Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludność. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 grudnia 2015

Nieszczęścia chodzą stadami

Znane powszechnie przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku jednej gdyńskiej rodziny przysłowie to należałoby zmodyfikować i nadać mu brzmienie jak w tytule. Wprawdzie nieszczęść tych w tej rodzinie było "tylko" trzy, ale za to ich "ciężar gatunkowy" był przeogromny. Ale zacznijmy opowieść od początku.

Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.

W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.

Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.

Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.

Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.

Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...

poniedziałek, 7 lipca 2014

Pranie na gdyńskich przedmieściach

Zanim do powszechnego użytku weszły pralki mechaniczne, pranie było jedną z najbardziej absorbujących czynności jaką wykonywać trzeba było w każdym domowym gospodarstwie. Czynność tę wykonywały kobiety – żony i matki, rzadziej służące, bądź wyspecjalizowane w tej czynności praczki. W tzw. lepszych domach (gospodarstwa domowe wolnych zawodów i wyższych urzędników różnych instytucji i firm) praniem zajmowała się specjalnie do tej czynności najęta kobieta, która zabierała do prania brudną bieliznę osobistą, stołową i pościelową, i po kilku dniach zwracała ją czystą wykrochmaloną i wyprasowaną.

W domach czynszowych właściciel domu urządzał na strychu lub poddaszu pralnię i suszarnię dla upranej bielizny. Gdy w budynku zamieszkiwała większa ilość lokatorów, administrator opracowywał specjalny harmonogram korzystania z pralni i strychu. Cykle pralnicze wynosiły zwykle jeden miesiąc. Który z lokatorów wypadł z harmonogramu, zmuszony był czekać przez miesiąc na ponowienie swojej kolejki.

Na przedmieściach nie było potrzeby korzystania z harmonogramu, tu bowiem mieszkańcy baraków lub domków jednorodzinnych prali wtedy, gdy nagromadziły się „brudy”, a pogoda i czas sprzyjały. Gospodynie mające liczne rodziny często robiły tzw. przepierki dla swoich pociech. Niekiedy takie przepierki trzeba było robić codziennie, gdyż przedmiejskie dzieci, korzystając z zabawy na podwórkach, polach, łąkach i w lesie, brudziły odzież niemiłosiernie, a jej ilość była znacznie ograniczona.

Tzw. duże pranie każda rodzina organizowała co najmniej raz w miesiącu. Wtedy prano bieliznę pościelową i osobistą, a ponieważ owe pranie było pracochłonne, często gospodyni pomagały w tej czynności starsze dzieci (rzadziej mąż). Zwykle pranie planowano w poniedziałek, tak aby wszystkie czynności z nim związane zakończyć w ciągu nadchodzącego tygodnia.

Zwykle też przygotowania do prania czyniono już w niedzielne popołudnie. Sortowano bieliznę na białą i kolorową, z pompy przynoszono wodę, którą po zagrzaniu zalewano bieliznę np. w kotle lub balii, tak, aby przez całą noc była poddawana tzw. zamoczeniu. Do zamoczonej bielizny dodawano nieco proszku w celu lepszego usunięcia brudu.

Kolejnym etapem prania było gotowanie bielizny. Służył do tego specjalny kocioł, którego zawartość czyli wodę i bieliznę podgrzewano do stanu wrzenia. W czasie podgrzewania i gotowania, bieliznę od czasu do czasu mieszano specjalną drewnianą łopatką.

Po zagotowaniu bielizny gospodyni przystępowała do właściwego prania. Zawartość kotła, czyli bieliznę sukcesywnie wyciągano i umieszczano w drewnianej lub blaszanej balii. Praną sztukę kładziono na blaszanej tarce, nacierano mydłem i tarto po nierównej powierzchni. W zależności od stanu zabrudzenia i wielkości pranej sztuki, czynność tę wykonywano od kilku do kilkunastu minut. Następnie wypraną sztukę wrzucano do osobnego naczynia z wodą i tam następowało jej płukanie. Potem bieliznę krochmalono i wyżymano. Wyżymanie, czyli wyciskanie wody z upranej bielizny odbywało się ręcznie i przy dużych sztukach wymagało sporego wysiłku.

Potem bieliznę suszono na rozpiętych w ogródkach linkach, bowiem z reguły suszarniami nie dysponowano. Ponieważ obciążone mokrą bielizną linki mocno zwisały, podpierano je tzw. sztycami, czyli długimi na ponad dwa metry kołkami.

W lecie, przy sprzyjającej pogodzie, suszenie wypranej bielizny nie stanowiło problemu. Gorzej było zimą i jesienią. Wtedy wyczekiwano na przychylną aurę, odkładając pranie o kilka dni.

Wysuszoną bieliznę pościelową i stołową, także ręczniki, maglowano, zwykle bowiem odpowiedni magiel znajdował się w pobliżu. Koszule, bluzki, fartuchy prasowano we własnym zakresie, żelazkiem na węgiel drzewny lub na „duszę”. Żelazka elektryczne były rzadkością – bo też nie wszędzie dochodziła już elektryczność...

czwartek, 3 lipca 2014

Kaszubi w Gdyni

Przed laty, podczas mojego wykładu na gdyńskie tematy, który wygłaszałem w Osiedlowym Klubie Spółdzielni Mieszkaniowej „Bałtyk”, zadałem obecnym pytanie - „Gdzie znajduje się największe skupisko Kaszubów?”. Odpowiedzi na tak postawione pytanie były różne. Wymieniano kolejno: Kościerzynę, Kartuzy, Wejherowo, Puck a nawet Lębork. Po ożywionej dyskusji, ponownie zabrałem głos informując zebranych, że największym skupiskiem Kaszubów jest Gdynia. Na sali zapanowało powszechne zdziwienie i wtedy przytoczyłem kilka liczb uzasadniając moje stanowisko...

Jak lustrują to dostępne dane z tego zakresu, pod koniec XIX wieku, gdy Gdynia było rolniczo – rybacką wsią, mieszkało tu 667 Kaszubów, czyli osób mówiących na co dzień tym językiem. Tuż przed wybuchem I wojny światowej w Gdyni nadal po Kaszubsku mówiły 544 osoby, czyli nieco ponad 60% mieszkańców wsi. Ponad 38% mieszkańców mówiło wtedy po niemiecku, co świadczy o postępującej germanizacji regionu.

Po I wojnie światowej, po przyznaniu Polsce Wybrzeża Gdańskiego, a szczególnie po zdecydowaniu się na budowę portu „przy Gdyni”, nastąpiły dynamiczne zmiany demograficzne w Gdyni i najbliższych jej okolicach, które niebawem były do Gdyni włączone.

Napływająca z całej Polski ludność tu szukająca pracy, osiedlała się głównie na przyszłych przedmieściach miasta. Decydowały o tym czynsze i możliwości ewentualnego budowania substandardowych baraków na dzierżawionych gruntach. Tylko nieliczni przybysze zasiedlali dawną wieś Gdynię, teraz będącą Śródmieściem. Ze starych kaszubskich mieszkańców w tym rejonie pozostały niewielkie hermetyczne enklawy – w rejonie Placu Kaszubskiego i ul. Starowiejskiej. Większość Kaszubów – teraz już Gdynian – mieszkała w Wielkim Kacku, Oksywiu, Obłużu, Wiczlinie i w Cisowej. Tam też trafiali przybysze z innych rejonów Kaszub – z okolic Kartuz, Kościerzyny, Wejherowa i Pucka. Śródmieście zdominowali przybysze z tzw. Galicji, Kongresówki i Kresów Wschodnich.

Wśród Kaszubów wyodrębnić było można – Kaszubów autochtonicznych, czyli miejscowych, Kaszubów przybyłych tu spod Kartuz i Wejherowa, wreszcie Kaszubów urodzonych już w Gdyni z małżeństw mieszanych, czyli tzw. pół-kaszubów. Tych ostatnich było bardzo mało, bowiem jak już wspomniałem, środowisko kaszubskie było hermetyczne i niechętnie patrzyło na osoby z Kociewia, Kujaw lub Wielkopolski – już o innych dzielnicach Polski nie wspominając...


Potrzeba było lat, aby różnice te – językowe i obyczajowe – uległy zniwelowaniu. Obecnie liczba Kaszubów zamieszkujących „wielką Gdynię” wynosi około 80000 osób, wliczając w to osoby z rodowodem kaszubskim. Podobnie jak przed laty, większość rodzin zamieszkuje przedmieścia. Co charakterystyczne, zaledwie co dziesiąty gdyński Kaszub zna i posługuje się swoim językiem.

poniedziałek, 9 września 2013

Kaszubi w Gdyni

Przed I wojną światową liczba mieszkańców wsi Gdynia nie przekraczała tysiąca osób. Według zachowanych statystyk, w 1910 roku mieszkało tu około 900 osób, utrzymujących się z rolnictwa i rybołówstwa. W 1921 roku, gdy ziemię nad Zatoką Gdańską powróciły do Polski, mieszkało w Gdyni już 1300 osób, głównie Kaszubów. Po 14 latach, w 1935 roku, gdy Gdynia była od 9 lat miastem, mieszkańców było około 75000. Jak widać skok demograficzny był znaczący, lecz nadal zdominowany przez ludność kaszubską, która tu napływała pobliskich kaszubskich powiatów, morskiego i kartuskiego. Jak ustalono, aż 30% ludności napływającej do Gdyni stanowili Kaszubi.

Tymczasem stosunek władz centralnych i miejscowych do autochtonicznej ludności był oględnie mówiąc mało życzliwy. Brało się to głównie z bariery językowej i różnic w mentalności, widocznej między ludnością napływową z południa i wschodu Polski, a Kaszubami. Wielu przybyszów nie rozumiało języka kaszubskiego, który uważali za język niemiecki, bądź jego odmianę gwarową. Sprawiło to, że władze centralne podjęły działania repolonizacyjne, zamierzające nauczyć ludność kaszubską literackiego języka polskiego.

Ruch młodo kaszubski natomiast inspirowany przez miejscowych, lokalnych patriotów, został zakwalifikowany jako rodzaj separatyzmu, który rzekomo dążył do oderwania Pomorza od macierzy. Takie postawy zaowocowały z jednej strony, brakiem zaufania do ludności kaszubskiej. Sprawiło to, że Wojewoda Pomorski żądał od starostów powiatowych z terenu Pomorza okresowych meldunków z prowadzonej inwigilacji miejscowych działaczy.

Pomimo znanego patriotyzmu Derdowskiego, Majkowskiego, Abrahama i innych, miejscowych inteligentów marginalizowano, obsadzając wszystkie nawet najmniej znaczące stanowiska w pomorskiej administracji „swoimi”, czyli przybyszami z centralnej Polski.

Dotyczyło to zarówno spraw cywilnych jak i wojskowych, czego przykładem jest skierowanie płk. Dąbka w zagrożeniu wojennym na Wybrzeże, chociaż dowódca ten nie znał ani terenu ani realiów tu panujących.

Pomimo tych wszystkich niechęci jakim darzono Kaszubów społeczność ta wniosła swój znaczący wkład w rozwój naszego miasta i portu. Według aktualnych szacunków, dziś Gdynia jest największym skupiskiem Kaszubów na Pomorzu, których zamieszkuje tu około 100000. Oznacza to, że co piąty Kaszub to gdynianin... względnie osoba, której współmałżonek ma kaszubskie korzenie.

piątek, 15 lutego 2013

Śmierć formanna Józefa Hohna.

W przedwojennych, gdyńskich portowych firmach przeładunkowych, formannami (z niemiecka) nazywano przodowników danej brygady sztauerów lub trymerów. Później nazwę tę zastąpiono pojęciem brygadzista, które stosowano we wszystkich zawodach wymagających zespołowego wykonywania pracy, a wymagającego jednoosobowego kierownictwa. W porcie formann ustalał kolejność poszczególnych czynności, dzielił robotę pomiędzy członków „ganku”, czyli brygady przeładunkowej, rozmawiał w tym zakresie „ze statkiem” to jest oficerem pokładowym odpowiedzialnym za ładunek, a także gdy zaistniała tak potrzeba, pośredniczył pomiędzy kierownictwem firmy, a robotnikami – owymi sztauerami, bądź trymerami. Formann to była w porcie osobowość, a dobry formann był gwarantem sprawnego i bezwypadkowego przeładunku.

Takim dobrym formanem był w firmie „Polskarob” Józef Hohn, szwagier opisanego już wcześniej rybaka Józefa Kura. Właściwie Hohna też był rybakiem, jak cała jego wywodząca się z Rewy rodzina. Wcześniej jednak, już na początku XX wieku przeniósł się do Gdańska i zatrudnił się w Nowym Porcie, jako robotnik przeładunkowy. Co było powodem takiej decyzji nie zdołałem ustalić. Może tragiczne zatonięcie w Zatoce Puckiej, aż dwóch jego krewniaków, powracających łodzią z Pucka do Rewy? Faktem jest, że Józef po odbyciu służby w pruskiej Kriegsmarine, unikał pracy na morzu. Wolał port i jego sprawy. Tu w porcie był blisko morza, a równocześnie był na lądzie, zatem bezpieczny.

W czasie I wojny światowej, gdy Józef służył Wilhelmowi, jego żona Elżbieta przebywała u jego rodziny w Rewie. Wtedy to, w 1916 roku, urodził się Józefowi ich jedyny syn, Feliks (mój przyszły szwagier), o którym pisałem wcześniej na blogu i w Roczniku Gdyńskim nr 15.

Po wojnie, gdy wybuchła Polska i odzyskaliśmy skrawek wybrzeża, Józef zamieszkał w Gdyni, bo tu był potrzebny i tu mógł wykorzystać swoją fachową wiedzę.

R. Rdesiński w swojej książce pt. „Brama na świat. Gdynia 1920 – 1939”, gdzie na stronie 81 opis działalności firmy „Polskarob”, czytamy: „ „Polskarob” (...) znalazło się w Gdyni już w 1927 roku i rozpoczęło przeładunek. W Gdyni było wtedy tylko jedno nabrzeże (...) Znaleźli się też na miejscu ludzie, którzy znali nieco prace portowe i wzięli się do nich. Byli to przyszli tak zwani formanni:
Hohn, Sikorski, Białka, Hejza, Mach i inni, wszystko Kaszubi, ludzie ambitni i twardzi...”

Musiał być Józef Hohn postacią znaczącą, bo wymienia się go na pierwszym miejscu w owym zestawieniu brygadzistów. W Gdyńskim porcie pracował do emerytury. Mieszkał z rodziną przy ul. Św. Piotra. Osobiście poznałem go w 1943 roku, na ślubie mojej siostry Wandy z jego synem Feliksem. W czasie wojny widywaliśmy się sporadycznie, w czasie różnego rodzaju rodzinnych spotkań.

W maju 1945 roku przybyła do nas z Rewy teściowa siostry, czyli jak mówiliśmy „stara Hohnka”, a wraz z nią wiadomość o śmierci Józefa. Zginął w Rewie od pocisku wystrzelonego z Helu przez broniących się do końca Niemców. Krewniacy zawinęli go w koce i stare żagle i pochowali na rewskiej plaży. Latem po kilku miesiącach ekshumowaliśmy jego ciało. Złożone do trumny, pogrzebaliśmy je na niewielkim cmentarzyku w Kosakowie.

Do Gdyni Józef Hohn jeden z formannów portu już nigdy nie powrócił.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Był zawsze pierwszy.



W tekście o Franku Konkolu wspomniałem mimochodem o Józefie Kur, u którego po wojnie Franek praktykował. Tym razem nieco więcej o wuju Józefie, w owym czasie najstarszym gdyńskim rybaku. Poznałem go tuż po wojnie. Był postacią nietuzinkową. Dla naszego rybołówstwa morskiego zasłużoną. Człowiekiem, który na przestrzeni lat przeszkolił „przy warsztatowo” dziesiątki rybaków do połowów pełnomorskich, bowiem wcześniej połowy ograniczały się do wód przybrzeżnych.

Tak było już po I wojnie światowej. Natomiast po II wojnie, J. Kur był jednym z pierwszych, którzy już w kwietniu 1945 roku rozpoczęli połowy (pamiętać przy tym należy, że Niemcy bronili się na Helu do 10 mają 1945 roku). Fakt ten potwierdza prof. dr A. Ropelewski w swojej książce pt. „1000 lat naszego rybołówstwa” (str. 141). Wtedy to ryby były cennym artykułem spożywczym dla ludności naszego miasta.

Życiorys J. Kura jest niebanalny. Urodzony na Oksywskich Piaskach jeszcze w XIX wieku, już przed I wojną światową, jako jedyny Kaszub, opłynął na jachcie niemieckiego cesarza Wilhelma II ziemski glob. Później była „wilusiowa” Kriegsmarine, a zaraz po wojnie, gdy odradzała się Polska, wspierał w patriotycznych działaniach Antoniego Abrahama.

Z Oksywskich Pasków do Gdyni trafił z początkiem lat 20 – tych ubiegłego wieku, wtedy gdy inż. T. Wenda szkicował swoje pierwsze plany budowy portu. Nabył wówczas parcele przy ul. Starowiejskiej 12 A, na której wybudował dwupiętrowy , niewielki dom mieszkalny, ustawiony szczytem do ulicy, a przed domem posadził drzewo (lipa ta rośnie tam do dziś).

W tym czasie rybaczył na zatoce, żył dostatnio, lecz męczył go brak rozmachu i ciasnota takiego działania. To też, gdy pod koniec lat 20 – tych Morski Instytut Rybacki zakupił w Danii dwa duże kutry pełnomorskie, J. Kur bez większego zastanowienia przyjął zostanie szyprem na jednym z nich. Dowodził i szkolił młodych rybaków na „Sterni” (numer boczny kutra 90). Niebawem na dogodnych warunkach kredytowych, kuter ten nabył na własność, nadal szkoląc rybaków w pracy na pełnym morzu. Pisałem o ty już w „Przekroju” (nr 19 z 2001 roku, gdzie zamieszczono tekst pt.: „Najstarszy gdyński rybak” oraz zdjęcie, na którym między innymi J. Kur na pokładzie „Sterni”).

Połowy prowadzone były na Ławicy Słupskiej i Głębi Bornholmskiej. To tam właśnie na kutrze swojego wuja J. Kura szlify rybackie zdobywał mój szwagier Feliks Hohn, przyszły szyper „Arki” i „Kogi”, o którym pisałem już w „Roczniku Gdyńskim” nr 15 (str 339), natomiast o J. Kurze pisałem też w „Pomeranii” nr 2 z 2001 roku – gdzie jest mój tekst pt.: „Wuja Józef”.

A wracając do tematu dodać należy, że już po dwóch latach – w 1931 roku – gdy powstała spółka połowowa „Mopol” (skrót od Morze Północne), szkoleniem naszych rybaków zajęli się Holendrzy. Szkolenia i połowy odbywały się na 8 lugrach, a przeprowadzali je oficerowie holenderscy.

Ale jak by na sprawę nie patrzeć – wyprzedził ich J. Kur – który jak się rzekło – był pierwszy.

wtorek, 8 stycznia 2013

Tor kolejowy na ulicy Morskiej a emigracja przed II Wojną Światową

Jeszcze dwa, trzy lata temu, na Grabówku, ulicę Morską, przecinał tor kolejowy. Tor ten leżał tuż przy ul. Kalksztajnów i biegł od strony portu w stronę wzgórz morenowych, czyli z północy na południe. Na planach miasta widać niewielki łuk zataczany przez ten tor, zmierzający z Grabówka do portu.

Tor, o którym tu mowa stanowił jeden z ważnych elementów kompleksu służącego emigracji prowadzonej przez gdyński port. Patrząc bowiem z perspektywy lat na to zagadnienie, widać wyraźnie, że sprawę emigracji ówczesne polskie władze traktowały bardzo poważnie i kompleksowo. Podporządkowano je Ministerstwu Opieki Społecznej, a kooperowało w nich Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Finansów.

Od 1923 roku, kiedy to z tymczasowego portu w Gdyni wypłynął pierwszy statek z imigrantami (w sierpiniu 1923 roku francuski parowiec "Kentucky" zabrał do Hawru ok.1800 emigrantów głównie z Wielkopolski), do 1933 roku, wypracowano i uruchomiono złożony system obsługujący tę dziedzinę życia. W skali kraju zorganizowano ok. 20 placówek terenowych zajmujących się emigracją, w tej liczbie centralę w Warszawie oraz okręgowe placówki w Poznaniu i Lwowie. W Ameryce Południowej również utworzono stosowne biura obsługujące tamten kontynent, znajdowały się one w Sao Paulo i Rio de Janeiro. Zaś w samej Gdyni i w jej pobliżu podjęto szereg działań w celu kompleksowej "obsługi" ruchu emigracyjnego. Na te działania złożyło się:
1. wybudowanie odpowiedniego nabrzeża portowego,
2. wybudowania i oddanie do użytku Dworca Morskiego.
3. wybudowanie i zagospodarowanie Etapu Emigracyjnego na Grabówku przy ówczesnej ul. Emigracyjnej (dziś ul. Mireckiego)
4. wybudowanie Szpitala Zakaźnego i kwarantanny na Babich Dolach,
5. wybudowania toru kolejowego łączącego Dworzec Morski z Emigrantką
5. wybudowanie pełnomorskiej motorówki obsługującej Szpital Zakaźny i kwarantannę na Babich Dołach
6.  nabycie włączenie do eksploatacji statków (transatlantyków) pływających na liniach amerykańskich

Nie wnikając w szczegóły, z poczynań tych widać wyraźnie logikę w działaniach, ich rozmach i dalekowzroczność. Działaniom tym patronowały osoby z najwyższych kręgów władzy II RP z prezydentem na czele. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że emigracja to główny wentyl bezpieczeństwa wewnętrznego kraju, bez którego funkcjonowania ciśnienie społeczne przeludnionych wsi i miasteczek, wysokie bezrobocie i kryzys światowy mogą doprowadzić do społecznego wybuchu.

Więcej o emigracji pisałem we wpisie pt.: "Wstydliwa karta w naszej morskiej historii", część 1 i część 2. 

czwartek, 3 stycznia 2013

Franek - najmłodszy gdyński rybak



Poznałem go dopiero po wojnie. Wcześniej, chociaż bywałem w Śródmieściu, do Kolonii Rybackiej, gdzie mieszkał Franek Konkol, nie chodziłem. Wiedziałem, gdzie jest Kolonia, bo często wspominał o niej Szwagier, który miał tam krewnych i przyjaciół, ale osobiście tam nie bywałem. Z Kolonii dostawaliśmy też od czasu do czasu ryby, które Szwagier podrzucał nam do Cisowej. Były to zwykle duże pomuchle, czyli dorsze, z których Mama wyczarowywała kulinarne cuda. Przy skąpych kartkowych przydziałach, pomuchle te były na wagę złota.

Do Kolonii Rybackiej trafiłem po wojnie, w kwietniu lub maju 1945 roku, gdy Szwagier zamustrował na żaglowo-wiosłową łódź Plichty, jednego z mieszkańców tej osady. Z Plichtą „zaliczyłem” parę rybackich wypraw po dobisy i jedną wyprawę na Zatokę po dorsze. Szwagier zabierał mnie do Kolonii do swoich przyjaciół (pamiętam liczną rodziną Kreftów), a także poznał mnie z Frankiem - kuzynem, nieco starszym ode mnie chłopcem mieszkańcem Kolonii. Franek, jedyny syn ciotki Konkolki, imponował mi swoją dorosłością. Chociaż miał w tamtym czasie ok. 16 lat, a już pływał ze swoim wujem Józefem Kurem na jego łodzi, zarabiał spore pieniądze, a to w przypadku rodziny Konkolów było ważne, bowiem ciotka Konkolka od wielu lat była wdową, a poza tym miała na utrzymaniu niepełnosprawna córkę Elżbietę. Tak więc Franek w praktyce  był głową tej rodziny i nadzieją na lepszy byt.

Franek imponował mi nie tylko swoją dorosłością, ale też umiejętnością pływania. Podczas gdy ja z ledwością utrzymywałem się na wodzie, Franek bez większego wysiłku przepływał Basen Prezydenta. Nurkował, pływał pod wodą, skakał z nabrzeża z rozbiegu itp. Byłem świadkiem tych jego wyczynów i byłem nim zafascynowany.

Było lato 1947 roku. Do końca nauki w szkole podstawowej pozostał mi rok. Marzyłem o pracy na morzu dalekich morskich podróżach, bo rybactwo,  jakie zdołałem poznać bliżej, mnie nie pociągało. Przy Skwerze Kościuszki działała już Szkoła Jungów. Tam się widziałem.

I wtedy dotarła do nas wieść, że Franek Konkol się utopił, wieść tą przywiozła moja Siostra, która nie znała szczegółów tej tragedii. Jedno było pewne Franek nie żyje, a jego ciała jak dotąd nie odnaleziono.

Z czasem docierały do nas kolejne wieści. Otóż ten tragiczny wypadek wydarzył się nie w czasie rybackiej wyprawy, lecz w pobliżu Redłowskiej Plaży, w czasie niedzielnej, rozrywkowej eskapady łodzią po Zatoce. Według relacji osób, które się uratowany, kilkoro młodych Kaszubów korzystają z pięknej słonecznej pogody wyprawiło się na Zatokę dla rozrywki. Wody Zatoki były spokojne. Żeby uatrakcyjnić rejs i postraszyć dziewczęta które znajdowały się na łodzi, Franek rozbujał łódź. W pewnym momencie nastąpiła wywrotka i wszyscy znaleźli się w wodzie. Świadkami zdarzenia byli liczni spacerowicze znajdujący się w pobliżu plaży. Odległość od brzegu była niewielka i niebawem wszyscy znaleźli się na lądzie. Wszyscy z wyjątkiem Franka.

Początkowo przypuszczano, że specjalnie zanurkował, aby nastraszyć przyjaciół. Gdy jednak mijały kolejne minuty, a Franek nie wypływał, zaczęto poszukiwania. Niestety okazały się one bezowocne. Dopiero po kilku tygodniach fale, wyrzuciły na brzeg ciało topielca. Wezwana dla identyfikacji Konkolka ledwo rozpoznała swojego syna. Pomogła jej w tym koszula, którą sama uszyła. Okazało się, że głowa topielca jest poważnie zraniona, stąd wysnuto wniosek, że w momencie wywrotki łodzi, został on uderzony w głowę masztem łodzi, bądź uderzył głową o kamieniste dno. Uderzenie spowodowało utratę przytomności tego doskonałego pływaka i jego utonięcie.

Wraz ze śmiercią Franka przekreślone zostały plany rodziny Konkolów na lepsze życie. Społecz­ność kaszubska spontanicznie podjęła się zorganizowania stałej pomocy dla Konkolki i jej córki. A mnie raz na zawsze odeszła ochota na pracę na morzu.

środa, 17 października 2012

Biała gastronomia czyli bary mleczne.

Bary mleczne, które powołano do życia w całym PRL – u, miały według założeń spełniać specjalną, społeczną misję – żywić społeczeństwo zdrowo i tanio. Stosownie do powszechnej oceny ich działalność sprawdziła się pod tym względem znakomicie i bez przesady można twierdzić, że ich funkcja to jedno z nielicznych osiągnięć ówczesnego ustroju.

Okręgowe Przedsiębiorstwo „Barów mlecznych” z siedzibą dyrekcji we Wrzeszczu, jako samodzielne przedsiębiorstwo powstało we wczesnych latach 50. ubiegłego wieku. Firma posiadała w każdym mieście po kilka placówek. W Gdyni tych placówek było 10. w samym śródmieściu naszego miasta były trzy bary – jeden vis a vis PKO przy ul. Świętojańskiej, drugi przy ówczesnej ul. Migały w pobliżu Hali Targowej, a trzeci Bar Mleczny „Słoneczny” powstał w 1959 roku na rogu ul. Żwirki i Wigury – Władysława 4 (ten bar istnieje do dzisiaj i w sezonie letnim widać stojące na ulicy kolejki).

Uruchamiając kolejne placówki białej gastronomi – jak wtedy nazywano bary mleczne – zwracano uwagę by lokalizować je w ruchliwych miejscach. Starano się też, aby w każdej dzielnicy był chociaż jeden bar. Dbano też, aby placówki te były czynne we wszystkie dni tygodnia, łącznie z niedzielami i świętami, i to od wczesnych godzin porannych do wieczornych, czyniono też starania, aby przez cały dzień w ciągłej sprzedaży, był zestaw podstawowych dań.

Pomimo nazwy – sugerującej wąski wybór dań – bary te serwowały nie tylko dania mleczne i nabiałowe. Wprawdzie dania w tego typu placówkach dominowały, ale była tam też nieśmiertelna pomidorowa i grochowa, a także kotlety jajeczne (robione jak mniemam z jajek na twardo). Od rana była tam jajecznica, twaróg w różnej postaci, a także bułki z masłem i serem żółtym, do picia serwowano kakao i mleko na gorąco, oczywiście była też zupa mleczna.

Dania obiadowe to nie tylko pomidorowa i grochowa, ale też ogórkowa, warzywna czasami był żurek lub rosół, były też tak zwane dania drugie, wspomniany kotlet jajeczny, ale też dania typowo mięsne kurczak, kotlet mielony i zawsze jakieś surówki. Wachlarz dań był tu szeroki – brakowało tylko dań rybnych i alkoholu.

Z usług tych placówek korzystali uczniowie i studenci, osoby samotne, którym nie chciało się gotować dla jednej osoby, a w lecie poza tymi stałymi bywalcami, z posiłków barowych korzystały też wszelkiego rodzaju wycieczki i turyści indywidualni.

Poza ową podstawową działalnością „Bary Mleczne” świadczyły usługi na rzecz wielkich zakładów na terenie trójmiasta. Usługi te polegały na dostarczeniu do tych zakładów – w ramach przepisów BHP – kawy zbożowej. Była to kawa słodzona z mlekiem, którą dostarczano do poszczególnych zakładów przemysłowych trójmiasta. Do tego celu służyły termosy zapewniające kawie odpowiednią temperaturę. Kawę tę gotowano w wytypowanych barach mlecznych i dowożono na miejsce konsumpcji w czasie poszczególnych zmian roboczych. Były to hektolitry kawy, często marnotrawionej, bo niewykorzystaną wylewano do kanalizacji.

Gdy na przełomie lat 1955/1956 w skali kraju wybuchły kolejne afery – mięsna, gastronomiczna i inne – zainteresowano się też działalnością barów mlecznych, a głównie ową działalnością dodatkową. Okazało się wtedy, że kawa dostarczona do firm jest niedosłodzona, a ilość mleka znacznie zaniżona. Obliczono, że na przestrzeni lat proceder ten przyniósł nieuczciwym kierownikom barów znaczne korzyści finansowe. Poleciały głowy. Ze stanowiska odwołano dyrektora Barów, a jego zastępcę do spraw handlowych aresztowano. Ten sam los spotkał nieuczciwych kierowników i niektórych pracowników dyrekcji, którym udowodniono współudział w procederze. W Gdyni aresztowano jedną kierowniczkę, którą skazano na parę lat więzienia.

Wymieniono całą dyrekcję Przedsiębiorstwa. W tym nowym składzie firma przetrwała do 1976, gdy dokonano głębokiej reorganizacji handlu i gastronomii w skali kraju. OP „Bary Mleczne” rozwiązano, a poszczególne placówki włączono do PSS „Społem”. Na terenie naszego miasta było około 10 barów, i tak też pozostało przez najbliższych parę lat...

poniedziałek, 15 października 2012

„Eine Ganze” czyli jedną całą.

Właściwie nazywał się Jan D., ale wszyscy gdzieś od 1942 roku wołali go i wszystkich członków jego rodziny - „eine ganze”. Po Polsku oznacza to „jedną całą” i było jak na przezwisko dość osobliwe, ale nazwy i przezwiska kierują się swoimi prawami i własną logiką. Przezwisko to bardzo mocno przylgnęła do tej rodziny i jeszcze grubo po wojnie było w użyciu.

Z czasem zapomniano, co tę nazwę – przezwisko zrodziło. Kto pierwszy tego przezwiska wobec rodziny D. użył. Po wojnie, gdy młodzi już nie rozumieli tych niemieckich słów ani ich dosłownego sensu, ani też przenośni, jaką wyrażały – nadal mówiło się na rodzinę D. - „eine ganze”.

Wielodzietna rodzina państwa D. sprowadziła się do Gdyni w latach 30. ubiegłego wieku, za pracą i chlebem. Wydzierżawili kawałek kaszubskiego piasku i pan D. własnymi rękami zbudował tak jak umiał barak dla siebie i swojej żony. Barak ten do końca swojego życia poprawiał, uzupełniał i wzmacniał. Podpierał go drągami, krył dach kawałkami papy i blachy, obudowywał komórkami i chlewikami. Szczególnie dziwnie wyglądał dach tego baraku, na którym znaleźć można było wszystko – kamienie i cegły, kawałki darni, stary garnek i koło od wozu. Wszystko to miało przytrzymać kawałki blachy ze starych puszek, skrawki papy i deski przed podmuchami nadmorskich wichrów. Barak był niski, odrobinę wyższy od rosłego pana D.

Do baraku przylegał kawałek piaszczystego ogródka warzywnego, w którym poza włoszczyzną i słonecznikami rosły dwie lub trzy wisienki. Ogródek ten, prowizorycznie ogrodzony drutem kolczastym, był głównym obok łąki i lasu dostarczycielem witamin dla całej rodziny. Był to typowy slums, jakich setki, a nawet tysiące budowano przez jedną noc na obrzeżach Gdyni w okresie jej dynamicznego rozwoju.

W takim baraku mieszkała przed wojną i w czasie wojny rodzina D. i w niewyobrażalnej biedzie wojnę przeżyła. Podstawowym wyżywieniem tej rodziny były głodowe racje kartkowe, zbiory z ogródka i lasu. Dodatkową „żywność” stanowiła dla nich kaszanka, która w czasie okupacji można było w Gdyni kupować bez kartek.

Kaszanką były grube batony o długości około 40 cm, w papierowych osłonkach, związanych na końcach szpagatem. Zawartość, czyli farsz był dość dziwny, bowiem ziarenka kaszy występowały w nim rzadko, a w zasadzie całe wnętrze papierowego „flaka” wypełniała brunatno – krwista maź. Z reguły kaszanka ta po przekrojeniu niemile pachniała, a wręcz cuchnęła. Powszechnie mówiono, że Niemcy do tej swojej „Blutwurst” używają krwi końskiej i krwi konserwowej, którą gromadzą w dniach, gdy uboje są większe. Znając niemiecką oszczędność skłonni byliśmy w to wierzyć.

Tę niemiecką kaszankę kupowaliśmy wszyscy, jadano ją, gdy brak było innej żywności, gdy wyczerpano kartki. Spożywano ją na zimno i na gorąco, do chleba, lub przysmażoną z cebulą do ziemniaków – jako danie obiadowe.

Kaszanka ta mimo swojej podłej jakości była przedmiotem sporego zainteresowania ubogiej ludności Gdyni. Kupowali ją wszyscy w ilościach zależnych od wielkości rodziny i od pory roku. W lecie bowiem, trzeba było dużej dawki odwagi, żeby kupić ten łatwo psujący się delikates i nakarmić nim rodzinę. Wyjątek od tej reguły stanowiła rodzina D., która zawsze kupowała „eine ganze”, czyli jedną całą kaszankę o wadze około 2,5 kg, co zważywszy liczebność tej rodziny nie było ilością zbyt wygórowaną.

Gdy do sklepu masarskiego, potocznie zwanego rzeźnikiem, wkraczał ktoś z rodziny D. wiadomo było, że kupi „ eine ganze”. Z czasem, hasło to stało się nazwą własną – bowiem nie wszyscy znali w osiedlu z nazwiska rodzinę D., lecz wszyscy wiedzieli, kto zacz „eine ganze”.

Z czasem, członków rodziny D. wpuszczano do rzeźnika poza kolejką, bowiem akt kupna – sprzedaży „eine ganze”, był prosty i nie wymagał wycinania kuponów z kartek, dokładnego ważenia i innych czynności. Kaszanki tej poza tym nie pakowano w żaden papier, była wszak w papierowej osłonce. Kupujący łapał ją za sznurek przeznaczony do wiązania batonu i wieszania na haki i szedł do domu przez całe osiedle wymachując nią bez żenady.

Tak więc rodzina D. oszukując głód kaszanką, przetrwała okupację. Ojciec pracował gdzieś w porcie, matka chowała stadko zawsze czystych i zadbanych dzieci.

Wkraczające, pod koniec marca 1945 roku, oddziały rosyjskie i nieliczne jednostki polskie rodzina D. przyjęła z nadzieją na poprawę losu. Wszyscy wkoło bowiem wierzyli, że gorzej niż podczas okupacji już być nie może, że musi być lepiej.

Piekło wojny było już za nami, przeżyliśmy, czekało nas życie, lepsze życie.

Dla nas przepędzenie Niemców z Gdyni było równoznaczne z końcem wojny, lecz wojna nadal trwała i niejedno jeszcze życie ludzkie miała pochłonąć. Z całą brutalnością miała się jeszcze przypomnieć i to w sposób najmniej oczekiwany.

Otóż pewnego kwietniowego dnia, nie wiadomo skąd i dlaczego, przy baraku rodziny D. zatrzymał się rosyjski czołg. Przytulił się do ściany szopki i udawał, że go nie ma. Sołdaty rozpierzchli się po okolicy w poszukiwaniu panienek i alkoholu. Tego ostatniego nie musieli daleko szukać. W nieodległej wytwórni win, octu i musztardy, były pełne kadzie trunku, od wina mszalnego poczynając, a na „jabcoku” kończąc. Zaczęła się pijacka orgia, połączona ze strzelaniem do beczek, kadzi i flaszek. Strzelano również za zwycięstwo i za rychły koniec wojny. Strzelano i pito na przemian, a potem już tylko pito, aby nie tracić czasu.

Pod wieczór wrócili pijani sołdaci do swojego czołgu, taszcząc zapasowe bańki z winem na wypadek trzeźwienia. Wania czy Sasza wgramolił się do czołgu z niedopałkiem papierosa w zębach. Przysnął. Od niedopałka zajęły się naoliwione szmaty i pakuły. Czołg błyskawicznie stanął w płomieniach. Próby gaszenia piaskiem i wodą okazało się nieskuteczne, jak i „strażacy” mało z powodu wypitego alkoholu skuteczni. Wanię czy Saszę poparzonego wyciągnięto z czołgu. Był poparzony na twarzy i rękach, lecz czołg spłonął.

Następnego dnia rano zjawił się młody lejtnant NKWD z asystą. Przeprowadził coś w rodzaju uproszczonego dochodzenia w sprawie pożaru czołgu. Porozmawiał z sołdatami, którzy oczywiście wybielili całkowicie swojego kolegę, a niedwuznacznie zasugerowali, że sprawcą podpalenia czołgu jest pan D.

Wyrok wydał jednoosobowo młody lejtnant, a jego asysta niezwłocznie na oczach całej rodziny wykonała. Seria z pepeszy pod ścianą baraku przekreśliła nadzieję rodziny D. na lepsze życie... tak i w takich okolicznościach zginął pan D. zwany „eine ganze”.

czwartek, 11 października 2012

Rzecz o restauracji „Oaza” - czyli dziurawe „sito”.

Sporym zainteresowaniem na moim blogu cieszy się tematyka „gastronomiczna” szczególnie ten jej aspekt, który mówi o tak zwanym życiu nocnym naszego miasta. To sprawiło, że postanowiłem do tego tematu powrócić i to w sposób niekonwencjonalny, mianowicie przybliżając czytelnikom tylko jeden gdyński lokal - „Oazę”.

O lokalu tym wspomniałem już w „Roczniku Gdyńskim” nr. 17 z roku 2005, w moim tekście pt. „Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”, w którym hurtowo wymieniam lokale z „życiem nocnym”, a także te, w których prostytutki i boyki urzędowali również w trakcie dnia. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu, bowiem wydaje mi się niecelowe jego ponowne prezentowanie, zważywszy objętość artykułu.

A więc do rzeczy. Restauracja „Oaza” powstała przy ulicy Portowej 4, w pierwszych latach 60. ubiegłego wieku i działała do schyłku PRL (obecnie znajduje się tam zakład świadczący usługi rehabilitacji medycznej). „Oaza” podlegała Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym była lokalem kategorii pierwszej, pomimo licznych braków lokalowych i technicznych – chodziło bowiem o drenowanie kieszeni konsumentów z niego korzystających. Lokal był niewielki, ciasny, bez odpowiedniego zaplecza kuchennego i socjalnego. Z założenia miał stanowić „sito” przechwytujące zagranicznych marynarzy przypływających do naszego portu i co oczywiste, odwiedzających nasze miasto. Chodziło o to, aby przybysze zatrzymywali się w „Oazie” i dalej nie szwendali się po mieście „zwiedzając” sklepy, knajpy, meliny i „chawiery” czyli mieszkania dziwek.

Zakładano, że lokal ten z racji jego lokalizacji spełnia wszelkie wymagania na tego rodzaju „sito”. Znajdował się blisko portu, w pobliżu milicji i na trasie do centrum miasta. Wszystko to miało ułatwić codzienną penetrację tej restauracji, a także szybką interwencję w przypadku zakłócania porządku w lokalu lub w jego pobliżu. Takie były teoretyczne założenia. W praktyce jednak boyki (tak półświatek nazywał zagranicznych marynarzy) przeciekali przez owe „sito” i trafiali do „Bristolu”, „Cafe Bałtyk”, „Casanowy”, a nawet do odległego „Morskiego Oka”, zwanego przez gdynian „bulajem”.

Spowodowane to było szczupłością lokalu w „Oazie” - stąd stosunkowo niewielki wybór dziewczynek, a także faktem dość dobrej znajomości topografii naszego miasta przez marynarzy pływających na liniach regularnych, którzy często bywali w Gdyni, a tym samym dobrze orientowali się gdzie można się dobrze i w miarę tanio zabawić. Niektórzy z nich mieli tu nawet swoje „stałe dziewczynki” urzędujące w określonych knajpach.

Dla nich jedyną zaletą „Oazy” było to, że lokal ten był czynny od godzin popołudniowy. Wcześnie też zaczynał się tu dancing, z dość dobrym kwartetem muzycznym (w składzie akordeon, saksofon, skrzypce i perkusja), co umożliwiało tańce na niewielkim parkiecie.

Lokal zagęszczał się pod wieczór. Wtedy też przybywało tańczących parek, a orkiestra grała prawie non stop chętnie spełniając (oczywiście odpłatnie) muzyczne życzenia. Wtedy też najbardziej aktywni byli liczni tu cinkciarze, a bar był oblężony. Tak było, aż do północy. Później gości sukcesywnie ubywało, „zakochane” parki odjeżdżały na chawiry, bądź korzystając z taksówek przenosiły się do innych lokali. Z lokalu wybywali też cinkciarze, słowem w lokalu pozostawały niedobitki. Teraz dominowali tu polscy konsumenci, przy stolikach spali pijani marynarze. Kelnerzy sprzątali popielniczki i kasowali należności, a orkiestra symulowała granie, robiąc długie nieuzasadnione przerwy pomiędzy melodiami. Ciągnięto taką byle jaką działalność do godziny trzeciej, o której oficjalnie lokal zamykano.

Do końca bywali tu zwykle Polacy, niekiedy kolesie na delegacji, szukający przygód mieszkańcy naszego miasta, osoby topiące w alkoholu swoje smutki, bądź alkoholicy, którym ciągle było mało.

Dla tak zwanych lepszych gości w „Oazie” był niewielki pokoik ukryty za kotarą, tuż przy wejściu do WC. Tam spotkać można było pijących miejscowych prominentów, którzy ukrywali swoje alkoholowe skłonności.

Lokal nastawiony był głównie na wyszynk. Z powodu braku kuchni serwowano tu poza wódką i butelkowym piwem krótkie dania barowe – tatar, śledzik, sałatki i tradycyjne jajka w majonezie, a na ciepło – bigos, flaki i wątróbkę. Te dania na ciepło trafiały gotowe z innych knajp i na miejscu były odgrzewane w małym pomieszczeniu za bufetem.

Przy wejściu znajdowała się szatnia, która było obowiązkowa. Tu królował pan Julek. To on selekcjonował gości, sprzedawał tak zwane konsumpcje, a także prowadził sprzedaż papierosów. Czym jeszcze zajmował się ów zawsze uśmiechnięty pan, pozostawiam domysłom czytelników.
Za bufetem stał pan Roman, pracował sprawnie i pilnował swoich interesów. Nalewał wódkę do kieliszków lub wydawał całe butelki kelnerom, którzy roznosili alkohol do stolików. Kelnerów pracowało tu kilku, sami mężczyźni, bowiem kelnerek w gdyńskiej gastronomii na noc nie zatrudniano. Wyjątkiem były nieliczne bufetowe w niektórych gdyńskich nocnych lokalach, kobiety te mimo nocnej pracy podejmowały ją chętnie. Widocznie była ona bardzo atrakcyjna.

W „Oazie” pracowały tylko trzy kobiety – dwie w tak zwanej kuchni i jedna w szalecie. Do tej ostatniej należał też obowiązek sprzątania sali i zaplecza.

Całością kierował pan Zbyszek – trzydziestoletni, szczupły mężczyzna, który w knajpie był raczej niewidoczny.

Praca w „Oazie” była dla personelu atrakcyjna i zapewne dochodowa. Przypuszczać można, że niektórzy pracownicy (a może wszyscy) otrzymywali też wynagrodzenie z innej niż GZG kasy.

Faktem jest, że gdy w latach 1965 – 66 wybuchła w GZG tak zwana afera gastronomiczna, gdy aresztowano kilkanaście osób, w tym dyrektora i jego zastępcę oraz licznych kierowników i bufetowe, pracowników „Oazy” pozostawiono w spokoju. Widocznie personel ten cieszył się nieskazitelną reputacją i pełnym zaufaniem tak zwanych „organów”.

poniedziałek, 24 września 2012

Cyganie w Gdyni


Podjęta z początkiem lat dwudziestych ubiegłego wieku decyzja o budowie portu i miasta „przy Gdyni” sprawiła, że poszukujący pracy i swojego miejsca na ziemi, Polacy zaczęli masowo napływać nad polskie morze. W pierwszej kolejności nadciągnęli tu młodzi mężczyźni. W ślad za nimi ruszyły dziewczęta i kobiety - ich żony, siostry i narzeczone. Do Gdyni zmierzano z pobliskich wsi i miasteczek pieszo, bądź furmankami. Z odległych krańców kraju jechano koleją, często za pożyczone pieniądze lub „na gapę”.

Przybysze poza pracą poszukiwali dachu nad głową, toteż niebawem na obrzeżach budującego się miasta powstawać zaczęły dzielnice prowizorycznych baraków i slumsów owe Meksyki, Pekiny i Drewniane Warszawy (o takich dzielnicach pisałem już na blogu, były to wpisy Dzielnica po której zaginął ślad część 1, część 2, część 3, Meksyk - co dalej? i jeszcze o Przeklętym Wzgórzu Orlicz – Dreszera). Tu spotkać można było ludzi z całej Polski, ze wszystkich byłych zaborów, a także miejscową kaszubską biedotę. Wnet powstawać zaczęły luźne, etnicznie jednorodne grupy sąsiedzkie, z czasem wymieszane i skoligacone.

Odrębną grupę etniczną, hermetyczną i różną obyczajowo stanowili pojawiający się w Gdyni Cyganie. Na ich temat nasza wiedza jest znikoma. Brak o nich informacji w „Gdyńskiej Encyklopedii” a także w „Rocznikach Gdyńskich”. Z tego powodu pozostały relacje starych gdynian oraz osobiste wspomnienia, z tego zakresu.

Na początek, aby przybliżyć problem kilka wiadomości encyklopedycznych. Według tego źródła, Cyganie to lud koczowniczy przybyły do Europy z Indii w XIII i XIV wieku. Początkowo zamieszkali na Bałkanach, skąd wędrowali na wschód i zachód naszego kontynentu, zajmując kolejne tereny od Rumunii, po Hiszpanię. Wędrówki te, trwające przez wieki, zakłóciła II wojna światowa, a konkretnie hitlerowcy, którzy lud cygański objęli eksterminacją, podobnie jak Żydów.

Jak wspomniano wyżej, Cyganie pojawili się w Gdyni i jej okolicy już w latach dwudziestych ubiegłego wieku. W przeciwieństwie do innych przybyszy nie szukali stałego osiedlenia ani pracy. Gdynię „zaliczali” przejazdem, czując się lepiej w okolicznych wsiach i miasteczkach kaszubskich gdzie łatwiej było o paszę dla koni i żywność dla ludzi. Cygańskie tabory zdążały więc w kierunku Rumi, Redy, Wejherowa bądź Pucka, a nawet do Hallerowa i na Półwysep Helski. Tu szukano terenów nadających się na popas lub obozowiska, głównie na zacisznych polanach, zagajnikach i łąkach. W Gdyni tabory były przejazdem już od kwietnia czyli od momentu zazielenienia się pól i łąk. Zima eliminowała Cyganów z krajobrazu. Na tą porę roku cygańskie tabory zapadały we wsiach, jak niedźwiedzie w gawrach, ale już wczesną wiosną pojawiały się znów.

Wraz z przylotem bocianów, pojawiały się barwne wozy cygańskie na gdyńskich ulicach. Tabory ciągnęły od strony Kartuz przez Wielki Kack, Orłowo i dalej do Świętego Jana a stąd Szosą Gdańską, zwaną później ul. Morską, przez Grabówek, Chylonię, Cisową i dalej. Tylko nieliczne tabory zatrzymywały się nieopodal gdyńskiej cegielni, tam gdzie dziś jest Wyższa Szkoła Administracji i Biznesu przy ul. Kieleckiej, a wtedy przy krętej, leśnej drodze z Gdyni na Witomino. Tu u wylotu lasu, na niewielkiej polanie zatrzymywano się na jedną lub kilka nocy, rozpalano ogniska, gotowano strawę i nocowano w wozach lub prowizorycznych namiotach. Rankiem, o ile nie ruszano dalej, Cyganki otoczone gromadką dzieci wyruszały do śródmieścia - żebrać i wróżyć. Mężczyźni nieco później formowali niewielkie zespoły muzyczne, zwykle kwartety i niosąc akordeon, bas i skrzypce maszerowali na place i ulice, aby koncertować.

Tak było w centrum miasta. Natomiast na przedmieściach pojawianie się Cyganek wywoływało zwykle panikę. Chowano kury i kaczki, zapędzano do domu dzieci i starano się nie wpuszczać intruzów do obejścia. Mimo tego dość chętnie korzystano z wróżb (z dłoni lub kart) płacąc za tę usługę żywnością. Cyganki chodziły zwykle parami, co komplikowało sytuację goszczących je tubylców. Gdy jedna natrętnie narzucała się ze swoimi wróżbami, druga penetrowała obejście i kradła. Takie obrazki zapamiętałem z dzieciństwa.

W czasie wojny Cyganie zniknęli z gdyńskich ulic. Ich niewielka, w owym czasie 30 tysięczna populacja zepchnięta została do odludnych wsi, gdzie próbowała przetrwać hitlerowskie zapędy, pozostali zaś trafiali do obozów koncentracyjnych, głównie do Oświęcimia.

Po wojnie, już w 1945 roku, Cyganie powrócili do Gdyni. Niebawem barwnie ubrane Cyganki pojawiły się na Hali Targowej, a mężczyźni jak dawniej, koncertowali tworząc zespoły muzyczne. Cyganie nadal nie imali się stałej pracy zarobkowej.
W latach późniejszych gros Cyganów przeniosła się w rejon Rumi - Redy. Tylko nieliczne tabory tradycyjnie biwakowały przy ul. Kieleckiej, bądź zmierzając na zachód zatrzymywali się na noc w Cisowskim Małym Lasku (własność rodziny Skelników) przy ul. Chylońskiej, na granicy Cisowej i Rumi. Po uruchomieniu kolejki SKM na trasie Gdynia-Wejherowo i po przymusowym osiedleniu na stałe nieopodal Rumi (druga połowa lat 60. ubiegłego wieku) obecność Cyganów w Gdyni rozciągnęła się na cały rok. Ciągle widuje się Cyganki na gdyńskiej Hali Targowej, na placach i ulicach, a także cygańskie kwartety muzyczne głównie na skrzyżowaniach ulic.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Nasz gdyński chleb powszedni

Znajomość historii naszego miasta wśród młodego pokolenia gdynian jest żenująco niska. Zarówna wiedza o czasach przedwojennych jak również okupacji i PRL- u wykazuje poważne luki bądź – co gorsze – zniekształcenia i wypaczenia.

Ostatnio spotkałem się z poglądem, że w czasach PRL – u notorycznie brakowało chleba (patrz Rocznik Gdyński nr 23 str. 34, 35), którego to braku nikt i nic nie było wstanie zlikwidować. Z uwagi na to, że sprawa zaopatrzenia naszego miasta w żywność jest mi dobrze znana, zdecydowałem się zaprezentować wycinek tej problematyki, mianowicie zaopatrzenie Gdyni w pieczywo - głównie w chleb.

Na wstępie kilka słów o zaopatrzeniu w pieczywo w okresie przedwojennym. Otóż pierwsze rzemieślnicze piekarnie pojawiły się w Gdyni we wczesnych latach dwudziestych. Wcześniej chleb wypiekały dla swoich potrzeb miejscowe Kaszubki w przydomowych piekarniach. Umiejętności wypieku chleba przekazywano z pokolenia na pokolenie co oznaczało, że dorosła dziewczyna sposobiąca się do zamążpójścia umiała zarówno gotować, piec ciasto i wypiekać chleb.

Napływ ludności do Gdyni w związku z budującym się portem sprawił, że zaistniało zwiększone zapotrzebowanie na żywność – w tej liczbie na chleb – któremu przydomowy wypiek nie był w stanie sprostać. Tak więc pojawiły się w mieście pierwsze piekarnie organizowane od podstaw budowane przez miejscowych Kaszubów (na przykład Szuta przy ul. Śląskiej 42, Pomieczyński przy ul. Dworcowej 11), a także przez rzemieślników tej branży przybywających z terenu sąsiednich miast. Niebawem w Gdyni działało około 30 piekarń rozmieszczonych w poszczególnych dzielnicach. Niektóre z nich ja na przykład Szuta zaczęli dostarczać pieczywo dla statków zawijających do portu. Większość piekarń była nastawiona na zaopatrzenie miejscowej ludności. Sprzedaż wyprodukowanego pieczywa odbywała się głównie w sklepikach, które były organizowane przy piekarni, a tylko nadwyżki dostarczane były do osiedlowych sklepików na terenie całego miasta. Chleb dowoziły zaprzęgi konne w specjalnie do tego celu przysposobionych wozach krytych, zabezpieczających pieczywo przed kurzem i opadami atmosferycznymi. Chleb ładowany był do wiklinowych koszy o kształcie prostokątnym, w których ustawiano chleb "na sztorc", co sprawiało, że chleby nie gniotły się, oczywiście wpływało to na jakość pieczywa.

Jakość tę zaprzepaszczono w czasie okupacji. Hitlerowcy wprowadzili swoje receptury, a także reglamentację na pieczywo. Wprowadzono też dwa gatunki chleba - dla Polaków i dla Niemców, które różniły się jakością. Polski chleb miał kształt foremkowy i był gliniasty, kleił się do podniebienia. Mówiono, że Niemcy dosypują do tego pieczywa trocin... Większość piekarń zajęli fachowcy niemieccy, bądź kolaboranci, którzy przyjęli niemieckie grupy narodowościowe. Piekarnie były traktowane jako zdobycz wojenna i eksploatowane bez miłosierdzia. Przypuszczać należy, że pieców i maszyn nie remontowano, pozostawiając to na czas po wojnie...

Po wyzwoleniu powrócili do piekarń ich poprzedni właściciele, lub ich potomkowie. Przeprowadzono powierzchowne remonty i produkcja chleba ruszyła. Już kilkanaście dni od zaprzestania działań wojennych pojawił się pierwszy chleb, którym płacono za pracę – jeszcze przed pojawieniem się polskich pieniędzy.

Z czasem – sukcesywnie – uruchamiano kolejne piekarnie, aby po kilku miesiącach osiągnąć ilość przedwojenną to jest około 30 piekarń. Ponieważ w pierwszym powojennym okresie chleb był reglamentowany, produkowana ilość pieczywa była wystarczająca dla pokrycia przydziałów kartkowych. Borykano się nadal ze sprawami technicznymi, a także zabiegano o przydziały mąki i węgla. Niebawem do spraw nękających prywatnych piekarzy dołączył fiskus. Rozpoczynała się tak zwana bitwa o handel, o rugowniu z rynku prywatnych rzemieślników i kupców. Niebawem na rynku pozostały nieliczne piekarnie około 6 z tego co mi wiadomo dwie były na Witominie jedna na Grbówku, jedna w Orłowie.

Piekarnie rzemieślnicze przejęła początkowo Spółdzielnia "Zgoda" - późniejsze "Społem" - a następnie nowo utworzone Gdyńskie Zakłady Przemysłu Piekarniczego (GZPP) z siedziba dyrekcji przy ul. Śląskiej 76. Często właścicieli zatrudniano jako kierowników tych obiektów, co miało tę dobrą stronę, że troszczyli się oni o stan techniczny pieców i wyposażenia. Tak postąpiono również w przypadku przejęcia przez GZPP dwóch nowo wybudowanych piekarni – jednej w Cisowej przy ul. Chylońskiej 198, własność mistrza Bukowskiego oraz drugiej przy ul. Pawiej 15 d, na Demptowie, własność mistrza Szymańskiego.

W pierwszych latach 50 – tych ubiegłego wieku zapotrzebowanie na pieczywo było w zasadzie zaspakajane. Wynikało to głównie z tego, że poziom ludności w mieście utrzymywał się na przedwojennym pułapie. Dopiero w 1955 roku Gdynia przekroczyła ten pułap, osiągając ponad 130000 mieszkańców ( w roku 39 było 127000).

Tymczasem miasto dynamicznie się rozwijało, powstawały całe nowe dzielnice. Niebawem ilość mieszkańców zbliżyła się do 250000. W Gdyni zaopatrywali się również pracujący w porcie, stoczniach i w rybołówstwie – ludzie dojeżdżający tu z okolicznych wsi i miasteczek (co ułatwiała im dobrze funkcjonująca SKM). I wtedy nastąpiło wyraźne zachwianie równowagi między podażą a popytem – nie tylko w branży piekarniczej, ale również w branży mięsnej, nabiałowej i innej.

Dzienne zapotrzebowanie na chleb przekroczyło 50 ton (nie licząc produkcji wspomnianych piekarń prywatnych). W tym czasie władze zapewne ze względów politycznych, utrzymywały przez kilka lat na relatywnie niskim poziomie, ceny detaliczne chleba. Dość powszechny stał się wykup chleba na karmę dla trzody chlewnej, kur, królików itp. Wynikało to z korzystnej relacji cen chleba wobec cen paszy i ziarna. Brak było sposobu na zwalczenie tego procederu!

Taki stan nierównowagi pomiędzy podażą a popytem utrzymywał się, aż do 1968 roku, gdy GZPP uruchomiły nowo wybudowaną przy ul. Hutniczej piekarnię przemysłową o dobowej zdolności produkcyjnej chleba około 25 ton. Pozwoliło to na złapanie oddechu. Niemniej problem pozostał, bowiem "sypały" się coraz bardziej piekarnie przedwojenne. Wystarczyła awaria którejś piekarni, a chwiejna równowaga na rynku ulegała zakłóceniu. Wtedy ratowano się zmniejszając asortyment, ograniczając wypiek tak zwanej galanterii piekarniczej na rzecz chleba. Uważam, że działanie takie nie pozostawało też bez wpływu na jakość, gdy z myślą o zwiększonym popycie na chleb w soboty, już przez cały tydzień gromadzono rezerwy, przesuwając je z dnia na dzień. W takim stanie rzeczy o ,,gorącym” pieczywie jakie oferowali prywatni piekarze nie mogło być mowy. Czyniono wszystko by zapewnić od strony ilościowej potrzeby – inaczej mówiąc – ilość wyparła jakość.

Wyżej zaprezentowano działania zapewniały ilościowe pokrycie potrzeb na chleb. Świadczą o tym dwa fakty – wytypowano sklepy, które sprzedawały czerstwy i zdeformowany chleb za pół ceny, a także to, że nigdy nie żądano, aby chleb objąć reglamentacją. Tak więc brakowało chleba "gorącego", ale chleb jako taki był zawsze! Tym bardziej, że z początkiem lat 80 ubiegłego wieku przy ul. Stryjskiej uruchomiono kolejną piekarnię przemysłową. A tak na marginesie – aktualnie Gdynia otrzymuje codzienne dostawy chleba z Rumi i Karwi, a także z kilku innych prywatnych piekarni.