wtorek, 26 czerwca 2012

Pułkownikowi Stanisławowi Dąbkowi – pro memoria.

Chciałem przeprosić wszystkich czytający za to że te pierwsze linijki tekstu są na białym tle, nie wiem jak to naprawić... Już myślałem, że samo się naprawiło, ale niestety tak nie jest. Jeśli ktoś wie jak to zmienić, naprawić to chętnie poczytam wskazówki w komentarzach. A teraz zapraszam do czytania. 


Po raz pierwszy ujrzał polskie wybrzeże w lipcu 1939 roku. Nagły rozkaz odwołał go z Krynicy do Gdyni. Od tego momentu jego nazwisko na zawsze związało się z naszym miastem, bo chociaż przeżył tu zaledwie niespełna dwa ostatnie miesiące życia – za Gdynię walczył i umarł. W chwili śmierci liczył nieco ponad 47 lat...

Urodził się w 1892 roku, w chłopskiej rodzinie, w galicyjskim Nisku. Maturę uzyskał w 1911 roku, by następnie podjąć studia prawnicze na Uniwersytecie Lwowskim. Wybuch 1 wojny światowej pokrzyżował jego życiowe plany.

Już w 1914 roku zostaje powołany do austriackiego wojska, jako tak zwany jednoroczny ochotnik. Od tego momentu los związał go z wojskiem. Jako chorąży walczył na froncie karpackim, gdzie zostaje ciężko ranny w nogi. Przed amputacją i kalectwem uratowali go krakowscy lekarze.

Po rekonwalescencji wraca na front – tym razem na front włoski, nad rzekę Piawę, w pobliżu Wenecji. Wojnę kończy w stopniu porucznika. Wraca do kraju, lecz pozostaje w armii – teraz w tworzącym się Wojsku Polskim. Dzięki dużej wiedzy wojskowej i ogólnej oraz predyspozycją psychicznym szybko awansuje. Wkrótce dowodzi batalionem w 8 pułku piechoty.

W roku 1926 jest już majorem i zastępcą dowódcy 7 Pułku Legionów Piechoty. W tym samym roku zawiera związek małżeński z panią Ireną Polaczek – absolwentką Wydziału Prawa Uniwersytetu Lubelskiego. Piękna i wykształcona żona oraz szybkie awanse służbie rodzą zawiść kolegów oficerów. Pomimo intryg i pomówień nasz bohater dalej awansuje. Niebawem jest podpułkownikiem. Budzi to kolejną falę zawiści i intryg oficerów, którzy nie mogą pogodzić się z faktem, że ktoś spoza grona legionistów robi pomyślną i szybką karierę.

W wyniku tych usunięty zostaje ze swojego stanowiska w pułku i przeniesiony na komendanta kursów dla podchorążych rezerwy do Tomaszowa Mazowieckiego, a następnie do Zambrowa. Funkcję tę – z dużym powodzeniem – pełni w latach 1928 – 29. W roku 1930 awansuje do stopnia pułkownika i wraca do Chełmna na stanowisko dowódcy 7 Pułku Legionów Piechoty.

Zaczynają się kolejne intrygi. Nasyłane są kontrole, które tygodniami szukają błędów i uchybień w pułkowej dokumentacji. Wszystko nadaremnie. Wreszcie dochodzi do otwartego konfliktu pomiędzy płk Dąbkiem, a niechętnym mu gen. Bortnowskim – dowódcą 3 DP, któremu podlega 7 Pułk Legionów. W wyniku interwencji Ministerstwa Obrony płk Dąbek zostaje przeniesiony do Złoczowa, na równorzędne stanowisko. Obejmuje dowodzenie 52 pułku strzelców.

Również tu – podobnie jak poprzednio – bez reszty poświęca się sprawą pułku. W międzyczasie rodzina państwa Dąbków powiększyła się. Na świat przychodzi jedyna ich córka Teresa. Tak upływają kolejne lata...

W lipcu 1939 roku płk Dąbek udaje się na krótki wypoczynek do Krynicy. Tu odnajduje go wezwanie do natychmiastowego udania się na Wybrzeże. W niedzielę, 23 lipca, Pułkownik przybywa do Gdyni, aby objąć stanowiska p.o. dowódcy Lądowej Obrony Wybrzeża. Do wybuchu wojny z Niemcami pozostało pięć tygodni!

Na Wybrzeżu wszystko jest dla naszego bohatera nowe i nieznane. Trzeba poznać z marszu nowych ludzi, teren, struktury organizacyjne i braki... pracy jest wiele i to różnorodnej. Pułkownik pracuje więc po kilkanaście godzin na dobę, dwoi się i troi. Niebawem inspekcję Lądowej Obrony Wybrzeża przeprowadza gen. Bartnowski, teraz przełożony płk Dąbka – jako Inspektor Armii w Toruniu. Nadal nie kryje swojej niechęci wobec Pułkownika!

Tymczasem płk Dąbek i jego sztab pracują nad ostateczną wersją planu obrony Wybrzeża. Jego zatwierdzenie następuje w dniu 18 sierpnia 1939 roku w Toruniu u gen. Bartnowskiego. Do napaści hitlerowskiej na Polskę pozostały niespełna dwa tygodnie...

Akceptowany plan obrony Wybrzeża stanowił wycinek ogólniejszej koncepcji obronnej Polski, przyjętej w głównych założeniach już w marcu 1939 roku przez Głównego Inspektora WP w Warszawie. Koncepcja ta 30 lipca 1939 roku została uszczegółowiona i zatwierdzona do wykonania w zakresie dotyczącym obronności Wybrzeża. Zakładano, że głównym terenem oporu na Wybrzeżu będzie Hel i Półwysep Helski. W tym aspekcie, na przedpolach Gdyni zakładano prowadzenie walk obronnych – opóźniających posuwanie się Niemców, oraz uniemożliwienie połączeń komunikacyjnych na trasie Wejherowo – Gdańsk. Dalej zakładano utratę Gdyni i walki na Kępie Oksywskiej.

Założenia takie rodziły szereg konsekwencji. Decydowały o ilości i jakości sił i środków, wyznaczonych do obrony Wybrzeża i Gdyni, a w szczególności przejawiały się w fakcie podwójnego podporządkowania LOWyb. - z jednej strony Sztabowi Marynarki Wojennej w Helu, z drugiej – Inspektorowi Armii w Toruniu. Konsekwencją tego był np. brak do dnia 25 sierpnia służb kwatermistrzowskich przy sztabie LOWyb., co nie było bez wpływu na stan uzbrojenia, umundurowania i wyposażenia 15000 żołnierzy podległych płk Dąbkowi! Oddzielny problem stanowiły braki kadrowe, spowodowane częściowo tym, że w ramach mobilizacji części specjalistów – artylerzystów, łącznościowców itp., ćwiczonych uprzednio w jednostkach na Wybrzeżu, otrzymała skierowanie do centralnej Polski...

Płk Dąbek dostrzegał te błędy, w miarę swoich możliwości zapobiegał im i niwelował ich skutki. Ale wiele z nich leżało poza sferą jego oddziaływania. Tak było tuż przed wybuchem wojny, jak i w czasie jej trwania. Pułkownik starał się być wszędzie. Przy słabej łączności i braku rozpoznania lotniczego (bowiem zorganizowany dopiero 31 sierpnia pluton lotniczy nie spełnił pokładanych w nim nadziei) płk Dąbek podejmował próby osobistego dowodzenia na wielu odcinkach frontu. Narażał się przy tym na śmierć i eksploatował swoje siły ponad miarę. Wielotygodniowy wysiłek, doprowadziły do tego, że w nocy z 12/13 września, z wyczerpania stracił przytomność.

Dnia 13 września dowództwo LOWyb. Przeniesione zostało z Grabówka na Kępę Oksywską. 14Września rano do Gdyni wkraczają Niemcy. Walki obronne toczą się nadal na Oksywiu, w Kosakowie.. Płk Dąbek i zmniejszająca się z każdym dniem garstka obrońców kontynuuje walkę!

Bronił polskiego Wybrzeża tak, jak pozwalały na to ówczesne realia, z których większość ukształtowana została poza Polską i naszym Wybrzeżem. Gdy podejmował ostatnią w swoim życiu decyzję, losy wrześniowej batalii były już przesądzone. Z zachodu nacierali Niemcy, ze wschodu nacierała na nasze ziemie Armia Czerwona...

Gdy 19 września, około godz. 17 na Babich Dołach, zdecydował się na samobójczą śmierć, zdecydował również o tym, że na zawsze pozostanie na naszym Wybrzeżu...

niedziela, 24 czerwca 2012

Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej - placówka naukowa o światowym znaczeniu.


Niewiele jest na Wybrzeżu, a nawet w Polsce, takich placówek badawczych, których wyniki i osiągnięcia mają natychmiastowe i bezpośrednie znaczenie dla zdrowia ludzi w kraju, Europie, a nawet w świecie. W stwierdzeniu tym nie ma żadnej przesady, gdy się zważy, że od wyników badań i trafności diagnoz zależą losy nie tylko jednostek, ale w przypadku epidemii – całej populacji.

Tą ważną, nie reklamującą swojej działalności, ale szczycącą się wielkim dorobkiem naukowo – badawczym, placówką jest gdyński Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej. Sylwetkę gmachu instytutu, rysującą się na tle Kępy Redłowskiej, widać z daleka – z okien wagonów SKM, jak i z al. Zwycięstwa, tak więc trafi tu każdy, kto chce skorzystać z usług tej placówki.

Kompleks gmachów mieszczących laboratoria, pracownie, gabinety, biura oraz niewielki szpital na 90 łóżek oddano do użytku w 1987 roku, po dziesięcioletnich zmaganiach się o środki finansowe, materiały i wykonawców, czyli jak to się wtedy mówiło – o „moce przerobowe”.

Wcześniej instytut mieścił się wraz z gdyńskim sanepidem przy ul. Starowiejskiej 50 oraz w licznych innych pomieszczeniach rozproszonych na terenie Gdyni i okolic. Tę siedzibę przy ul. Starowiejskiej instytut otrzymał do swej dyspozycji jeszcze przed wojną, w czasie jego postawienia w 1937 roku. Istnienie takiej placówki określają dla miast portowych przepisy Międzynarodowej Konwencji Sanitarnej, toteż komisarz Franciszek Sokół osobiście wspierał inicjatywę Państwowego Zakładu Higieny, aby placówka taka na terenie Gdyni powstała. I rzeczywiście wystartowała jako filia Państwowego Zakładu Higieny. Jej kierownikiem został Józef Jakóbkiewicz.

Krótki, zaledwie dwuletni, okres przedwojenny placówka wykorzystała bardzo intensywnie i pożytecznie. Między innymi zorganizowano kursy higieny dla pomorskich lekarzy, szkoląc ich i uczulając na specyfikę chorób tropikalnych roznoszonych przez pasożyty; zorganizowano zespół kwarantannowy, a w jego ramach pracownię badania szczurów jako roznosicieli chorób epidemicznych (zwłaszcza dżumy); opracowano szereg przepisów sanitarnych dla naszej floty handlowej i rybackiej w zakresie tak zwanego minimum sanitarnego, a nawet przepisy żywienia na statkach i wyposażenia okrętowych apteczek.

Poza tym wydano drukiem liczącą kilkaset stron monografię pt. ,,Epidemiologia dżumy na drogach komunikacyjnych Gdyni” (wyd. Gdynia, 1939 r.).

W ostatnich miesiącach przed wojną działalnością filii PZH w Gdyni kierował dr Jerzy Morzycki, który wykazał wiele troski o dalszy jej rozwój zarówno od strony kadrowej, jak też wyposażenia w nowoczesną aparaturę laboratoryjno – badawczą. Zapewne to jego staraniom zawdzięcza nasze miasto powołanie do życia 5.06.1939 roku – a więc na dwa miesiące przed wybuchem wojny - Instytutu Higieny Morskiej i Tropikalnej.

Wojna i okupacja przerwała i zniszczyła dorobek i działalność instytutu. Czy podobną placówkę w Gdyni przez czas wojny prowadzili Niemcy – nie wiadomo. Należy przypuszczać, że jakaś tego typu jednostka w mieście lub porcie istniała. A może usługi i badania w tym zakresie prowadziła stosowna instytucja z Gdańska? Sprawy te wymagają oddzielnego wyjaśnienia.

Po wojnie, niebawem po ponownym uruchomieniu oceanicznych linii żeglugowych łączących Gdynię ze światem – w maju 1946 roku – decyzją ówczesnych władz reaktywowano instytut. Jego szefem został prof. Morzycki, który powrócił do swoich przedwojennych obowiązków. Podobnie jak wtedy zgromadził wokół siebie grono specjalistów i naukowców. I wystartował!

30 listopada 1956 roku instytut, dotąd związany i podporządkowany Akademii Medycznej w Gdańsku, zyskał statut samodzielnej jednostki naukowej i organizacyjnej, bezpośrednio podporządkowanej ministrowi zdrowia.

Po przedwczesnej śmierci prof. Morzyckiego (1954 r.) jego obowiązki przejął doc. Zenon Buczkowski, który funkcję tę sprawował przez wiele lat, aż do roku 1972. Wtedy dyrektorem został prof. Roman Dolmierski i to właśnie on podjął trud wybudowania obecnego kompleksu gmachów instytutu.

W 1974 roku nastąpiła kolejna zmiana nazwy placówki, który od tego czasu brzmi Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej – a więc adekwatnie do prowadzonej działalności. Obecnie instytut w zespole budynków o łącznej powierzchni 20000 m kw. prowadzi wielopłaszczyznową działalność naukową i badawczą z różnych dziedzin medycyny – głównie morskiej i tropikalnej. Zadania te realizuje przez 12 zakładów,w których pracuje kilkaset osób – od profesorów do sprzątaczek.

Instytut cieszy się dobrą renomą w świecie medycznym, a jego dorobek znany jest na cały świecie. Stale współpracuje z podobnymi jednostkami w Finlandii, Danii, Wielkiej Brytanii i Włoszech, a kilku jego naukowców prowadzi wykłady w USA. O jego poziomie świadczy poza tym fakt, że kilka osób z tej placówki otrzymało tytuły naukowe z nauk medycznych i biologii.

Obok wymienionych działań prowadzi się bieżącą pracę kliniczną i usługową, a ponadto leczy się większość chorób zawodowych.

Instytut dysponuje najnowszymi urządzeniami i aparaturą laboratoryjną i medyczną. Jako ciekawostka – mikroskop elektronowy najnowszej generacji i komora kriogeniczna.

Rzeczywiście, Gdynia może być dumna ze swojego instytut.

środa, 20 czerwca 2012

Gdyńska filia KL Stutthof. Część 2.

I część artykułu. 


Pod nadzorem SS - manów i marynarzy w gdyńskim podobozie, wzorem innych tego placówek na terenie całej Rzeszy, różne funkcje pełnili więźniowie tak zwani funkcyjni. W gdyńskim podobozie, z nielicznymi wyjątkami, funkcyjnymi byli Niemcy rekrutujący się głównie spośród kryminalistów. Starszym obozu był niemiecki kryminalista Johan Bank.


Warunki bytowe i warunki pracy były ciężkie. Niemniej, zdaniem ocalałych więźniów, było one nieco łagodniejsze w porównaniu do obozu macierzystego. Składały się na to dwie przyczyny – prawo oficjalnego korzystania z paczek żywnościowych oraz dostaw leków do obozowego rewiru - czym zajmował się początkowo lek. Lech Duszyński, a po jego ucieczce w marcu 1945 r. farmaceuta Leon Staśkiewicz.

Pewny wpływ nażycie obozowe miała również 15 – osobowa, podziemna organizacja więźniów, kierowana przez por. marynarki wojennej Mariana Kowalskiego. Jej działalność z oczywistych względów była ograniczona, miała jednak wpływ na ogólną atmosferę w obozie, zachowanie funkcyjnych, stosunki między ludzkie wśród więźniów itp.

W okresie pierwszych dwóch miesięcy istnienie podobozu (połowa października do 18 grudnia), ponad 500 więźniów pracowało przy montażu łodzi podwodnych, około 30 lub nieco więcej jako Ausenkomando przy pracach na Babich Dołach, 40 osób na terenie obozu oraz około 25 przy budowie dróg.

Po wielkim nalocie na Gdynię, jaki miał miejsce 18 grudnia 1944 r. (daty innych bombardowań) i zniszczeniach w stoczni, porcie i mieście – nastąpiła daleko idąca zmiana w sposobie zatrudniana więźniów.

Z uwagi na zniszczenia na terenie stoczni nastąpiły poważne zakłócenia w pracach remontowych i montażowych okrętów. W tej nowej sytuacji część więźniów zatrudniono przy odgruzowywaniu portu, stoczni i miasta, a część do odśnieżania gdyńskich ulic. W styczniu natomiast niektórzy więźniowie pracowali przy budowie umocnień wojskowych, a ich większość przy demontażu urządzeń stoczniowych i ich ewakuacji. W tym okresie zaczęły mnożyć się ucieczki głównie polskich i rosyjskich więźniów, którzy wykorzystywali pogłębiający się bałagan i naloty. Część z tych ucieczek była udana.

Tymczasem front zbliżał się do Pomorza Zachodniego – jak Niemcy nazywali Pomorze Gdańskie. 25 stycznia przystąpiono do ewakuacji obozu macierzystego w Stutthofie, pędząc tysiące wycieńczonych więźniów w mróz i śnieżyce w kierunku Lęborka. Zaczęto również planować ewakuację drogą morską. W przypadku podobozu w Gdyni pierwszą próbę takiej ewakuacji podjęto 8 marca, kolejną 14 marca 1945 roku, obydwie zakończyły się niepowodzeniem – jak należy przypuszczać, głównie z braku możliwości transportowych.

Ostatecznie do jej przeprowadzenia przystąpiono 25 marca 1945 roku. Stan więźniów w podobozie w tym dniu wynosił 719 osób, bowiem część z nich zginęła w czasie bombardowania (około 20 osób), niektórym udało się zbiec, kilkunastu ukryło się w momencie ewakuacji na terenie obozu. Sprawy te są słabo udokumentowane, bo nawet niemiecki porządek w czasie, gdy Rosjanie znajdowali się już w Sopocie, załamał się...

Tych więźniów, którzy pozostali – a było ich około 650 – zaokrętowano na dwa statki. Na statek „Elbing” 250 więźniów, 4 osoby eskorty i komendant podobozu, na statek „Zephyr” około 400 osób, w tym około 30 SS – manów. Obydwa statki dołączono do wyruszającego na zachód konwoju, co nastąpiło już na Helu i w dniu następnym skierowano w kierunku Kilonii.

„Elbing” dotarł 30 marca do Hamburga, a więźniowie zostali skierowani na krótko do podobozu Neuengamme. Statek „Zephyr” natomiast, z powodu uszkodzenia maszyn, odłączył się od konwoju i zawinął do Świnoujścia. Po szybkim usunięciu awarii „Zephyr” 2 kwietnia zawinął do Kilonii. Więźniowie z tego statku również po krótkim pobycie w tym zostali skierowani do Neuengamme. Ich transport z Kilonii do Neuengamme odbył się drogą kolejową. Tak więc po kilku dniach więźniowie z gdyńskiego podobozu znowu się spotkali. Z Neuengamme wraz z innymi więźniami przewieziono ich do obozu jenieckiego w Sandbostel. Miało to miejsce w połowie kwietnia. W obozie Sandbostel panowała epidemia tyfusu, czerwonki i choroby głodowej, które to choroby zbierały swoje obfite żniwo. Ilu więźniów z byłego podobozu w Gdyni znalazło tu swój kres, trudno zliczyć. Mówi się o 50 % więźniów, którzy trafili tam z Neuengamme.

21 kwietnia 1945 roku – na tydzień przed wyzwoleniem obozu przez wojska brytyjskie, naszych więźniów, przerzucono koleją do Lubeki i załadowano na statek z zamiarem dalszej ewakuacji. Tu 3 mają, w Zatoce Lubeckiej, na skutek tragicznej pomyłki, statki z więźniami zostały zbombardowane przez brytyjskie samoloty. Zginęły tysiące więźniów.

Z więźniów gdyńskiego podobozu z jatki tej ocaleli ci, którzy znaleźli się na nie zbombardowanym statku „Athen”, a wcześniej ci, którym udało się uciec w dniu ewakuacji w Gdyni, 25 marca – w sumie około dwieście kilkadziesiąt osób.

Dokładna liczba do dziś nie jest znana...chyba że, są jakieś nowe wiadomości to proszę o kontakt w komentarzach w tej sprawie.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Gdyńska filia KL Stutthof. Część 1.

Według książki K. Dunin - Wąsowicz  „Obóz koncentracyjny Stutthof”, na terenie Gdyni istniały dwa obozy - filie KL Stutthoff, a mianowicie jeden podobóz (filia) nieopodal stoczni w obrębie ulicy Wroniej, Energetyków, Okrężnej i druga filia przy lotnisku w Babich Dołach. Baraki przy ul. Wroniej, w których mieścił się obóz, istniały jeszcze kilkanaście lat po wojnie i służyły ludziom jako mieszkania. O ile pamięć mnie nie zawodzi, likwidacja tych baraków i przesiedlenie zamieszkujących tam ludzi do blokowisk nastąpiło dopiero za Gierka, czyli w latach 70 ubiegłego wieku. O podobozie w Babich Dołach (niektóre źródła mówią o Oksywiu) dowiedziałem się dopiero z lektury książki Dunina – Wąsowicza, a następnie z innych relacji. Żaden jednakże z autorów nie lokalizuje bliżej tego obozu i nie podaje jego adresu.


Fakt ten wzbudził moje wątpliwości, które po moim liście wyjaśnił mi Marek Orski, pracownik Muzeum Obozu Stutthof w Sopocie. Między innymi wraz z Elżbietą Grot opublikował ciekawy artykuł pt.: „Gdyńska filia obozu koncentracyjnego Stutthof” - Rocznik Gdyński nr 6, a w numerze 10 tegoż Rocznika tekst pt. „Obóz jeńców słowackich”. Poza tym Elżbieta Grot zamieściła w nr 7/98 „Wiadomości Gdyńskich” swój artykuł dotyczący ewakuacji więźniów obozu Stutthof drogą morską, a oboje autorzy w „Zeszytach Muzeum Stutthof” nr 9, opublikowali obszerny i pogłębiony tekst pt.: „Ausenarbeitlager Gotenhafen – filia obozu koncentracyjnego Stutthof w Gdyni”. Pan Orski twierdzi jednoznacznie, że obóz w Babich Dołach jako taki nie istniał, a zatrudniane tam były wyłącznie robocze komanda podobozu gdyńskiego, wysyłane do prac na lotnisku lub prac polowych u bauera. Pisze o tym w przekonaniu, że osoby bliżej zainteresowane tą tematyką łatwiej będą mogły sięgnąć do tych wydawnictw. Ja natomiast, korzystając z przywołanych materiałów, postaram się w zwięzły sposób przedstawić skróconą wersję tych tragicznych wydarzeń, będących udziałem więźniów gdyńskiego podobozu.

Zatrudnianie więźniów obozu Stutthof na terenie Gdyni miało miejsce przez cały prawie czas hitlerowskiej okupacji. Już we wrześniu i październiku 1939 roku zatrudnieni byli do różnych prac porządkowych i remontowych. W roku 1940 pracowali w Orłowie w betoniarni, a w roku następnym 20 więźniów – fachowców, również w Orłowie, pracowało przy budowie willi komendanta obozu Stutthof, SS – Sturmbahnfürera Maxa Pauly'ego. Aby maksymalnie wykorzystać czas pracy, więźniów tych zakwaterowano na miejscu.

W latach 1942 – 43, kiedy w Gdyni powstał silny ośrodek remontu i budowy okrętów Kriegsmarine a w całym zespole stoczniowo – portowym zatrudnionych było około 40 tys. osób, łączna liczba więźniów i jeńców wynosiła aż 6 tys. Dla ich zakwaterowani w centrum i w rejonie Grabówek – Chylonia zorganizowano kilka niewielkich filii podobozów.

Na łąkach pomiędzy Grabówkiem a Obłużem, w pobliżu elektrowni „Gródek” istniał obóz robotników francuskich. Pod koniec lata 1944 r. część tego obozu wydzielono z przeznaczeniem na przyszły podobóz Stutthof. Był to ów sławetny obóz przy ul. Wroniej – jak zwykło się mówić. W sierpniu i wrześniu 1944 r. przebywała tu niewielka grupa więźniów z macierzystego obozu Stutthof, która miała za zadanie przygotować obóz dla około 1000 więźniów.

Teren obozu miał kształt prostokąta o wymiarach 250 na 150 m. Obejmowała siedem baraków. Ogrodzony był wysokim na 4 m drutem kolczastym, który odgradzał również wewnętrznym płotem teren właściwego obozu od tej jego części, gdzie znajdowała się komendantura, kwatery komendanta i strażników, podziemny punkt obserwacyjny itd. Przy narożnikach ogrodzenia obozu właściwego były zlokalizowane cztery wieżyczki strażnicze.

Poza terenem ogrodzonym, od strony ul. Okrężnej, znajdowały się schrony przeciwlotnicze dla strażników, wartownie a nieco dalej od bramy wejściowej znajdował się plac z rowami przeciw odłamkowymi dla więźniów.

A wracając na moment na teren, czyli obóz właściwy,zaznaczyć jeszcze trzeba specyfikę dwóch tam zlokalizowanych „obiektów”, pierwszy z nich to tak zwany revir, czyli szpital obozowy na 35 miejsc, mieszczący się w części baraku nr 1 oraz stojący w pobliżu bramy wejściowej obiekt świniarni, w której głównie na potrzeby służby obozowej prowadzono tucz trzody chlewnej. O świniarni wspominam głównie z tego powodu, iż to z niej podjęto nieudaną próbę ucieczki (pierwsza połowa grudnia 1944r.).

Do wcześniej przygotowanego podobozu w Gdyni (jego formalne powołanie nastąpiło specjalnym rozkazem komendanta KL Stuthof Sturmbahnfürhera Hoppego, z 15 października 1944r.) pierwszych więźniów przysłano dnia następnego. Poza więźniami z obozu macierzystego kierowano tu również więźniów KL Dachau. Niebawem stan obozu wynosił około 800 więźniów, których w całości skierowano do prac w stoczni. Wyjątek stanowiła niewielka, około 40 – osobowa grupka zatrudniana przy pracach gospodarczych na terenie obozu.

W początkowym okresie więźniów nadzorowało dwóch SS – manów i 34 marynarzy pełniących służbę wartowniczą. W listopadzie nadzór zwiększono o dalszych 10 SS – manów i 15 marynarzy. Pierwszym Lagerführerem podobozu w Gdyni został SS – Oberscharführer Hans Kuhlmann. 9 grudnia nastąpiła zmiana komendanta podobozu – został nim SS – Oberscharführer Josef Bock.

Ciąg dalszy nastąpi...