maszynowych w I Gdyńskim Batalionie Obrony Narodowej dowodzonego przez mjr Stanisława Zauchę. Walczył w rejonie Koleczkowa, Dobrzewina i Bojana. Tam zacięte walki trwają od 7 września. W walkach tych porucznik Polkowski w dniu 9 września zostaje ranny w piersi. Rana jest poważna i wymaga leczenia szpitalnego. Polkowski trafia do szpitala Sióstr Miłosierdzia przy Placu Kaszubskim, a stąd do niemieckiej niewoli.

Zanim to nastąpiło, Polkowski zorganizował 21 osobową grupę harcerzy – ochotników, gotowych do walki z agresorami. Zbiórka ochotników ma miejsce na boisku szkoły nr 1 przy ul. 10 lutego. Stąd harcerze przewiezieni zostali autobusem w rejon Koleczkowa. Major Zaucha świadomy ich bojowej przydatności (nabyte umiejętności harcerskie – podchody, orientacja w terenie, umiejętności obozowe, sprawności) przydziela harcerzy do poszczególnych pododdziałów, aby wykorzystać ich jako szperaczy.

Ma to miejsce już po 9 września, gdy walki toczą się pod Rogalewem. Tak więc włączeni do pododdziałów harcerze „rozmijają się” z por. Polkowskim, wycofanym z pola walki, z powodu rany.

Jakie były dalsze losy tej grupy harcerzy nie ustaliłem. Nie wiem też, jak potraktowali ich  Niemcy? Czy podobnie jak harcerzy z Wejherowa, którym odmówiono praw kombatanckich i wymordowano? Nie udało mi się też ustalić nazwisk tych 21 ochotników. Znał je zapewne Polkowski, ale On już od 25 lat nie żyje...

środa, 20 sierpnia 2014

Ostatnie dni niemieckiej okupacji

W Śródmieściu Gdyni, pod koniec wojny, byłem jesienią 1944 roku. Wraz z kolegami z podwórka odwiedziliśmy wtedy kino (późniejszy „Atlantic”). Filmu wtedy oglądanego nie pamiętam, ale zapamiętałem z tego pobytu fragment niemieckiej kroniki filmowej. Pokazywano tam ruiny zniszczonej w czasie powstania Warszawy. Wtedy też dowiedziałem się o powstaniu warszawskim, o którym wcześniej nie miałem pojęcia. Po powrocie do domu, wiadomość tę przekazałem mamie, która podobnie jak ja o wydarzeniu tym nic nie wiedziała...

Mniej więcej w tym samym czasie, a była jesień 1944 roku, przestaliśmy chodzić do szkoły. Nie pamiętam, aby wydano w tej sprawie jakieś zarządzenie. Po prostu do szkoły kierowano kolumny uciekinierów z Prus Wschodnich i Żuław, a dla nas uczniów gmach szkolny stał się niedostępny.

Początkowo uciekinierzy ci budzili nasze zainteresowanie. Z czasem jednak ich obecność spowszedniała, tym bardziej, że zainteresowanie wzbudziły, często pojawiające się kolumny niemieckiego wojska, a następnie pędzonych przez nasze osiedle więźniów. Zarówno uciekinierzy jak więźniowie maszerowali na zachód – kierunek Wejherowo i dalej – be względu na mróz i śnieżne zamiecie.

Pod koniec grudnia, tuż po Bożym Narodzeniu, nocami słychać było dudnienie armat, zwłaszcza gdy wiały wschodnie wiatry. Wnet też w niemieckich gazetach wydawanych w Gdańsku pojawiły się zdjęcia z Malborka i informacje o toczonych tam walkach o tę twierdzę.

Wielkiego nalotu nocnego w dniu 18 grudnia 1944 roku, nie pamiętam, pomimo że był to największy nalot na Gdynię. Atakowano śródmieście, port i stocznię. Pamiętam natomiast świąteczny pobyt mojego ojca na kilkudniowym urlopie, jaki wspaniałomyślnie udzielili mu Niemcy, bowiem ojciec kopał okopy, gdzieś w rejonie Aleksandrowa Kujawskiego. Ojciec przywiózł mi sporą ilość karbidu, co posłużyło na ćmirowskim chłopcom do sylwestrowej strzelaniny...

Zima 1944/45 była tęga. Chodziliśmy do lasu po drewno. Ścinaliśmy niewielkie buki, które w całości ciągnęliśmy po śniegu do domu. Tu cięto je na klocki, a następnie rąbano na szczapy. Cały ten proceder uprawialiśmy bez najmniejszej ostrożności, a mimo to nie interesował on ani leśników, ani niemieckiej policji. Wspominam te wydarzenia dla tego, bo świadczą one o całkowitym poluzowaniu niemieckiego porządku.

Pod koniec stycznia 1945 roku zaobserwowaliśmy dziwne zjawisko. Kolumny uciekinierów zmieniły kierunek marszu. Były to powroty z zachodu do Gdyni, do portu, do możliwości ucieczki drogą morską. Z początkiem lutego rozeszła się wieść o tragedii „Gustlofa”, lecz ona nas nie dotyczyła, więc przyjęliśmy ją jako jedną z wielu wojennych katastrof, jako sensację...

Nieco później, mężczyźni przestali chodzić do pracy. Między innymi mój szwagier opuścił statek – bunkierkę, na której pływał jako kucharz i schronił się u nas na przedmieściu. Również inni mężczyźni z sąsiedztwa, kręcili się po obejściu szukając zajęcia, lecz do swoich zakładów pracy już nie jeździli.

Jeszcze funkcjonowała komunikacja. Jeszcze działały sklepy. Lecz panował już nastrój niepewności i wyczekiwania. Pojawiły się liczne jednostki Wehrmachtu, kwaterujące w szkole i w porzuconych przez ludność cywilną mieszkaniach. Te „pustostany” pojawiły się już pod koniec stycznia, gdy miejscowi Kaszubi uciekać zaczęli z miasta, szukając schronienia na wsi u swoich krewnych i znajomych.

Od połowy marca, nasiliły się naloty radzieckiego lotnictwa. Odgłosy zbliżającego się frontu nasiliły się. Już wcześniej schroniliśmy się w ziemiance. Po kilku dniach Niemcy wycofali się w kierunku na Chylonię i dalej na Kępę Oksywską.


W poniedziałek rano, do Cisowej wkroczyli Rosjanie...

piątek, 15 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 4.

Niemcy

Z grupy kilkunastu pojazdu dwa – trzy zatrzymały się przed barakiem. Pozostałe pognały, w kierunku Dworca Morskiego i portu. Motocykliści zeskoczyli z siodełek i przyczep, z bronią gotową do strzału wbiegli do baraku. Padł rozkaz – alle raus! Wyszliśmy przed barak, czekając na dalszy rozwój wypadków. Kolejna komenda, mówiła o tym że boją się, że ktoś rzuci granat, przetłumaczyła mi mama, która perfekt mówiła po niemiecku. Tymczasem Niemcy pośpiesznie zlustrowali pomieszczenia baraku i już szykowali się do odjazdu, gdy pojawili się niemieccy piechurzy. Z gromadki osób stojących przed barakiem wygarnęli mężczyzn, ustawili z nich niewielki oddział i popędzili w stronę Placu Kaszubskiego.

Z naszej rodziny zabrali Wujka i Ojca, a nam pozwolono wrócić do baraku. Widać było, że mama i ciocia są zdenerwowane. Padały jakieś słowa – legionista (to o Wujku) i powstaniec wielkopolski (to o tacie), i obawy o niemieckiej zemście...

tymczasem od strony Oksywia dochodziły nas odgłosy walki. Słychać było serie z broni maszynowej i wybuchy pocisków. Mama jeszcze tego samego dnia zdecydowała, żeby opuścić port i przenieść się nieco dalej, na Plac Kaszubski do Nadolskich – rodziny zaprzyjaźnionych z mamą Kaszubów. Tu przyjęto nas życzliwie. Pani Nadolska nakarmiła nas „czym chata bogata” i przydzieliła nam oddzielny pokój jako naszą kwaterę. Kobiety pocieszały się wzajemnie, bowiem wojna rzuciła  w nieznane rybaka Nadolskiego, a tatę, jak wiadomo , zabrali Niemcy.

U Nadolskich przeżyliśmy kolejną niemiecką rewizję. Żołnierze sprawdzili wszystkie pomieszczenia i przybudówki. Sprawdzali strych i piwnicę, szafy i łóżka – dosłownie wszystko. Oczywiście nic i nikogo nie znaleziono. Ocalała też moja furażerka, którą przezornie ukryłem pod poduszką. Czapeczka ta, którą rodzice kupili mi kilka miesięcy przed wybuchem wojny, była dla mnie czymś ważnym – atrybutem żołnierza...

Po kilku dniach pobytu u państwa Nadolskich powrócił Ojciec. Przez ten czas przetrzymywali go Niemcy na korcie tenisowym, przy dworcu głównym. Na szczęście pogoda była ładna, bo zatrzymanych ulokowano „pod gołym niebem”, co w przypadku słoty byłoby dodatkową udręką. Zatrzymanych karmiono tylko chlebem i zbożową kawą. W oparciu o dokumenty osobiste sprawdzano tożsamość, a następnie sprawdzano, czy nie figuruje w niemieckiej „”czarnej księdze” - jak rejestr ten nazywał Ojciec. W księdze odnotowani byli ci wszyscy, którzy swoim zachowaniem, przynależnością organizacyjną bądź głoszonymi o Niemcach opiniami uznani zostali przez hitlerowców za ich wrogów. Na szczęście ani tata, ani wujek w rejestrze nie figurowali.

Wnet też, aby nie być dalszym ciężarem dla pani Nadolskiej, podjęto przygotowania do powrotu, do Cisowej. Jako zwiadowcę wysłano do Cisowej siostrę, która w ciągu jednego dnia poszła i powróciła z Cisowej. Okazało się, że nasz dom stoi nienaruszony, a mieszkanie jest tylko częściowo okradzione z pościeli. Zniknęło też nasze radio, którym cieszyliśmy się zaledwie przez kilka miesięcy.

Aby zapobiec dalszemu rabunkowi rodzice postanowili wracać do domu. Wynajęto furmankę – co było nie lada wyczynem – załadowawszy dobytek wyruszono już przed obiadem. Do Cisowej dotarliśmy bez zakłóceń. Nikt nas nie zatrzymywał ani też nie legitymował, chociaż od strony Kępy Oksywskiej nadal dochodziły odgłosy walki, ale jakieś odległe i przytłumione.

Ojciec powiedział – to walczy Hel!

środa, 13 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 3.


Urząd Morski w Gdyni miał dwa schrony, które istnieją do dzisiaj. Jeden mieści się w piwnicach gmachu Urzędu, a drugi, wolno stojący, w kształcie betonowej piramidy, nieopodal, w przyległym, niewielkim parku. Pierwszy z nich, ten w podziemiach gmachu, przeznaczony był dla pracowników Urzędu i ich rodzin, drugi natomiast był miejscem schronienia dyrekcji.

Nas zakwalifikowano jako rodzinę Wujka, a więc mieliśmy prawo korzystania ze schronu dla pracowników i ich rodzin.

A schron, o którym tu mowa był rzeczywiście wspaniały. Nie mógł się równać z naszym improwizowanym schronieniem w Cisowej, który w piwnicy na ziemniaki urządziliśmy sposobem gospodarczym. W schronie Urzędu były wszystkie cywilizacyjne udogodnienia, a więc światło elektryczne, bieżąca woda, ubikacja, wentylacja itp. drzwi do schronu były hermetyczne, co miało chronić przed gazem. We wnętrzu były wygodne ławy oraz kilka prycz. W jednym pomieszczeniu, a było ich kilka, znajdował się punkt medyczny z dobrze wyposażoną apteczką.

Ze schronu skorzystaliśmy tylko kilkakrotnie i nigdy w nim nie nocowaliśmy. Przez cały czas mieszkaliśmy u Wujostwa, we wspomnianym baraku, tuż za przejazdem kolejowym. W czasie bombardowania lub ostrzału artyleryjskiego, biegliśmy do schronu i tam czekaliśmy na koniec ataku. Od miejsca naszego zamieszkania do schronu było zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale odległość ta mogła okazać się śmiertelnie niebezpieczna, ale wtedy o tym nikt nie pomyślał.

Tymczasem odgłos strzałów karabinowych zbliżał się z każdym dniem, a generał Bortnowski nie nadciągał. Zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy w ogóle nadejdzie. Zaczęto też wątpić w pomoc francuskiej lub angielskiej floty, której z niecierpliwością oczekiwano. Tymczasem niemieckie lotnictwo hulało na gdyńskim niebie, a okrętowa artyleria biła niemiłosiernie po porcie. A później raptem nastała cisza. I tak było przez noc...

Rano, około 9.00, bo byliśmy już po śniadaniu, na motocyklach pojawili się Niemcy. Nikt do nich nie strzelał. Zachowywali się swobodnie i z jakąś pewnością siebie. Niemcy w Gdyni, w porcie? Nie wierzyliśmy własnym oczom...


Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 2.

Trochę moich wspomnień z 1939 roku część 1.

Policjant

Do Gdyni ruszyliśmy pieszo. Wcześniej zjedliśmy śniadanie, bo mama uważała, że musimy mieć siłę do czekającego nas marszu. Cała rodzina z wyjątkiem mnie, była objuczona. Ruszyliśmy ul. Chylońską, lecz niebawem nasza marszruta miała ulec zmianie. Tuż za nową szkołą, przy ul. Zbożowej, zatrzymał nas uzbrojony po zęby policjant. Przez ramię miał przewieszony karabin, co mnie bardzo zdziwiło, bo nigdy wcześniej nie widziałem policjanta z karabinem. Czapkę z okutym daszkiem miał zsuniętą na czoło, a pasek od tej czapki zapięty pod brodą. Wyglądał groźnie. Zatrzymał naszą gromadkę, wylegitymował rodziców, zapytał o kierunek marszu i jego cel, a następnie polecił opuścić ulicę i dalszy marsz kontynuować lasem. Jak powiedział – dla bezpieczeństwa przed niemieckimi samolotami. Polecenie to nas nieco zdziwiło, bo chociaż dzień był pogodny, od rana nie pojawił się żaden samolot.

Nie komentując polecenia Ojciec poprowadził naszą gromadkę do lasu, a następnie skrajem w kierunku Gdyni. Teraz marsz okazał się bardzo uciążliwy. Teren był nierówny, bagaże ciążyły, a słońce bardzo przygrzewało. Ojciec przeklinał policjanta, a ja zastanawiałem się nad jednym – po co policjantowi karabin?

Po kilkugodzinnym marszu, który już od Chyloni kontynuowaliśmy ulicą, dotarliśmy do wujostwa, które zakwaterowało się w barakach przy ul. Chrzanowskiego, tuż przy urzędzie Morskim. Wujostwo nie było zdziwione naszą wizytą. Widocznie taki scenariusz był już wcześniej uzgodniony, jeszcze przed wybuchem wojny. To wujek Franek, bosman w Urzędzie Morskim, zaproponował naszej rodzinie gościnę. Argumentował, że Urząd dysponuje wspaniałym schronem, co wobec zagrożenia gazem było sprawą bardzo istotną. Był to argument, który zaważył na decyzji ewakuowania się do Gdyni, w rejon portu, decyzji, którą dziś oceniam jako nieodpowiedzialną. Pakowaliśmy się w miejsce, które z punktu widzenia wojskowego, było ważnym celem strategicznym, a więc narażone na ataki wroga. Wtedy jednak widzieliśmy to inaczej. Był wspaniały schron, była broniąca się dzielnie Gdynia i wiara, że niebawem Niemców przepędzi generał Bortnowski...



Ciąg dalszy nastąpi...