Ostatnio spotkałem się z poglądem,
że w czasach PRL – u notorycznie brakowało chleba (patrz Rocznik
Gdyński nr 23 str. 34, 35), którego to braku nikt i nic nie było
wstanie zlikwidować. Z uwagi na to, że sprawa zaopatrzenia naszego
miasta w żywność jest mi dobrze znana, zdecydowałem się
zaprezentować wycinek tej problematyki, mianowicie zaopatrzenie Gdyni w
pieczywo - głównie w chleb.
Na wstępie kilka słów o zaopatrzeniu
w pieczywo w okresie przedwojennym. Otóż pierwsze rzemieślnicze
piekarnie pojawiły się w Gdyni we wczesnych latach dwudziestych.
Wcześniej chleb wypiekały dla swoich potrzeb miejscowe Kaszubki w
przydomowych piekarniach. Umiejętności wypieku chleba przekazywano
z pokolenia na pokolenie co oznaczało, że dorosła dziewczyna
sposobiąca się do zamążpójścia umiała zarówno gotować, piec
ciasto i wypiekać chleb.
Napływ ludności do Gdyni w związku z
budującym się portem sprawił, że zaistniało zwiększone
zapotrzebowanie na żywność – w tej liczbie na chleb – któremu
przydomowy wypiek nie był w stanie sprostać. Tak więc pojawiły się
w mieście pierwsze piekarnie organizowane od podstaw budowane przez
miejscowych Kaszubów (na przykład Szuta przy ul. Śląskiej 42,
Pomieczyński przy ul. Dworcowej 11), a także przez rzemieślników
tej branży przybywających z terenu sąsiednich miast. Niebawem w
Gdyni działało około 30 piekarń rozmieszczonych w poszczególnych
dzielnicach. Niektóre z nich ja na przykład Szuta zaczęli
dostarczać pieczywo dla statków zawijających do portu. Większość
piekarń była nastawiona na zaopatrzenie miejscowej ludności.
Sprzedaż wyprodukowanego pieczywa odbywała się głównie w
sklepikach, które były organizowane przy piekarni, a tylko nadwyżki
dostarczane były do osiedlowych sklepików na terenie całego
miasta. Chleb dowoziły zaprzęgi konne w specjalnie do tego celu
przysposobionych wozach krytych, zabezpieczających pieczywo przed
kurzem i opadami atmosferycznymi. Chleb ładowany był do wiklinowych
koszy o kształcie prostokątnym, w których ustawiano chleb "na
sztorc", co sprawiało, że chleby nie gniotły się, oczywiście
wpływało to na jakość pieczywa.
Jakość tę zaprzepaszczono w czasie
okupacji. Hitlerowcy wprowadzili swoje receptury, a także
reglamentację na pieczywo. Wprowadzono też dwa gatunki chleba - dla Polaków i dla Niemców, które różniły się
jakością. Polski chleb miał kształt foremkowy i był gliniasty,
kleił się do podniebienia. Mówiono, że Niemcy dosypują do tego
pieczywa trocin... Większość piekarń zajęli fachowcy niemieccy,
bądź kolaboranci, którzy przyjęli niemieckie grupy
narodowościowe. Piekarnie były traktowane jako zdobycz wojenna i
eksploatowane bez miłosierdzia. Przypuszczać należy, że pieców i
maszyn nie remontowano, pozostawiając to na czas po wojnie...
Po wyzwoleniu powrócili do piekarń
ich poprzedni właściciele, lub ich potomkowie. Przeprowadzono
powierzchowne remonty i produkcja chleba ruszyła. Już kilkanaście
dni od zaprzestania działań wojennych pojawił się pierwszy chleb,
którym płacono za pracę – jeszcze przed pojawieniem się
polskich pieniędzy.
Z czasem – sukcesywnie –
uruchamiano kolejne piekarnie, aby po kilku miesiącach osiągnąć
ilość przedwojenną to jest około 30 piekarń. Ponieważ w
pierwszym powojennym okresie chleb był reglamentowany, produkowana
ilość pieczywa była wystarczająca dla pokrycia przydziałów
kartkowych. Borykano się nadal ze sprawami technicznymi, a także
zabiegano o przydziały mąki i węgla. Niebawem do spraw nękających
prywatnych piekarzy dołączył fiskus. Rozpoczynała się tak zwana
bitwa o handel, o rugowniu z rynku prywatnych rzemieślników i
kupców. Niebawem na rynku pozostały nieliczne piekarnie około 6 z
tego co mi wiadomo dwie były na Witominie jedna na Grbówku, jedna w
Orłowie.
Piekarnie rzemieślnicze przejęła
początkowo Spółdzielnia "Zgoda" - późniejsze "Społem" - a
następnie nowo utworzone Gdyńskie Zakłady Przemysłu Piekarniczego
(GZPP) z siedziba dyrekcji przy ul. Śląskiej 76. Często
właścicieli zatrudniano jako kierowników tych obiektów, co miało
tę dobrą stronę, że troszczyli się oni o stan techniczny pieców
i wyposażenia. Tak postąpiono również w przypadku przejęcia
przez GZPP dwóch nowo wybudowanych piekarni – jednej w Cisowej
przy ul. Chylońskiej 198, własność mistrza Bukowskiego oraz
drugiej przy ul. Pawiej 15 d, na Demptowie, własność mistrza
Szymańskiego.
W pierwszych latach 50 – tych
ubiegłego wieku zapotrzebowanie na pieczywo było w zasadzie
zaspakajane. Wynikało to głównie z tego, że poziom ludności w
mieście utrzymywał się na przedwojennym pułapie. Dopiero w 1955
roku Gdynia przekroczyła ten pułap, osiągając ponad 130000
mieszkańców ( w roku 39 było 127000).
Tymczasem miasto dynamicznie się
rozwijało, powstawały całe nowe dzielnice. Niebawem ilość
mieszkańców zbliżyła się do 250000. W Gdyni zaopatrywali się
również pracujący w porcie, stoczniach i w rybołówstwie –
ludzie dojeżdżający tu z okolicznych wsi i miasteczek (co
ułatwiała im dobrze funkcjonująca SKM). I wtedy nastąpiło
wyraźne zachwianie równowagi między podażą a popytem – nie
tylko w branży piekarniczej, ale również w branży mięsnej,
nabiałowej i innej.
Dzienne zapotrzebowanie na chleb
przekroczyło 50 ton (nie licząc produkcji wspomnianych piekarń
prywatnych). W tym czasie władze zapewne ze względów politycznych,
utrzymywały przez kilka lat na relatywnie niskim poziomie, ceny
detaliczne chleba. Dość powszechny stał się wykup chleba na karmę
dla trzody chlewnej, kur, królików itp. Wynikało to z korzystnej
relacji cen chleba wobec cen paszy i ziarna. Brak było sposobu na
zwalczenie tego procederu!
Taki stan nierównowagi pomiędzy
podażą a popytem utrzymywał się, aż do 1968 roku, gdy GZPP
uruchomiły nowo wybudowaną przy ul. Hutniczej piekarnię
przemysłową o dobowej zdolności produkcyjnej chleba około 25 ton.
Pozwoliło to na złapanie oddechu. Niemniej problem pozostał, bowiem "sypały" się coraz bardziej
piekarnie przedwojenne. Wystarczyła awaria którejś piekarni, a
chwiejna równowaga na rynku ulegała zakłóceniu. Wtedy ratowano
się zmniejszając asortyment, ograniczając wypiek tak zwanej
galanterii piekarniczej na rzecz chleba. Uważam, że działanie
takie nie pozostawało też bez wpływu na jakość, gdy z myślą o
zwiększonym popycie na chleb w soboty, już przez cały tydzień
gromadzono rezerwy, przesuwając je z dnia na dzień. W takim stanie
rzeczy o ,,gorącym” pieczywie jakie oferowali prywatni piekarze
nie mogło być mowy. Czyniono wszystko by zapewnić od strony
ilościowej potrzeby – inaczej mówiąc – ilość wyparła
jakość.
Wyżej zaprezentowano działania
zapewniały ilościowe pokrycie potrzeb na chleb. Świadczą o tym
dwa fakty – wytypowano sklepy, które sprzedawały czerstwy i
zdeformowany chleb za pół ceny, a także to, że nigdy nie żądano,
aby chleb objąć reglamentacją. Tak więc brakowało chleba "gorącego", ale chleb jako taki był zawsze! Tym bardziej, że z
początkiem lat 80 ubiegłego wieku przy ul. Stryjskiej uruchomiono
kolejną piekarnię przemysłową. A tak na marginesie – aktualnie
Gdynia otrzymuje codzienne dostawy chleba z Rumi i Karwi, a także z
kilku innych prywatnych piekarni.
Faktycznie w latach 70-tych nie szanowano chleba i duże jego ilości z uwagi na cenę wykupywano z przeznaczeniem dla zwierząt.Pracując w tym czasie w "Społem" pamiętam,że zaopatrzenie sklepów w pieczywo było priorytetem Zarządu Spółdzielni.O tym i o historii naszej Gdyni musimy Panie Michale, tak jak Pan: mówić,pisać i opowiadać młodemu pokoleniu gdynian.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńnajlepszy chleb w Gduni byl pieczony w piekarni szkoleniowej na Starowiejskiej ludzie czekali pod slkepem jak pan Miller jechal z wozkiem na dwoch kolkach !Wiem bo tam tez sie uczylem a insruktorzy to byli dobrzy fachowcy .
OdpowiedzUsuń