Ilekroć widzę przy śmietnikach walający się chleb nachodzą mnie smętne, wojenne i powojenne wspomnienia. W czasie wojny gdy chleb, podłej jakości, był reglamentowany, a jego dzienne racje były głodowe, przez kilka dni zimy 1942 roku łaknąłem chleba.
Mama dzieliła chleb pomiędzy członków naszej rodziny w sposób najbardziej sprawiedliwy jak mogła. Pamiętam, że mój dzienny przydział wynosił dwie skibki. Ojciec otrzymywał nieco więcej bo ciężko, fizycznie pracował.
Owe dzienne przydziały chleba uległy rozchwianiu, gdy schronienia w naszym domu szukał, zbiegły z obozu, młodszy brat taty, Janek. Trzeba go było odkarmić, a przecież nie dysponował kartkami na chleb, co oznaczało, że korzystał z naszych skromnych racji. Na szczęście pobyt Janka w naszym mieszkaniu trwał zaledwie kilka tygodni, ale braki jedzenia w domu, a szczególnie chleba były drastyczne i pamiętam je do dziś.
Kolejny brak chleba dotknął nas w pierwszym tygodniu wyzwolenia, to jest po ucieczce Niemców na Hel i zakończeniu wojny. Mama przewidując taką sytuację, już jesienią 1944 roku, zaczęła suszyć chleb na suchary, a także, w miarę dostępności składników, zresztą bardzo ograniczonych, wypiekała suche ciasteczka. Jesienne suchary w ilości około kilograma, zjadłem w czasie naszego zamieszkania w leśnym bunkrze.
Ostatni kartkowy chleb, jeszcze niemiecki, nabyliśmy trzy dni przed wkroczeniem Rosjan do Cisowej, czyli 24 marca 1945 roku. Zakupu dokonała moja siostra Wanda, w przypiekarnianym sklepiku Tessmera mieszczącym się przy ulicy Chylońskiej (nieopodal ul. Północnej). Następny chleb nasza rodzina nabyła już na polskie kartki żywnościowe, dopiero pod koniec kwietnia. Jak podają źródła, wydawanie chleba na powojenne kartki nastąpiło w naszym mieście z dniem 24 kwietnia 1945 roku.
W międzyczasie żywiliśmy się kartoflami i koniną. Sporadycznie na nasz stół trafiały dorsze, dostarczane przez szwagra. Na tranie z nich wytopionym smażono kartofle, placki ziemniaczane, a także rybne klopsy. Mama żartowała, że z braku innego tłuszczu zacznie na tranie wypiekać ciasta.
Do takiej konieczności nie doszło, gdyż po kilku tygodniach pracy przy odbudowie wiaduktu (tak zwany Wiadukt Pokoju przy ul. Dworcowej), tata ,w formie zapłaty, otrzymał kilku litrową bańkę z olejem rzepakowym. Nieco wcześniej dostał bochenek chleba z wojskowego wypieku.
Ja natomiast, za szpulkę nici, dostałem od radzieckiego sołdata, który reperował swój kożuch, pół bochenka czerstwego chleba. Było to jedno z tych wydarzeń, które zapamiętałem na zawsze.
Panie Michale, mieszkałem na Cisowej i całego bloga z wielkim zainteresowaniem przeczytałem jednym tchem, gratuluję ! i czekam z niecierpliwością na kolejne wpisy.
OdpowiedzUsuńTakie teraz czasy że ludzie nie szanują tego co mają w nadmiarze. A jest tyłu głodujących z ktòrymi można by było się podzielić a nie wyrzucić.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy blog oraz ciekawe historie :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że takie blogi istnieją. Jestem zafascynowana.
OdpowiedzUsuńWstrząsające wspomnienia z czasów wojny pokazują, jak cenny i ważny był każdy kawałek chleba. Dzisiejsze marnotrawstwo żywności, szczególnie chleba, jest smutnym kontrastem do tych trudnych czasów, gdy nawet najmniejszy kęs miał ogromną wartość.
OdpowiedzUsuń