wtorek, 27 września 2016

Nalot na Gdynię - dwie wersje

Mija kolejna rocznica wielkiego amerykańskiego nalotu na nasze miasto (9 października 1943 roku). Był to pierwszy tak duży nalot na Gdynię i port. Ofiar śmiertelnych były setki. Zniszczenia w porcie i stoczniach znaczne - do dziś nie udało się ich dokładnie określić, a spisane po latach relacje świadków tego wydarzenia są pełne sprzeczności. Sprzeczne są też opisy tego nalotu w literaturze i publicystyce. Znana wybrzeżowa pisarka, mieszkanka Sopotu Stanisława Fleszarowa - Muskat, w swojej książce pt. " Tak trzymać" pisze o tym nalocie, który między innymi dotknął Cisową:

"... obrona przeciwlotnicza Gdyni zdążyła nakryć port i miasto zasłoną dymną. Ale północno - wschodni wiatr zniósł ją nad Cisową i tam - w te domniemane cele - władowali lotnicy większość bomb. Ubogie zabudowania tej dzielnicy rozpadły się w gruz i płonęły. (...) Wśród warzywnych ogrodów sterczały resztki granatów. (...) Zbombardowanie dzielnicy zamieszkanej wyłącznie przez Polaków, budziło jawną uciechę Niemców ...".

Nie mam pojęcia skąd pisarka wzięła taki obraz tego nalotu, kto jej taką wersję zrelacjonował. Moje wspomnienia, jako naocznego świadka, są zupełnie inne. Pisałem o tym we "Wiadomościach Gdyńskich" z 1998 roku, w artykule pt. "Wspomnienia naocznego świadka nalotu na Gdynię (09.10.1943).

W tym miejscu przypomnę tylko nieco zapamiętanych faktów. Nalot odbył się w sobotę, w południe. Trwał niedługo, samoloty leciały nad Gdynię i nad port. Na Cisową spadło zaledwie kilka bomb, na pole Lubnera, pomiędzy ul. Owsianą a Zbożową. Lejów po bombach było kilka, były głębokie i śmierdziały saletrą. Jeden lej był w lesie, powyżej cisowskiego cmentarza. Zabudowania w Cisowej nie odniosły znacznych uszkodzeń. Jedynie dwa budynki zniszczono w tym nalocie. Znajdowały się one przy ulicy Kartuskiej róg Chylońskiej. Tam zginęła cała polska rodzina. Jej pogrzeb odbył się na cisowskim cmentarzu kilka dni po nalocie. Pogrzeb zgromadził wielką rzeszę mieszkańców. Miał formę milczącej manifestacji. Niemcy nie ingerowali, byli obojętni.

Według opisu Stanisławy Fleszarowej - Muskat Cisowa w czasie nalotu zmieniła się ruiny. Tymczasem osiedle to przetrwało nalot w dobrej kondycji. Nie było pożarów, licznych zrujnowanych "ubogich zabudowań", resztek gratów i walającej się pościeli. Z kilkuset bomb jakie w tym nalocie zrzucono na Gdynię, port i stocznię, na Cisową spadło najwyżej kilkanaście, głównie na pola, łąki i las. Poza wspomnianymi ruinami dwóch przylegających do siebie budynków przy ulicy Kartuskiej, innych ruin czy ofiar śmiertelnych na naszym sobie nie przypominam.

Mam również wątpliwość co do zadymienia Cisowej sztuczną mgłą naniesioną z północno-wschodnim wiatrem ze śródmieścia i portu. Sam nalot przeżyłem w piwnicy naszego domu więc mgły nie widziałem. Natomiast po odwołaniu alarmu, gdy opuściliśmy piwnicę i wraz z gromadką kolegów z podwórka pobiegliśmy na pobliskie pola oglądać leje po bombach mgły nie było.

Zupełnie iny obraz tamtych wydarzeń podaje Aleksy Kaźmierczak w "Roczniku Gdyńskim" (nr 10 z 1991). W artykule "Samoloty nad Gotenhafen" autor pisze o skutkach nalotu dokonanego przez 8 Flotę Powietrzną USA w dniu 9. października i w kolejnych nalotach, które nastąpiły w późniejszym okresie.

Autor podaje nazwy basenów portowych, które ucierpiały w tamtym nalocie, wymienia nazwy uszkodzonych statków, wspomina o zniszczeniach w stoczni, natomiast nie wspomina o zbombardowaniu Cisowej. W tekście zamieszczone są także zamieszczone są dwie fotografie wykonane z lotu ptaka. Pierwsza z nich, wykonana w czasie nalotu, przedstawia stan zadymienia portu, natomiast druga została wykonana już po nalocie, ukazuje jego efekty. Świadczy ona o skuteczności nalotu w rejonie portu pomimo tak zwanego zamglenia, co jednoznacznie potwierdza, że większość bomb spadła na obszar będący celem tego powietrznego ataku.

poniedziałek, 5 września 2016

Zasłużyły sobie na pamięć

Kuźnie - bo o nich będzie tu mowa - pominięto zarówno w "Encyklopedii Gdyńskiej" jak i w "Bedekerze". Milczeniem odnosi się też do tego tematu również Ostrowski w swoich tekstach w "Rocznikach Gdyńskich", gdzie prezentuje poszczególne dzielnice Gdyni. Dopiero w tekście E. Obertyńskiego i J. Heidricha pt. "Obraz starej Gdyni" ("Rocznik Gdyński", nr 7, 1986) znalazłem wzmiankę dotyczącą kuźni Runkla. Autorzy podają jej lokalizację i zamieszczają zdjęcie. Według tego kuźnia położona była przy obecnej ul. Starowiejskiej vis a vis "Domku Abrahama", a następnie została przeniesiona w rejon św. Jana i przejęta przez Wesołowskiego. Co było przyczyną przeniesienia kuźni autorzy nie podają. Wymieniają natomiast drugą kuźnię Łukasza, znajdującą się również przy Starowiejskiej na posesji Wandtkiego nieopodal obecnej ul. 3 maja.

Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.

Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej  i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.

Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.

Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.

Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.