Przed laty, idąc od ulicy 10. Lutego, od ulicy Starowiejskiej, mijało się po lewej stronie lokal GZG pod nazwą "Myśliwska". Była to restauracja kategorii I, w której stosownie do nazwy serwowano dania z dziczyzny. Restaurację tę uruchomiono w połowie lat 60. ubiegłego wieku. O ile pamiętam lokal urządzono łącząc ze sobą dwa sąsiadujące ze sobą sklepy w jedno pomieszczenie. Po adaptacji i długotrwałym remoncie uruchomiono tę specjalistyczną restaurację.
Ponieważ w moim tekście na blogu oraz w "Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL" zamieszczonym w 17. "Roczniku Gdyńskim" (2005), restaurację tę pominąłem i teraz chciałbym naprawić ten błąd i napisać o niej kilka słów.
Okno wystawowe lokalu zwracało na siebie uwagę przechodniów, gdyż było ozdobione wypchanymi dzikami. Wnętrze było niewielkie, stylizowane, o wystroju myśliwskim. Ściany lokalu, wyłożone boazerią, zdobiły gadżety związane z lasem i leśną zwierzyną. Były tam między innymi jelenie rogi różnej wielkości oraz wypreparowane bażanty. Meble były proste i dość niewygodne, gdyż zamiast wyściełanych krzeseł do stołów dostawiono drewniane kloce przykryte baranią skórą.
Niewielki bufet dysponował "Żubrówką", ginem (czyli jałowcówką) oraz jarzębiakiem. Dbano też o ciągłość sprzedaży markowego piwa butelkowego. Sprzedawano "Żywiec" i importowany "Radeberger". Smakosze piwa chętnie odwiedzali tę restaurację, pomimo że piwo sprzedawano wyłącznie do zamówionego dania obiadowego.
Dania z dziczyzny w "Myśliwskiej" uzależnione były od sezonu łowieckiego. Wyróżniały się dania obiadowe, rzadziej przystawki, bowiem zupy były podobne jak w innych lokalach (pomidorowa, rosół itp.). Serwowano tu między innymi pieczeń z dzika, sarninę, pieczeń z zająca lub kuropatwę. Lokalem kierowała filigranowa kobieta - pani Danka.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Życie nocne Gdyni. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Życie nocne Gdyni. Pokaż wszystkie posty
środa, 18 maja 2016
sobota, 13 października 2012
Emilia, Karina, Paula i inne... panienki
W czasie PRL gdyński „półświatek”
był kilkuwarstwowy. Składała się nań gromada prostytutek
(stałych, miejscowych było około 400, a na czas sezonu letniego
przybywało na tak zwane „gościnne występy” około 200
dalszych), sutenerów, często równocześnie cinkciarzy (takie dwa w
jednym) i meliniarzy, udzielających gościny (wynajem na stałe lub
na godziny pokoi we własnych mieszkaniach) prostytutką uprawiającym
swój proceder.
Na drugiej linii znajdowały się osoby
powiązane z prostytucją – była to liczna grupa kelnerów,
taksówkarzy, szatniarzy, którzy żyli w symbiozie z panienkami.
Elitom w drugiej warstwie byli szatniarze, czyli współcześni
bramkarze w nocnych lokalach. To oni sprzedając „konsumpcję” i
karty wstępu selekcjonowali gości, decydując kogo wpuścić do
lokalu. Odmowę wejścia uzasadniano brakiem miejsca, stanem
trzeźwości, zamkniętą imprezą rodzinną lub zakładową. Barierę
taką przełamywała zwykle łapówka, zwana napiwkiem, brana chętnie
w twardej walucie. Tak było w przypadku mężczyzn próbujących
wejść do lokalu. Płeć żeńską selekcjonowano inaczej –
selekcjonował ją zarówno bramkarz jak też pracujące w lokalu
panienki, które w każdej kobiecie widziały konkurentkę. Tak więc
tępione były wszelkie debiutantki i outsiderki usiłujące wejść
do nocnego lokalu.
Bramkarze mieli inne kryteria selekcji.
Nie wpuszczali panienek znanych z awantur z niepłacenia rachunków,
a głównie takich, które nie opłacały się „selekcjonerowi”.
Selekcja konkurentek prowadzona przez
„samorząd” panienek powiązanych z daną knajpą była bardziej
brutalna i bezwzględna. Outsiderki pędzono od wejścia do lokalu,
często przy użyciu siły – wulgarnych wyzwisk, popychanek, a
nawet bicia. Wyjątek stanowiły debiutantki, które przychodziły do
lokalu z własnym boykiem, odpadał więc czynnik konkurencji.
Selekcję konkurentek ustawiała zwykle
prostytutka z najdłuższym stażem, ciesząca się autorytetem i
posłuchem wśród koleżanek po fachu. W ekskluzywnym nocnym lokalu
kategorii „S” przy ul. 10 lutego róg 3 – mają, zwanego „Cafe
Bałtyk” (zajmujący parter i część suteryny gmachu PLO),
rządziła Emilia, zwana „królową portu”. Była to około
czterdziestoletnia, postawna brunetka, o dość regularnych rysach
twarzy. Miała posłuch zarówno u swoich koleżanek, a nawet u
kelnerów i cinkciarzy. Podobno w zwalczaniu konkurencji była
bezwzględna i biła dziewczęta obcasem buta zdjętego z nogi. Z
reguły jednak osobiście nie interweniowała, bowiem wyręczała się
posłusznymi jej panienkami. W zamian za posłuszeństwo Emilia
broniła koleżanki przed personelem lokalu, ewentualną interwencją
milicji, a nawet w Kolegium ds. Wykroczeń, świadcząc na ich
korzyść. Interesowali ją tylko „dolarowi” klienci, Polacy –
nawet pływający nie mieli u niej szans. Słowem – ceniła się.
Inną stałą (przez pewien czas)
bywalczynią „Cafe Bałtyk” była Karina. W mojej ocenie, była to
najładniejsza prostytutka w Gdyni. Średniego wzrostu, śniada,
brunetka o błękitnych oczach, o śródziemnomorskim typie urody.
Zajmowała stolik w pobliżu orkiestry, otoczona zwykle gronem
koleżanek. Nigdy nie widziałem by piła alkohol lub tańczyła.
Obserwowała tańczące na parkiecie pary i słuchała muzyki. Tak
spędzała cały wieczór. O północy orkiestra grała specjalnie dla niej, a z
przedsionka WC wychodziła babcia klozetowa z bukietem czerwonych
róż. Bukiet ten wręczała Karinie, która niebawem opuszczała
samotnie lokal. Mówiono, że w Karinie zakochał się szwedzki
kapitan statku, który awansem opłacił orkiestrę i babcię
klozetową za ten gest świadczący o jego uczuciach. Proceder ten
trwał kilka miesięcy, do czasu załatwienia formalności. Po tym,
Karina wyjechała ze swoim kapitanem do Szwecji i nigdy jej już nikt
w Gdyni nie widział.
Przeciwieństwem tej ładnej
prostytutki była Paula – weteranka zawodu. Kobieta ta przekroczyła
już dawno pięćdziesiątkę. Była niska, dość gruba o wymiętej
twarzy. Pomimo swojego wieku i nieatrakcyjnego wyglądu cieszyła się
u pijanych bywalców knajpy sporym „braniem”. Widać miała sporo
seksapilu, który rozpustni mężczyźni wyczuwali na odległość.
Dla mnie była Paula doskonałą
ilustracją porzekadła, że nie ma brzydkich kobiet, gdy jest pod
dostatkiem wódki...
czwartek, 11 października 2012
Rzecz o restauracji „Oaza” - czyli dziurawe „sito”.
Sporym zainteresowaniem na moim blogu
cieszy się tematyka „gastronomiczna” szczególnie ten jej
aspekt, który mówi o tak zwanym życiu nocnym naszego miasta. To
sprawiło, że postanowiłem do tego tematu powrócić i to w sposób
niekonwencjonalny, mianowicie przybliżając czytelnikom tylko jeden
gdyński lokal - „Oazę”.
O lokalu tym wspomniałem już w
„Roczniku Gdyńskim” nr. 17 z roku 2005, w moim tekście pt.
„Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”, w którym
hurtowo wymieniam lokale z „życiem nocnym”, a także te, w
których prostytutki i boyki urzędowali również w trakcie dnia.
Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu, bowiem wydaje mi się
niecelowe jego ponowne prezentowanie, zważywszy objętość
artykułu.
A więc do rzeczy. Restauracja „Oaza”
powstała przy ulicy Portowej 4, w pierwszych latach 60. ubiegłego
wieku i działała do schyłku PRL (obecnie znajduje się tam zakład
świadczący usługi rehabilitacji medycznej). „Oaza” podlegała
Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym była lokalem kategorii
pierwszej, pomimo licznych braków lokalowych i technicznych –
chodziło bowiem o drenowanie kieszeni konsumentów z niego
korzystających. Lokal był niewielki, ciasny, bez odpowiedniego
zaplecza kuchennego i socjalnego. Z założenia miał stanowić
„sito” przechwytujące zagranicznych marynarzy przypływających
do naszego portu i co oczywiste, odwiedzających nasze miasto.
Chodziło o to, aby przybysze zatrzymywali się w „Oazie” i dalej
nie szwendali się po mieście „zwiedzając” sklepy, knajpy,
meliny i „chawiery” czyli mieszkania dziwek.
Zakładano, że lokal ten z racji jego
lokalizacji spełnia wszelkie wymagania na tego rodzaju „sito”.
Znajdował się blisko portu, w pobliżu milicji i na trasie do
centrum miasta. Wszystko to miało ułatwić codzienną penetrację
tej restauracji, a także szybką interwencję w przypadku zakłócania
porządku w lokalu lub w jego pobliżu. Takie były teoretyczne
założenia. W praktyce jednak boyki (tak półświatek nazywał
zagranicznych marynarzy) przeciekali przez owe „sito” i trafiali
do „Bristolu”, „Cafe Bałtyk”, „Casanowy”, a nawet do
odległego „Morskiego Oka”, zwanego przez gdynian „bulajem”.
Spowodowane to było szczupłością
lokalu w „Oazie” - stąd stosunkowo niewielki wybór dziewczynek,
a także faktem dość dobrej znajomości topografii naszego miasta przez
marynarzy pływających na liniach regularnych, którzy często
bywali w Gdyni, a tym samym dobrze orientowali się gdzie można się
dobrze i w miarę tanio zabawić. Niektórzy z nich mieli tu nawet
swoje „stałe dziewczynki” urzędujące w określonych knajpach.
Dla nich jedyną zaletą „Oazy”
było to, że lokal ten był czynny od godzin popołudniowy. Wcześnie
też zaczynał się tu dancing, z dość dobrym kwartetem muzycznym
(w składzie akordeon, saksofon, skrzypce i perkusja), co
umożliwiało tańce na niewielkim parkiecie.
Lokal zagęszczał się pod wieczór.
Wtedy też przybywało tańczących parek, a orkiestra grała prawie
non stop chętnie spełniając (oczywiście odpłatnie) muzyczne
życzenia. Wtedy też najbardziej aktywni byli liczni tu cinkciarze,
a bar był oblężony. Tak było, aż do północy. Później gości
sukcesywnie ubywało, „zakochane” parki odjeżdżały na chawiry,
bądź korzystając z taksówek przenosiły się do innych lokali. Z
lokalu wybywali też cinkciarze, słowem w lokalu pozostawały
niedobitki. Teraz dominowali tu polscy konsumenci, przy stolikach
spali pijani marynarze. Kelnerzy sprzątali popielniczki i kasowali
należności, a orkiestra symulowała granie, robiąc długie
nieuzasadnione przerwy pomiędzy melodiami. Ciągnięto taką byle jaką działalność do godziny trzeciej, o której oficjalnie lokal
zamykano.
Do końca bywali tu zwykle Polacy,
niekiedy kolesie na delegacji, szukający przygód mieszkańcy
naszego miasta, osoby topiące w alkoholu swoje smutki, bądź
alkoholicy, którym ciągle było mało.
Dla tak zwanych lepszych gości w
„Oazie” był niewielki pokoik ukryty za kotarą, tuż przy
wejściu do WC. Tam spotkać można było pijących miejscowych
prominentów, którzy ukrywali swoje alkoholowe skłonności.
Lokal nastawiony był głównie na
wyszynk. Z powodu braku kuchni serwowano tu poza wódką i butelkowym
piwem krótkie dania barowe – tatar, śledzik, sałatki i
tradycyjne jajka w majonezie, a na ciepło – bigos, flaki i
wątróbkę. Te dania na ciepło trafiały gotowe z innych knajp i na
miejscu były odgrzewane w małym pomieszczeniu za bufetem.
Przy wejściu znajdowała się szatnia,
która było obowiązkowa. Tu królował pan Julek. To on
selekcjonował gości, sprzedawał tak zwane konsumpcje, a także
prowadził sprzedaż papierosów. Czym jeszcze zajmował się ów
zawsze uśmiechnięty pan, pozostawiam domysłom czytelników.
Za bufetem stał pan Roman, pracował
sprawnie i pilnował swoich interesów. Nalewał wódkę do
kieliszków lub wydawał całe butelki kelnerom, którzy roznosili
alkohol do stolików. Kelnerów pracowało tu kilku, sami mężczyźni,
bowiem kelnerek w gdyńskiej gastronomii na noc nie zatrudniano.
Wyjątkiem były nieliczne bufetowe w niektórych gdyńskich nocnych
lokalach, kobiety te mimo nocnej pracy podejmowały ją chętnie.
Widocznie była ona bardzo atrakcyjna.
W „Oazie” pracowały tylko trzy
kobiety – dwie w tak zwanej kuchni i jedna w szalecie. Do tej
ostatniej należał też obowiązek sprzątania sali i zaplecza.
Całością kierował pan Zbyszek –
trzydziestoletni, szczupły mężczyzna, który w knajpie był raczej
niewidoczny.
Praca w „Oazie” była dla personelu
atrakcyjna i zapewne dochodowa. Przypuszczać można, że niektórzy
pracownicy (a może wszyscy) otrzymywali też wynagrodzenie z innej
niż GZG kasy.
Faktem jest, że gdy w latach 1965 –
66 wybuchła w GZG tak zwana afera gastronomiczna, gdy aresztowano
kilkanaście osób, w tym dyrektora i jego zastępcę oraz licznych
kierowników i bufetowe, pracowników „Oazy” pozostawiono w
spokoju. Widocznie personel ten cieszył się nieskazitelną
reputacją i pełnym zaufaniem tak zwanych „organów”.
wtorek, 6 marca 2012
Życie nocne Gdyni - część 3
Władze sanitarne, administracyjne i policyjne ruszyły do kontrataku. Wiadomo, w socjalizmie nie ma prostytucji! Gdyński półświatek zadawał jednak co dzień kłam temu hasłu. Prostytutki liczono w tysiącach. Według policyjnych kartotek na stałe przebywało ich w naszym mieście kilkaset, około 400., w sezonie letnim na gościnne występy przybywało drugie tyle. Dodając do tego cichodajki, biurwy i dziewczynki przyjezdne, uzyskujemy niemały rynek o różnorodnej podaży.
Wtedy - a był początek lat pięćdziesiątych - na rogu ul. 10 lutego i Świętojańskiej, na placyku przy domu wójta Radtkiego, pojawiły się przeszklone gabloty, eksponujące zdjęcia ,,zasłużonych”
dziewek. Poza zdjęciami, podawano ich personalia, wiek, pseudonimy oraz lokale, w których można było je spotkać. Prawie całe CV. Przy gablotach gromadzili się mężczyźni, głównie młodzi. Było sporo śmiechu i komentarzy. Szeptano, że władza ludowa zrobiła gdyńskim panienkom bezpłatna reklamę. Jak na ironię, na placu Kaszubskim w tym samym czasie wystawiono identyczne gabloty z podobiznami przodowników pracy ze stoczni ,,Nauta”. Tutaj podawano procenty wykonanej normy, jednak ta ekspozycja nikogo nie interesowała.
Równolegle prowadzono nagonkę milicyjną na lokale. Przy komendzie utworzono specjalna komórkę do walki z prostytucją, tak zwaną ,,obyczajówkę”. Funkcjonariusze obojga płci z tej jednostki wpadali do wybranego lokalu prowadzącego tego typu działalność rozrywkowa, wygarniali wszystkie panienki, ładowali je do specjalnego samochodu, zwanego budą i wywozili na badania. Milicyjnym lekarzem- wenerologiem był dr med. Leon Binek, ten sam, który przed wojną leczył w Gdyni chorych wenerycznie.
Po badaniu część panienek trafiała do łabaju (tak zwano szpital dla chorych) w Wejherowie, przy ulicy Sobieskiego. Po wyleczeniu dziewczyny wracały do zawodu. Półświatek ten, wejherowski łabaj oraz strajk leczonych dziwek, dość szczegółowo opisał w swoim bestsellerze wybrzeżowy publicysta, Stanisław Goszczurny. Ta niewielka książeczka pod znamiennym tytułem ,,Mewy” w zbeletryzowany sposób przybliża czytelnikom tematykę trójmiejskiej prostytucji. Nieliczne egzemplarze tej książki bywają w niektórych filiach Biblioteki Miejskie.
Powróćmy jednak do gdyńskich realiów. Nie wszystkie gdyńskie knajpy opanowane były przez mewki. Ich szczególnym wzięciem cieszyły się lokale z działalnością rozrywkową, czyli takie, gdzie odbywały się dancingi. To tutaj kwitło życie nocne. Większość tych lokali było w dzień zwykłymi kawiarniami bądź restauracjami. Od wczesnego wieczoru wprowadzano w nich opłatę,
tzw. konsumpcję, sprzedawano karty wstępu, a do rachunku zaczynano doliczać procenty za działalność rozrywkowa. Sprawami tym zajmowali się szatniarze lub specjalnie parający się tym bramkarze. Zwykle dorabiali sobie w ten sposób mężczyźni - pracownicy GZG /Gdyńskie Zakłady Gastronomiczne/. Ta firma bowiem, aż do połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, dominowała w tym zakresie usług. Od roku 1976, po reorganizacji handlu i gastronomi, wszystkimi knajpami w mieście zawładnęło Społem. Poza zmianą szyldu i podporządkowaniem organizacyjnym, niczego to pod względem merytorycznym nie zmieniło. Knajpy pozostały knajpami, kelnerzy kelnerami, bramkarze byli nadal bramkarzami, dziwki pozostały dziwkami, cinkciarze nadal wymieniali dolary... Zmiany tej nie odczuł także konsument, którego na różne sposoby oszukiwano, zaniżając gramaturę naparów kawy, serwowanych dań obiadowych, bądź dopisując do rachunku bieżącą datę. Oszukiwano też firmę, wprowadzając do obrotu własny towar, szczególnie wódkę. Przeciwdziałając zwłaszcza temu ostatniemu oszustwu, już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, wprowadzono do bufetów tzw. wódkę gastronomiczną. Była ona specjalnie oznakowana, od wewnętrznej strony metki miała pieczątkę ,,wódka gastronomiczna”. O ile dobrze pamiętam oznaczano tak wyłącznie wódki czyste, bowiem one cieszyły się największym popytem.
Następnie była ,,Solidarność”, stan wojenny, zmiana ustroju, ,,godzina 13”, ale knajpy pozostały knajpami, a w dobie zmiany ustawy o działalności gospodarczej powstały ,,Agencje Towarzyskie”, a teraz w czasach internetu panienki ogłaszają się na stronach internetowych...., ale o tym może napiszę innym razem.
Gazeta Świętojańska Gdynia–Rumia, nr 2 (7), 23/24 czerwca 2004
poniedziałek, 5 marca 2012
Życie nocne Gdyni - część 2
Kolejna zagadka z tego zakresu, to sprawa lokali gastronomicznych w wojennej Gdyni. Wiadomo tylko, że takie lokale istniały i działały. Zapewne jako miejsca spotkań Niemców. Wiem, że w Gdyni w tym czasie były nocne lokale m.in. ,,Cafe Berlin” przy ul. 10 lutego róg 3-maja /w powojennym gmachu PLO/. Również w powojennym domu towarowym PDT przy Placu Kaszubskim /Jana z Kolna 4/ mieścił się na wszystkich kondygnacjach tego obiektu nocny lokal, pod nazwa ,,Continental”. Były też jakieś knajpy przy ul. Świętojańskiej.
Jak mi wiadomo, wszędzie tam były dancingi i zapewne portowe dziwki, bo przecież Niemcy- głównie żołnierze i marynarze, zwykle samotnie przebywając w naszym mieście- musieli z kimś tańczyć, flirtować itp. Sprawy seksu dla nich rozwiązano kompleksowo- otwierając domy publiczne. Znana jest mi lokalizacja dwóch takich obiektów. Pierwszy- zapewne już jesienią 1939 roku uruchomiono przy ul. Śląskiej 9-11 w domu Tadeusza Olszewskiego, w parterowych pomieszczeniach, po przedwojennej, publicznej łaźni. Z uwagi na duży popyt na te ,,usługi” niebawem uruchomiono bliżej portu drugi burdel. Mieścił się on przy ul. Żeromskiego i zajmował całą czteropiętrową kamienicę. Dziewczyny tam ,,zatrudnione”, pochodzące z różnych podbitych krajów Europy, były systematycznie badane przez lekarzy. Natomiast klienci po uiszczeniu opłaty w okienku kasowym otrzymywali prezerwatywy zwane po niemiecku ,,Olagumm”. Pobyt u wybranki trwał godzinę. W przypadku przedłużenia pobytu, opłacić trzeba było kolejną taksę. Jak zdołałem ustalić, z domu przy ul. Żeromskiego zwanego ,,libellą” /zapewne od niem. Liebe- kochać/, a potocznie zwanego ,,Puffhausem”, /od niem. słowa puffen- spać/ korzystali poza żołnierzami różnych formacji, także cywile. Ale burdel był ,, Nur fur Deutsche”. Szacując według ilości pomieszczeń i wielkości obiektów, w który mieściły się burdele/ obydwa budynki zachowały się do dziś/ przyjąć można, że zatrudniani tam łącznie kilkadziesiąt dziewcząt. Zapewne przeprowadzano tam stałą rotację- eliminując starsze i chore. Tak więc przez czas trwania wojny przewinęło się tam co najmniej kilkaset dziewcząt. Jaki był ich los pod koniec wojny nie jestem w stanie powiedzieć. Należy przypuszczać, że zostały one wraz z innymi Fluhtlingami ewakuowano drogą morską na Zachód. Znany mi jest los tylko jednej dziewczyny z sąsiedztwa, która ,,przyjaźniła” się z niemieckimi żołnierzami. Po skończonej wojnie odnalazła się w Danii.
Wyzwolenie przyniosło erupcję prywatnej działalności gospodarczej. W Gdyni, jak grzyby po deszczu, wyrastały małe, prywatne firmy, warsztaty, sklepy i knajpki. Boom taki trwał do roku 1949, gdy przystąpiono do zwalczania ,,prywatnej inicjatywy”. Była to tzw. bitwa o handel. Jej efektem była m.in. państwowa gastronomia, która sukcesywnie przejmowała prywatne restauracje, bary i kawiarnie. Do tych właśnie zakładów- teraz państwowych i spółdzielczych, napływać zaczęły prostytutki. Nie oznacza to, że w latach 1945- 1949 ich w Gdyni nie było, ale prywatni właściciele dbając o renomę swoich knajp, utrudniali dziwkom uprawianie ich procederu. W handlu i gastronomii uspołecznionej działać przestały moralne hamulce i sprawy ruszyły żywiołowo.
Wnet Gdyni zaroiło się od cór Koryntu. Przyczynił się do tego znaczny spadek chorób wenerycznych /plaga powojennej Gdyni/ a to dzięki szeroko zakrojonej akcji ,,W” i wprowadzeniu do zwalczania penicyliny i jej pochodnych. Strach przed chorobami zmalał z momentem, gdy okazały się one w miarę szybko wyleczalne...
Prostytucja w Gdyni z początkiem lat pięćdziesiątych zastraszająco narastała. Do odremontowanego z grubsza portu zaczęło przybywać coraz więcej statków. Popyt zrodził podaż.
Tu panienki portowe szybko znajdowały klientów. Kwitło sutenerstwo. Wynajem prywatnych mieszkań na cele nierządu- na noc, na godziny, na miesiąc. To się opłacało, bo burdele w Gdyni znikły, a jak wiadomo, przyroda nie toleruje pustki...
Ciąg dalszy nastąpi....
Gazeta Świętojańska Gdynia–Rumia, nr 2 (7), 23/24 czerwca 2004
niedziela, 4 marca 2012
Życie nocne Gdyni - część 1
W obiegu był przed laty dowcip, w którym do miejscowości wczasowej przybywa mężczyzna pragnący się rozerwać. Pyta więc napotkanego tubylca o istnienie w tej miejscowości życia nocnego. Tubylec bez większego zastanowienia odpowiada: ,,Była tu taka jedna, ale przed tygodniem wyjechała”.
Kawał ten przypomniał mi się, gdy w ,,Bedekerze Gdyńskim” K. Małkowskiego (wydanie z 1995 r.) na ostatnich dwóch stronach natknąłem się na hasło noszące tytuł jak wyżej. W tekście tym dosłownie kilka zdań o gdyńskich prostytutkach i knajpach – o przedwojennym Kurhausie, o knajpie Piątka, o powojennej ,,Oazie” przy ulicy Portowej oraz kilka imion portowych dziewcząt. I to by było na tyle.
Nie dziwie się K. Małkowskiemu, że tak lapidarnie potraktował ten temat, który w ,,Bedekerze” trudno szerzej zaprezentować, a poza tym rozumiem autora, który do owego tematu nie dysponował wystarczającym materiałem. Bo prawda jest taka, że informacje o gdyńskich knajpach, zarówno tych portowych jak i ogólnomiejskich, są bardzo skąpe. A dotyczy to nie tylko ,,odległej” gdyńskiej prehistorii – początków Gdyni jako wczasowiska, a później (czyli początków dwudziestego wieku) ale również czasów wojny, powojnia i PRL-u.
Odnośnie spraw aktualnych w tym w tym zakresie informuję, że w roku 1999 ukazał się przewodnik po gdyńskich restauracjach Pani Sokołowskiej noszący tytuł ,,Od Ankera do Złotej Kaczki” (obawiam się, że teraz już dość nie aktualny, ze względu na powstanie i likwidację niektórych współcześnie działających lokali).Tu – we wstępie, nieco informacji i nazw przedwojennych gdyńskich ,,zakładów żywienia zbiorowego”, a także ich adresów. Jak podaje autorka, wg księgi adresowej z 1937 roku było w Gdyni 23 lokale rozrywkowe oraz 9 restauracji w hotelach. Szkoda tylko, że nie wspomina jakie były owe ,,rozrywki” i jak w tych lokalach wyglądało ,,życie nocne”.
Osobiście z relacji ustnych ,,starych Gdynian” wiadomym mi jest, że w tzw. ,,chińskiej dzielnicy”, a więc w rejonie ul. Portowej, Św. Piotra, aż prawie po ul. Polską i Dworzec Morski funkcjonowała do roku 1930 (wtedy likwidacja tej dzielnicy) knajpa u Librechtki. Tu zbierała się portowa brać, rybacy z Koloni Rybackiej, zagraniczni marynarze, a także nieco portowych dziwek
(obszerniej opiszę to w moim następnym wpisie na blogu).
Czy knajp takich było więcej? - dziś trudno powiedzieć, bo żyjące obecnie pokolenie Gdynian, to głównie przybysze z okresu powojennego, a my, urodzeni i wychowani w Gdyni, W latach 20 i 30 ubiegłego wieku byliśmy dziećmi i sprawy dorosłych nas nie interesowały. A pisanych materiałów brak.
Brak jest monografii gdyńskich knajp, barów, jadłodajni i tym podobnych przybytków, bez względu na ich nazwę. Tu sama wiedza zaczerpnięta z książki adresowej lub telefonicznej ani wycinki ze starych gazet nie wystarczą.
Wertując ,,gdyńskie” materiały, tylko sporadycznie trafić można na okruchy, dotyczące interesującej nas tematyki. Wzmianki, przyczynki, fragmenty tekstów- z reguły powielają te same nazwy i fakty. Mówi się więc o kawiarni Plichty, o Kurhausie, o restauracji Grzegorzewskiego, o Fangracie, wymienia się ,,Morskie Oko” pani Szmitowej oraz o ,,Polskiej Riwierze”. W tym kontekście wspomina się dwa-trzy bale zorganizowane przez ,,Panie Gdyńskie”, a przecież przedwojenna Gdynia jako miasto ,,żyła” 14 lat. A żyło nie tylko śródmieście. Do połowy lat 30 wchłonęła Oksywie, Obłuże, Witomino, Redłowo, Orłowo, Chylonię, Cisową, Działki Leśne, Leszczynki, A nawet część Pogórza. We wszystkich tych dzielnicach były restauracje i knajpy.
Z czasów mojego dzieciństwa pamiętam knajpę Choyki przy kościele Św. Michała na Oksywiu (dom ten stoi do dziś – obecnie sklep spożywczy), na Cisowej była ,,Cisowianka”, a na pograniczu z Chylonią ,,Lipowy Dwór”, w centrum na parterze ,,Domu Vossa” również istniała jakaś restauracja z możliwością organizowania zabaw tanecznych (dużą sala wykorzystywana na wszelkiego typu zebrania) a u wylotu ul. Chylońskiej, była knajpa Thymiana – Niemca, właściciela ziemskiego z Obłuża i Oksywia.
Zupełnie nie mam pojęcia, jaki knajpy działały na Grabówku, w Orłowie i innych dzielnicach – a z pewnością takowe funkcjonowały. Jak wyglądało w nich ,,życie nocne”?. Czy takowe było? Czy były to zwykłe ,,wodopoje”, gdzie przychodzili tylko mieszkańcy danej dzielnicy, a od czasu do czasu w przyległej sali odbywała się podmiejska zabawa?... Pytania takie można by mnożyć.
Ciąg dalszy nastąpi ...
Gazeta Świętojańska Gdynia–Rumia, nr 2 (7), 23/24 czerwca 2004
Subskrybuj:
Posty (Atom)