Kuźnie - bo o nich będzie tu mowa - pominięto zarówno w "Encyklopedii Gdyńskiej" jak i w "Bedekerze". Milczeniem odnosi się też do tego tematu również Ostrowski w swoich tekstach w "Rocznikach Gdyńskich", gdzie prezentuje poszczególne dzielnice Gdyni. Dopiero w tekście E. Obertyńskiego i J. Heidricha pt. "Obraz starej Gdyni" ("Rocznik Gdyński", nr 7, 1986) znalazłem wzmiankę dotyczącą kuźni Runkla. Autorzy podają jej lokalizację i zamieszczają zdjęcie. Według tego kuźnia położona była przy obecnej ul. Starowiejskiej vis a vis "Domku Abrahama", a następnie została przeniesiona w rejon św. Jana i przejęta przez Wesołowskiego. Co było przyczyną przeniesienia kuźni autorzy nie podają. Wymieniają natomiast drugą kuźnię Łukasza, znajdującą się również przy Starowiejskiej na posesji Wandtkiego nieopodal obecnej ul. 3 maja.
Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.
Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.
Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.
Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.
Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.
poniedziałek, 5 września 2016
poniedziałek, 30 maja 2016
Drobna wojenna pamiątka
Porządkując rzeczy po mojej niedawno zmarłej żonie Sabinie, na dnie szuflady natrafiłem na niewielką, cynkową blaszkę. Był to identyfikator Sabiny sprzed ponad 70 lat, identyfikator dziewczynki wtedy siedmioletniej. Wszystko wskazuje na to, że powstał on jesienią 1943 roku, po wielkim amerykańskim nalocie na nasze miasto (9. października 1943). Nalot ten uświadomił zarówno okupantom jak i ludności polskiej pozostającej w mieście niebezpieczeństwo alianckich nalotów, śmiertelne niebezpieczeństwo. Po tym nalocie Niemcy wzmocnili obronę przeciwlotniczą miasta i portu, a w zakresie obrony biernej zwiększono liczbę punków sztucznego zamglenia oraz pospiesznie budowano schrony betonowe i ziemne (tzw. Splitergraben) dla ludności cywilnej.
O istniejącym, śmiertelnym zagrożeniu życia rodzina moich przyszłych teściów przekonała się na własnej skórze. W czasie wspomnianego nalotu zbombardowano między innymi kamienicę Albina Orłowskiego przy ulicy Świętojańskiej 68 róg Żwirki i Wigury 6. Bomba zdruzgotała strych i dwa piętra domu od strony ulicy Abrahama, a gruz zasypał ludzi ukrywających się w piwnicy, w tym rodzinę rodzinę mojego przyszłego teścia, zatrudnionego jako dozorca i palacz. Szczęśliwie obeszło się ofiar w ludziach, a dzięki połączeniom ewakuacyjnym w piwnicach, mój teść mógł wyprowadzić swoją rodzinę i przerażonych Niemców na bezpieczną odległość od gruzowiska. Wprawdzie przybudówka w której mieszkała rodzina mojej żony nie została zniszczona, zdecydowano o przeprowadzce do dziadka Szczepana Zaranka na ulicę Toruńską 7. Tu już nie było centrum miasta, tutaj było bezpieczniej. Zapewne wtedy teść wykonał dla swoich córeczek blaszane identyfikatory na wypadek rozproszenia lub śmierci części rodziny w kolejnych nalotach.
Inspirację do stworzenia identyfikatorów zaczerpnął zapewne z tak zwanych żołnierskich nieśmiertelników, z którymi zetknął się w czasie jako obrońca Oksywia we wrześniu 1939 roku. Identyfikatory dla dziewczynek miały służyć innemu celowi niż te żołnierskie. Chodziło przede wszystkim o ustalenie tożsamości dziecka oraz o wskazanie adresów najbliższej rodziny w przypadku gdyby rodzice dziewczynek zginęli lub zaginęli, co w warunkach wojennych było bardzo możliwe.
Przypatrzmy się nieco bliżej identyfikatorowi, jego wykonaniu i umieszczonym na nim danych. "Blaszka" ma kształt owalny. jej wymiary to 7,2 cm na 5,2 cm. W jej górnej części wykonano dwa otwory pozwalające na przeciągnięcie tasiemki lub sznurka aby można ją było nosić na szyi. "Blaszka" zapisana jest dwustronnie. Na awersie umieszczone są dane osobowe, a więc imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkani. Na rewersie zaś nazwiska i adresy krewnych, w Grudziądzu i w Wierzchosławicach koło Gniewkowa, nieopodal Inowrocławia. Wszystkie napisy wykonano w języku niemieckim. Grawerunek jest dość głęboki, chociaż literki nie zawsze są równe, widać że wykonała go ręka amatora.
Rodzina moich przyszłych teściów przetrwała wojenną zawieruchę bez strat osobowych. Teść po wojnie pracował najpierw w UNRRA, a następnie przez wiele lat w Stoczni Marynarki Wojennej na Oksywiu. Moja przyszła żona Sabina, uczennica gdyńskich Urszulanek, pracowała umysłowo w gdyńskich firmach i instytucjach. Przed emeryturą w Gdyńskim "Społem".
Przeżyliśmy ze sobą 60 lat (bez 4 miesięcy). Była mi przez cały czas wiernym, czasami surowym przyjacielem i doradcą. Była pierwszym czytelnikiem moich tekstów, korektorką i krytykiem. Zawsze obiektywna i sprawiedliwa w swoich ocenach. Będzie mi jej brakowało...
Powyższy tekst w całości poświęcam Jej pamięci.
O istniejącym, śmiertelnym zagrożeniu życia rodzina moich przyszłych teściów przekonała się na własnej skórze. W czasie wspomnianego nalotu zbombardowano między innymi kamienicę Albina Orłowskiego przy ulicy Świętojańskiej 68 róg Żwirki i Wigury 6. Bomba zdruzgotała strych i dwa piętra domu od strony ulicy Abrahama, a gruz zasypał ludzi ukrywających się w piwnicy, w tym rodzinę rodzinę mojego przyszłego teścia, zatrudnionego jako dozorca i palacz. Szczęśliwie obeszło się ofiar w ludziach, a dzięki połączeniom ewakuacyjnym w piwnicach, mój teść mógł wyprowadzić swoją rodzinę i przerażonych Niemców na bezpieczną odległość od gruzowiska. Wprawdzie przybudówka w której mieszkała rodzina mojej żony nie została zniszczona, zdecydowano o przeprowadzce do dziadka Szczepana Zaranka na ulicę Toruńską 7. Tu już nie było centrum miasta, tutaj było bezpieczniej. Zapewne wtedy teść wykonał dla swoich córeczek blaszane identyfikatory na wypadek rozproszenia lub śmierci części rodziny w kolejnych nalotach.
Inspirację do stworzenia identyfikatorów zaczerpnął zapewne z tak zwanych żołnierskich nieśmiertelników, z którymi zetknął się w czasie jako obrońca Oksywia we wrześniu 1939 roku. Identyfikatory dla dziewczynek miały służyć innemu celowi niż te żołnierskie. Chodziło przede wszystkim o ustalenie tożsamości dziecka oraz o wskazanie adresów najbliższej rodziny w przypadku gdyby rodzice dziewczynek zginęli lub zaginęli, co w warunkach wojennych było bardzo możliwe.
Przypatrzmy się nieco bliżej identyfikatorowi, jego wykonaniu i umieszczonym na nim danych. "Blaszka" ma kształt owalny. jej wymiary to 7,2 cm na 5,2 cm. W jej górnej części wykonano dwa otwory pozwalające na przeciągnięcie tasiemki lub sznurka aby można ją było nosić na szyi. "Blaszka" zapisana jest dwustronnie. Na awersie umieszczone są dane osobowe, a więc imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkani. Na rewersie zaś nazwiska i adresy krewnych, w Grudziądzu i w Wierzchosławicach koło Gniewkowa, nieopodal Inowrocławia. Wszystkie napisy wykonano w języku niemieckim. Grawerunek jest dość głęboki, chociaż literki nie zawsze są równe, widać że wykonała go ręka amatora.
Rodzina moich przyszłych teściów przetrwała wojenną zawieruchę bez strat osobowych. Teść po wojnie pracował najpierw w UNRRA, a następnie przez wiele lat w Stoczni Marynarki Wojennej na Oksywiu. Moja przyszła żona Sabina, uczennica gdyńskich Urszulanek, pracowała umysłowo w gdyńskich firmach i instytucjach. Przed emeryturą w Gdyńskim "Społem".

Powyższy tekst w całości poświęcam Jej pamięci.
środa, 18 maja 2016
... a przy Abrahama była "Myśliwska"
Przed laty, idąc od ulicy 10. Lutego, od ulicy Starowiejskiej, mijało się po lewej stronie lokal GZG pod nazwą "Myśliwska". Była to restauracja kategorii I, w której stosownie do nazwy serwowano dania z dziczyzny. Restaurację tę uruchomiono w połowie lat 60. ubiegłego wieku. O ile pamiętam lokal urządzono łącząc ze sobą dwa sąsiadujące ze sobą sklepy w jedno pomieszczenie. Po adaptacji i długotrwałym remoncie uruchomiono tę specjalistyczną restaurację.
Ponieważ w moim tekście na blogu oraz w "Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL" zamieszczonym w 17. "Roczniku Gdyńskim" (2005), restaurację tę pominąłem i teraz chciałbym naprawić ten błąd i napisać o niej kilka słów.
Okno wystawowe lokalu zwracało na siebie uwagę przechodniów, gdyż było ozdobione wypchanymi dzikami. Wnętrze było niewielkie, stylizowane, o wystroju myśliwskim. Ściany lokalu, wyłożone boazerią, zdobiły gadżety związane z lasem i leśną zwierzyną. Były tam między innymi jelenie rogi różnej wielkości oraz wypreparowane bażanty. Meble były proste i dość niewygodne, gdyż zamiast wyściełanych krzeseł do stołów dostawiono drewniane kloce przykryte baranią skórą.
Niewielki bufet dysponował "Żubrówką", ginem (czyli jałowcówką) oraz jarzębiakiem. Dbano też o ciągłość sprzedaży markowego piwa butelkowego. Sprzedawano "Żywiec" i importowany "Radeberger". Smakosze piwa chętnie odwiedzali tę restaurację, pomimo że piwo sprzedawano wyłącznie do zamówionego dania obiadowego.
Dania z dziczyzny w "Myśliwskiej" uzależnione były od sezonu łowieckiego. Wyróżniały się dania obiadowe, rzadziej przystawki, bowiem zupy były podobne jak w innych lokalach (pomidorowa, rosół itp.). Serwowano tu między innymi pieczeń z dzika, sarninę, pieczeń z zająca lub kuropatwę. Lokalem kierowała filigranowa kobieta - pani Danka.
Ponieważ w moim tekście na blogu oraz w "Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL" zamieszczonym w 17. "Roczniku Gdyńskim" (2005), restaurację tę pominąłem i teraz chciałbym naprawić ten błąd i napisać o niej kilka słów.
Okno wystawowe lokalu zwracało na siebie uwagę przechodniów, gdyż było ozdobione wypchanymi dzikami. Wnętrze było niewielkie, stylizowane, o wystroju myśliwskim. Ściany lokalu, wyłożone boazerią, zdobiły gadżety związane z lasem i leśną zwierzyną. Były tam między innymi jelenie rogi różnej wielkości oraz wypreparowane bażanty. Meble były proste i dość niewygodne, gdyż zamiast wyściełanych krzeseł do stołów dostawiono drewniane kloce przykryte baranią skórą.
Niewielki bufet dysponował "Żubrówką", ginem (czyli jałowcówką) oraz jarzębiakiem. Dbano też o ciągłość sprzedaży markowego piwa butelkowego. Sprzedawano "Żywiec" i importowany "Radeberger". Smakosze piwa chętnie odwiedzali tę restaurację, pomimo że piwo sprzedawano wyłącznie do zamówionego dania obiadowego.
Dania z dziczyzny w "Myśliwskiej" uzależnione były od sezonu łowieckiego. Wyróżniały się dania obiadowe, rzadziej przystawki, bowiem zupy były podobne jak w innych lokalach (pomidorowa, rosół itp.). Serwowano tu między innymi pieczeń z dzika, sarninę, pieczeń z zająca lub kuropatwę. Lokalem kierowała filigranowa kobieta - pani Danka.
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 2.
Część 1.
W
miarę nasilającego się z każdym dniem ostrzału radzieckiej
artylerii rannych koni przybywało, a tym samym zwiększała się
podaż koniny. Niemcy zwykle zadowalali się końską wątrobą, a
pozostałe mięso pozostawiali cywilom. Jedliśmy więc koński
gulasz, końskie zrazy, a gospodynie próbowały nawet gotować
koński rosół. Ten był jednak niesmaczny - mdły i słodkawy.
Wodę
nosiliśmy wiadrami z sąsiedniego "Babskiego Figla".
Gotowano na niej między innymi kawę zbożową korzystając z
zapasów wojennych tzw. Kafeschrot. Najbardziej odczuwano brak
chleba, który próbowano zastąpić ziemniakami. Pomimo codziennego
ostrzału dotarły do nas wieści, że piekarnia Reinarta (użytkowana
przez Tessmera) nadal jest czynna. W piątek 24 marca (dwa dni przed
wycofaniem się Niemców z Cisowej, Chyloni i Grabówka) moja siostra
Wanda zdobyła się na odwagę i polami, na skróty przedostała się
do piekarni po kartkowy chleb. Szybko wróciła niosąc ze sobą dwa
kilogramowe bochenki. Jak się później okazało, na następny chleb
przyszło nam poczekać kilka tygodni. Ten pierwszy "polski"
chleb przyniósł z pracy mój ojciec. Była to zapłata za pracę
przy budowie prowizorycznego pomostu, wiaduktu przy dworcu Gdynia
Główna Osobowa.
Wracając
do ostatnich marcowych dni okupacji przypomnieć wypada działalność
niemieckiej żandarmerii polowej (Feldgandarmerie). Jej dwuosobowe
patrole, uzbrojone w pistolety maszynowe i
oznaczone charakterystycznymi, blaszanymi półksiężycami
noszonymi na piersiach, poszukiwały dezerterów. W czasie jednego z
patroli skontrolowano także nasz bunkier, oczywiście bez rezultatu.
Jak się później okazało, dezerterów wieszano na pomoście dla
pieszych na Grabówku oraz do żerdzi przybitych do lip. Dezerterom
wieszano na szyjach tabliczki z napisem zdrajca, czyli Verräter.
Powieszeni dezerterzy wisieli tak przez kilka dni jako postrach dla
innych, potencjalnych tchórzy którzy nie widzieli sensu dalszej
walki za Führera.
W
Cisowej dezerterów się nie widziało. Natomiast na cmentarzu
przybywało żołnierskich grobów, jednakowych, oznaczonych
drewnianymi krzyżami w kształcie krzyży żelaznych. Pogrzeby
odbywały się nocami, dla bezpieczeństwa. My rankami odwiedzaliśmy
pobliski cmentarz między innymi po to aby policzyć niemieckie
groby. Zadanie to było ułatwione, gdyż Niemcy chowali swoich
zabitych obok siebie w rzędach. Wiadomo „Ordnung muß
sien!”.
Tymczasem
odgłosy walk natężały się z dnia na dzień, a właściwie z nocy
na noc, gdyż strzelanina zbliżała się nocami, a oddalała w
dzień. Największe natężenie walk dochodziło od strony Redy, Rumi
i Łężyc. Od strony Kacka i Witomina odgłosy były bardziej
stłumione, wyciszone przez zalesione wzgórza.
Sądząc
po odgłosach front na kilka dni zastygł w jednym miejscu. Tak było do soboty 25. marca. W niedzielę, przed południem ostrzał był symboliczny, a koło południa ustał całkowicie. Nawet lotnictwo radzieckie zaprzestało swoich harców.
We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie.
W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę.
We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie.
W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)