Znane powszechnie przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku jednej gdyńskiej rodziny przysłowie to należałoby zmodyfikować i nadać mu brzmienie jak w tytule. Wprawdzie nieszczęść tych w tej rodzinie było "tylko" trzy, ale za to ich "ciężar gatunkowy" był przeogromny. Ale zacznijmy opowieść od początku.
Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.
W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.
Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.
Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.
Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.
Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludność. Pokaż wszystkie posty
sobota, 5 grudnia 2015
poniedziałek, 7 lipca 2014
Pranie na gdyńskich przedmieściach
Zanim do powszechnego użytku weszły
pralki mechaniczne, pranie było jedną z najbardziej absorbujących
czynności jaką wykonywać trzeba było w każdym domowym
gospodarstwie. Czynność tę wykonywały kobiety – żony i matki,
rzadziej służące, bądź wyspecjalizowane w tej czynności
praczki. W tzw. lepszych domach (gospodarstwa domowe wolnych zawodów
i wyższych urzędników różnych instytucji i firm) praniem
zajmowała się specjalnie do tej czynności najęta kobieta, która
zabierała do prania brudną bieliznę osobistą, stołową i
pościelową, i po kilku dniach zwracała ją czystą wykrochmaloną
i wyprasowaną.
W domach czynszowych właściciel domu
urządzał na strychu lub poddaszu pralnię i suszarnię dla upranej
bielizny. Gdy w budynku zamieszkiwała większa ilość lokatorów,
administrator opracowywał specjalny harmonogram korzystania z pralni
i strychu. Cykle pralnicze wynosiły zwykle jeden miesiąc. Który z
lokatorów wypadł z harmonogramu, zmuszony był czekać przez
miesiąc na ponowienie swojej kolejki.
Na przedmieściach nie było potrzeby
korzystania z harmonogramu, tu bowiem mieszkańcy baraków lub domków
jednorodzinnych prali wtedy, gdy nagromadziły się „brudy”, a
pogoda i czas sprzyjały. Gospodynie mające liczne rodziny często
robiły tzw. przepierki dla swoich pociech. Niekiedy takie przepierki
trzeba było robić codziennie, gdyż przedmiejskie dzieci,
korzystając z zabawy na podwórkach, polach, łąkach i w lesie,
brudziły odzież niemiłosiernie, a jej ilość była znacznie
ograniczona.
Tzw. duże pranie każda rodzina
organizowała co najmniej raz w miesiącu. Wtedy prano bieliznę
pościelową i osobistą, a ponieważ owe pranie było pracochłonne,
często gospodyni pomagały w tej czynności starsze dzieci (rzadziej
mąż). Zwykle pranie planowano w poniedziałek, tak aby wszystkie
czynności z nim związane zakończyć w ciągu nadchodzącego
tygodnia.
Zwykle też przygotowania do prania
czyniono już w niedzielne popołudnie. Sortowano bieliznę na białą
i kolorową, z pompy przynoszono wodę, którą po zagrzaniu zalewano
bieliznę np. w kotle lub balii, tak, aby przez całą noc była
poddawana tzw. zamoczeniu. Do zamoczonej bielizny dodawano nieco
proszku w celu lepszego usunięcia brudu.
Kolejnym etapem prania było gotowanie
bielizny. Służył do tego specjalny kocioł, którego zawartość
czyli wodę i bieliznę podgrzewano do stanu wrzenia. W czasie
podgrzewania i gotowania, bieliznę od czasu do czasu mieszano
specjalną drewnianą łopatką.
Po zagotowaniu bielizny gospodyni
przystępowała do właściwego prania. Zawartość kotła, czyli
bieliznę sukcesywnie wyciągano i umieszczano w drewnianej lub
blaszanej balii. Praną sztukę kładziono na blaszanej tarce,
nacierano mydłem i tarto po nierównej powierzchni. W zależności
od stanu zabrudzenia i wielkości pranej sztuki, czynność tę
wykonywano od kilku do kilkunastu minut. Następnie wypraną sztukę
wrzucano do osobnego naczynia z wodą i tam następowało jej
płukanie. Potem bieliznę krochmalono i wyżymano. Wyżymanie, czyli
wyciskanie wody z upranej bielizny odbywało się ręcznie i przy
dużych sztukach wymagało sporego wysiłku.
Potem bieliznę suszono na rozpiętych
w ogródkach linkach, bowiem z reguły suszarniami nie dysponowano.
Ponieważ obciążone mokrą bielizną linki mocno zwisały,
podpierano je tzw. sztycami, czyli długimi na ponad dwa metry
kołkami.
W lecie, przy sprzyjającej pogodzie,
suszenie wypranej bielizny nie stanowiło problemu. Gorzej było zimą
i jesienią. Wtedy wyczekiwano na przychylną aurę, odkładając
pranie o kilka dni.
Wysuszoną bieliznę pościelową i
stołową, także ręczniki, maglowano, zwykle bowiem odpowiedni
magiel znajdował się w pobliżu. Koszule, bluzki, fartuchy
prasowano we własnym zakresie, żelazkiem na węgiel drzewny lub na
„duszę”. Żelazka elektryczne były rzadkością – bo też nie
wszędzie dochodziła już elektryczność...
czwartek, 3 lipca 2014
Kaszubi w Gdyni
Przed laty, podczas mojego wykładu na
gdyńskie tematy, który wygłaszałem w Osiedlowym Klubie
Spółdzielni Mieszkaniowej „Bałtyk”, zadałem obecnym pytanie -
„Gdzie znajduje się największe skupisko Kaszubów?”. Odpowiedzi
na tak postawione pytanie były różne. Wymieniano kolejno:
Kościerzynę, Kartuzy, Wejherowo, Puck a nawet Lębork. Po ożywionej
dyskusji, ponownie zabrałem głos informując zebranych, że
największym skupiskiem Kaszubów jest Gdynia. Na sali zapanowało
powszechne zdziwienie i wtedy przytoczyłem kilka liczb uzasadniając
moje stanowisko...
Jak lustrują to dostępne dane z tego
zakresu, pod koniec XIX wieku, gdy Gdynia było rolniczo – rybacką
wsią, mieszkało tu 667 Kaszubów, czyli osób mówiących na co
dzień tym językiem. Tuż przed wybuchem I wojny światowej w Gdyni
nadal po Kaszubsku mówiły 544 osoby, czyli nieco ponad 60%
mieszkańców wsi. Ponad 38% mieszkańców mówiło wtedy po
niemiecku, co świadczy o postępującej germanizacji regionu.
Po I wojnie światowej, po przyznaniu
Polsce Wybrzeża Gdańskiego, a szczególnie po zdecydowaniu się na
budowę portu „przy Gdyni”, nastąpiły dynamiczne zmiany
demograficzne w Gdyni i najbliższych jej okolicach, które niebawem
były do Gdyni włączone.
Napływająca z całej Polski ludność
tu szukająca pracy, osiedlała się głównie na przyszłych
przedmieściach miasta. Decydowały o tym czynsze i możliwości
ewentualnego budowania substandardowych baraków na dzierżawionych
gruntach. Tylko nieliczni przybysze zasiedlali dawną wieś Gdynię,
teraz będącą Śródmieściem. Ze starych kaszubskich mieszkańców
w tym rejonie pozostały niewielkie hermetyczne enklawy – w rejonie
Placu Kaszubskiego i ul. Starowiejskiej. Większość Kaszubów –
teraz już Gdynian – mieszkała w Wielkim Kacku, Oksywiu, Obłużu,
Wiczlinie i w Cisowej. Tam też trafiali przybysze z innych rejonów
Kaszub – z okolic Kartuz, Kościerzyny, Wejherowa i Pucka.
Śródmieście zdominowali przybysze z tzw. Galicji, Kongresówki i
Kresów Wschodnich.
Wśród Kaszubów wyodrębnić było
można – Kaszubów autochtonicznych, czyli miejscowych, Kaszubów
przybyłych tu spod Kartuz i Wejherowa, wreszcie Kaszubów urodzonych
już w Gdyni z małżeństw mieszanych, czyli tzw. pół-kaszubów.
Tych ostatnich było bardzo mało, bowiem jak już wspomniałem,
środowisko kaszubskie było hermetyczne i niechętnie patrzyło na
osoby z Kociewia, Kujaw lub Wielkopolski – już o innych
dzielnicach Polski nie wspominając...
Potrzeba było lat, aby różnice te –
językowe i obyczajowe – uległy zniwelowaniu. Obecnie liczba
Kaszubów zamieszkujących „wielką Gdynię” wynosi około 80000
osób, wliczając w to osoby z rodowodem kaszubskim. Podobnie jak
przed laty, większość rodzin zamieszkuje przedmieścia. Co
charakterystyczne, zaledwie co dziesiąty gdyński Kaszub zna i
posługuje się swoim językiem.
poniedziałek, 9 września 2013
Kaszubi w Gdyni
Przed I wojną światową liczba
mieszkańców wsi Gdynia nie przekraczała tysiąca osób. Według
zachowanych statystyk, w 1910 roku mieszkało tu około 900 osób,
utrzymujących się z rolnictwa i rybołówstwa. W 1921 roku, gdy
ziemię nad Zatoką Gdańską powróciły do Polski, mieszkało w
Gdyni już 1300 osób, głównie Kaszubów. Po 14 latach, w 1935
roku, gdy Gdynia była od 9 lat miastem, mieszkańców było około
75000. Jak widać skok demograficzny był znaczący, lecz nadal
zdominowany przez ludność kaszubską, która tu napływała
pobliskich kaszubskich powiatów, morskiego i kartuskiego. Jak
ustalono, aż 30% ludności napływającej do Gdyni stanowili
Kaszubi.
Tymczasem stosunek władz centralnych i
miejscowych do autochtonicznej ludności był oględnie mówiąc mało
życzliwy. Brało się to głównie z bariery językowej i różnic w
mentalności, widocznej między ludnością napływową z południa i
wschodu Polski, a Kaszubami. Wielu przybyszów nie rozumiało języka
kaszubskiego, który uważali za język niemiecki, bądź jego
odmianę gwarową. Sprawiło to, że władze centralne podjęły
działania repolonizacyjne, zamierzające nauczyć ludność
kaszubską literackiego języka polskiego.
Ruch młodo kaszubski natomiast
inspirowany przez miejscowych, lokalnych patriotów, został
zakwalifikowany jako rodzaj separatyzmu, który rzekomo dążył do
oderwania Pomorza od macierzy. Takie postawy zaowocowały z jednej
strony, brakiem zaufania do ludności kaszubskiej. Sprawiło to, że
Wojewoda Pomorski żądał od starostów powiatowych z terenu Pomorza
okresowych meldunków z prowadzonej inwigilacji miejscowych
działaczy.
Pomimo znanego patriotyzmu
Derdowskiego, Majkowskiego, Abrahama i innych, miejscowych
inteligentów marginalizowano, obsadzając wszystkie nawet najmniej
znaczące stanowiska w pomorskiej administracji „swoimi”, czyli
przybyszami z centralnej Polski.
Dotyczyło to zarówno spraw cywilnych
jak i wojskowych, czego przykładem jest skierowanie płk. Dąbka w
zagrożeniu wojennym na Wybrzeże, chociaż dowódca ten nie znał
ani terenu ani realiów tu panujących.
piątek, 15 lutego 2013
Śmierć formanna Józefa Hohna.
W przedwojennych, gdyńskich portowych
firmach przeładunkowych, formannami (z niemiecka) nazywano
przodowników danej brygady sztauerów lub trymerów. Później nazwę
tę zastąpiono pojęciem brygadzista, które stosowano we wszystkich
zawodach wymagających zespołowego wykonywania pracy, a wymagającego
jednoosobowego kierownictwa. W porcie formann ustalał kolejność
poszczególnych czynności, dzielił robotę pomiędzy członków
„ganku”, czyli brygady przeładunkowej, rozmawiał w tym zakresie
„ze statkiem” to jest oficerem pokładowym odpowiedzialnym za
ładunek, a także gdy zaistniała tak potrzeba, pośredniczył
pomiędzy kierownictwem firmy, a robotnikami – owymi sztauerami,
bądź trymerami. Formann to była w porcie osobowość, a dobry
formann był gwarantem sprawnego i bezwypadkowego przeładunku.
Takim dobrym formanem był w firmie
„Polskarob” Józef Hohn, szwagier opisanego już wcześniej
rybaka Józefa Kura. Właściwie Hohna też był rybakiem, jak cała
jego wywodząca się z Rewy rodzina. Wcześniej jednak, już na
początku XX wieku przeniósł się do Gdańska i zatrudnił się w
Nowym Porcie, jako robotnik przeładunkowy. Co było powodem takiej
decyzji nie zdołałem ustalić. Może tragiczne zatonięcie w Zatoce
Puckiej, aż dwóch jego krewniaków, powracających łodzią z Pucka
do Rewy? Faktem jest, że Józef po odbyciu służby w pruskiej
Kriegsmarine, unikał pracy na morzu. Wolał port i jego sprawy. Tu w
porcie był blisko morza, a równocześnie był na lądzie, zatem
bezpieczny.
W czasie I wojny światowej, gdy Józef
służył Wilhelmowi, jego żona Elżbieta przebywała u jego rodziny
w Rewie. Wtedy to, w 1916 roku, urodził się Józefowi ich jedyny
syn, Feliks (mój przyszły szwagier), o którym pisałem wcześniej
na blogu i w Roczniku Gdyńskim nr 15.
Po wojnie, gdy wybuchła Polska i
odzyskaliśmy skrawek wybrzeża, Józef zamieszkał w Gdyni, bo tu
był potrzebny i tu mógł wykorzystać swoją fachową wiedzę.
R. Rdesiński w swojej książce pt.
„Brama na świat. Gdynia 1920 – 1939”, gdzie na stronie 81 opis
działalności firmy „Polskarob”, czytamy: „ „Polskarob”
(...) znalazło się w Gdyni już w 1927 roku i rozpoczęło
przeładunek. W Gdyni było wtedy tylko jedno nabrzeże (...)
Znaleźli się też na miejscu ludzie, którzy znali nieco prace
portowe i wzięli się do nich. Byli to przyszli tak zwani formanni:
Hohn, Sikorski, Białka, Hejza, Mach i
inni, wszystko Kaszubi, ludzie ambitni i twardzi...”
Musiał być Józef Hohn postacią
znaczącą, bo wymienia się go na pierwszym miejscu w owym
zestawieniu brygadzistów. W Gdyńskim porcie pracował do emerytury.
Mieszkał z rodziną przy ul. Św. Piotra. Osobiście poznałem go w
1943 roku, na ślubie mojej siostry Wandy z jego synem Feliksem. W
czasie wojny widywaliśmy się sporadycznie, w czasie różnego
rodzaju rodzinnych spotkań.
W maju 1945 roku przybyła do nas z
Rewy teściowa siostry, czyli jak mówiliśmy „stara Hohnka”, a
wraz z nią wiadomość o śmierci Józefa. Zginął w Rewie od
pocisku wystrzelonego z Helu przez broniących się do końca
Niemców. Krewniacy zawinęli go w koce i stare żagle i pochowali na
rewskiej plaży. Latem po kilku miesiącach ekshumowaliśmy jego
ciało. Złożone do trumny, pogrzebaliśmy je na niewielkim
cmentarzyku w Kosakowie.
Do Gdyni Józef Hohn jeden z formannów
portu już nigdy nie powrócił.
poniedziałek, 21 stycznia 2013
Był zawsze pierwszy.
W tekście o Franku Konkolu wspomniałem
mimochodem o Józefie Kur, u którego po wojnie Franek praktykował.
Tym razem nieco więcej o wuju Józefie, w owym czasie najstarszym
gdyńskim rybaku. Poznałem go tuż po wojnie. Był postacią
nietuzinkową. Dla naszego rybołówstwa morskiego zasłużoną.
Człowiekiem, który na przestrzeni lat przeszkolił „przy
warsztatowo” dziesiątki rybaków do połowów pełnomorskich,
bowiem wcześniej połowy ograniczały się do wód przybrzeżnych.
Tak było już po I wojnie światowej.
Natomiast po II wojnie, J. Kur był jednym z pierwszych, którzy już
w kwietniu 1945 roku rozpoczęli połowy (pamiętać przy tym należy,
że Niemcy bronili się na Helu do 10 mają 1945 roku). Fakt ten
potwierdza prof. dr A. Ropelewski w swojej książce pt. „1000 lat
naszego rybołówstwa” (str. 141). Wtedy to ryby były cennym
artykułem spożywczym dla ludności naszego miasta.
Życiorys J. Kura jest niebanalny.
Urodzony na Oksywskich Piaskach jeszcze w XIX wieku, już przed I
wojną światową, jako jedyny Kaszub, opłynął na jachcie
niemieckiego cesarza Wilhelma II ziemski glob. Później była
„wilusiowa” Kriegsmarine, a zaraz po wojnie, gdy odradzała się
Polska, wspierał w patriotycznych działaniach Antoniego Abrahama.
Z Oksywskich Pasków do Gdyni trafił z
początkiem lat 20 – tych ubiegłego wieku, wtedy gdy inż. T.
Wenda szkicował swoje pierwsze plany budowy portu. Nabył wówczas
parcele przy ul. Starowiejskiej 12 A, na której wybudował
dwupiętrowy , niewielki dom mieszkalny, ustawiony szczytem do ulicy,
a przed domem posadził drzewo (lipa ta rośnie tam do dziś).
W tym czasie rybaczył na zatoce, żył
dostatnio, lecz męczył go brak rozmachu i ciasnota takiego
działania. To też, gdy pod koniec lat 20 – tych Morski Instytut
Rybacki zakupił w Danii dwa duże kutry pełnomorskie, J. Kur bez
większego zastanowienia przyjął zostanie szyprem na jednym z nich.
Dowodził i szkolił młodych rybaków na „Sterni” (numer boczny
kutra 90). Niebawem na dogodnych warunkach kredytowych, kuter ten
nabył na własność, nadal szkoląc rybaków w pracy na pełnym
morzu. Pisałem o ty już w „Przekroju” (nr 19 z 2001 roku, gdzie zamieszczono tekst pt.: „Najstarszy gdyński rybak” oraz zdjęcie, na
którym między innymi J. Kur na pokładzie „Sterni”).
Połowy prowadzone były na Ławicy
Słupskiej i Głębi Bornholmskiej. To tam właśnie na kutrze
swojego wuja J. Kura szlify rybackie zdobywał mój szwagier Feliks
Hohn, przyszły szyper „Arki” i „Kogi”, o którym pisałem
już w „Roczniku Gdyńskim” nr 15 (str 339), natomiast o J. Kurze
pisałem też w „Pomeranii” nr 2 z 2001 roku – gdzie jest mój tekst
pt.: „Wuja Józef”.
A wracając do tematu dodać należy,
że już po dwóch latach – w 1931 roku – gdy powstała spółka
połowowa „Mopol” (skrót od Morze Północne), szkoleniem
naszych rybaków zajęli się Holendrzy. Szkolenia i połowy odbywały
się na 8 lugrach, a przeprowadzali je oficerowie holenderscy.
Ale jak by na sprawę nie patrzeć –
wyprzedził ich J. Kur – który jak się rzekło – był pierwszy.
wtorek, 8 stycznia 2013
Tor kolejowy na ulicy Morskiej a emigracja przed II Wojną Światową
Jeszcze
dwa, trzy lata temu, na Grabówku, ulicę Morską, przecinał tor kolejowy.
Tor ten leżał tuż przy ul. Kalksztajnów i biegł od strony portu w stronę wzgórz morenowych, czyli z północy na południe. Na planach
miasta widać niewielki łuk zataczany przez ten tor, zmierzający z Grabówka do
portu.
Tor,
o którym tu mowa stanowił jeden z
ważnych elementów kompleksu służącego emigracji prowadzonej przez gdyński port.
Patrząc bowiem z perspektywy lat na to zagadnienie, widać wyraźnie, że sprawę
emigracji ówczesne polskie władze traktowały bardzo poważnie i kompleksowo.
Podporządkowano je Ministerstwu Opieki Społecznej, a kooperowało w nich
Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Finansów.
Od
1923 roku, kiedy to z tymczasowego portu w Gdyni wypłynął pierwszy statek z imigrantami
(w sierpiniu 1923 roku francuski parowiec "Kentucky" zabrał do Hawru ok.1800
emigrantów głównie z Wielkopolski), do 1933 roku, wypracowano i uruchomiono
złożony system obsługujący tę dziedzinę życia. W skali kraju zorganizowano ok.
20 placówek terenowych zajmujących się emigracją, w tej liczbie centralę w Warszawie oraz
okręgowe placówki w Poznaniu i Lwowie. W Ameryce Południowej również utworzono
stosowne biura obsługujące tamten kontynent, znajdowały się one w Sao Paulo i
Rio de Janeiro. Zaś w samej Gdyni i w jej pobliżu podjęto szereg działań w celu
kompleksowej "obsługi" ruchu emigracyjnego. Na te działania złożyło
się:
1. wybudowanie
odpowiedniego nabrzeża portowego,
2. wybudowania
i oddanie do użytku Dworca Morskiego.
3. wybudowanie
i zagospodarowanie Etapu Emigracyjnego na Grabówku przy ówczesnej ul.
Emigracyjnej (dziś ul. Mireckiego)
4. wybudowanie Szpitala Zakaźnego i kwarantanny na Babich Dolach,
5. wybudowania
toru kolejowego łączącego Dworzec Morski z Emigrantką
5. wybudowanie pełnomorskiej motorówki obsługującej
Szpital Zakaźny i kwarantannę na Babich Dołach
6. nabycie włączenie do eksploatacji statków
(transatlantyków) pływających na liniach amerykańskich
Nie wnikając w
szczegóły, z poczynań tych widać wyraźnie logikę w działaniach, ich rozmach i
dalekowzroczność. Działaniom tym patronowały osoby z najwyższych kręgów
władzy II RP z prezydentem na czele. Wszyscy zdawali sobie sprawę
z tego, że emigracja to główny wentyl bezpieczeństwa
wewnętrznego kraju, bez którego funkcjonowania
ciśnienie społeczne przeludnionych wsi i miasteczek,
wysokie bezrobocie i kryzys światowy mogą doprowadzić do społecznego wybuchu.
czwartek, 3 stycznia 2013
Franek - najmłodszy gdyński rybak
Poznałem go dopiero po
wojnie. Wcześniej, chociaż bywałem w Śródmieściu, do Kolonii Rybackiej, gdzie
mieszkał Franek Konkol, nie chodziłem. Wiedziałem, gdzie jest Kolonia, bo
często wspominał o niej Szwagier, który miał tam krewnych i przyjaciół, ale
osobiście tam nie bywałem. Z Kolonii dostawaliśmy też od czasu do czasu ryby,
które Szwagier podrzucał nam do Cisowej. Były to zwykle duże pomuchle, czyli
dorsze, z których Mama wyczarowywała kulinarne cuda. Przy skąpych kartkowych
przydziałach, pomuchle te były na wagę złota.
Do Kolonii Rybackiej trafiłem po wojnie, w kwietniu lub maju 1945 roku,
gdy Szwagier zamustrował na żaglowo-wiosłową łódź Plichty, jednego z mieszkańców tej osady. Z Plichtą „zaliczyłem” parę rybackich wypraw po dobisy
i jedną wyprawę na
Zatokę po dorsze. Szwagier zabierał mnie do Kolonii do swoich przyjaciół (pamiętam liczną rodziną Kreftów), a
także poznał mnie z
Frankiem - kuzynem, nieco starszym ode mnie chłopcem mieszkańcem Kolonii.
Franek, jedyny syn ciotki Konkolki, imponował mi swoją dorosłością. Chociaż miał w
tamtym czasie ok. 16 lat, a już pływał ze swoim wujem Józefem Kurem na jego łodzi, zarabiał
spore pieniądze, a to w przypadku rodziny Konkolów było ważne, bowiem
ciotka Konkolka od wielu lat była wdową, a poza tym miała na
utrzymaniu niepełnosprawna córkę Elżbietę. Tak więc Franek w praktyce był głową tej rodziny i nadzieją na lepszy byt.
Franek imponował mi nie tylko swoją dorosłością, ale
też umiejętnością pływania. Podczas gdy ja z ledwością utrzymywałem się na
wodzie, Franek bez większego wysiłku przepływał Basen Prezydenta. Nurkował,
pływał pod wodą, skakał z nabrzeża z rozbiegu itp. Byłem świadkiem tych jego
wyczynów i byłem nim zafascynowany.
Było lato 1947 roku. Do końca nauki w szkole
podstawowej pozostał mi rok. Marzyłem o pracy na morzu dalekich morskich
podróżach, bo rybactwo, jakie zdołałem
poznać bliżej, mnie nie pociągało. Przy Skwerze Kościuszki działała już Szkoła
Jungów. Tam się widziałem.
I wtedy dotarła do nas wieść, że Franek Konkol się utopił,
wieść tą przywiozła moja Siostra, która nie znała szczegółów tej tragedii.
Jedno było pewne Franek nie żyje, a jego ciała jak dotąd nie odnaleziono.
Z czasem docierały do nas
kolejne wieści. Otóż ten tragiczny wypadek wydarzył się nie w czasie rybackiej
wyprawy, lecz w pobliżu Redłowskiej Plaży, w czasie niedzielnej, rozrywkowej
eskapady łodzią po Zatoce. Według relacji osób, które się uratowany, kilkoro
młodych Kaszubów korzystają z pięknej słonecznej pogody wyprawiło się na Zatokę
dla rozrywki. Wody Zatoki były spokojne. Żeby uatrakcyjnić rejs i postraszyć
dziewczęta które znajdowały się na łodzi, Franek rozbujał łódź. W pewnym
momencie nastąpiła wywrotka i wszyscy znaleźli się w wodzie. Świadkami
zdarzenia byli liczni spacerowicze znajdujący się w pobliżu plaży. Odległość od
brzegu była niewielka i niebawem wszyscy znaleźli się na lądzie. Wszyscy z
wyjątkiem Franka.
Początkowo przypuszczano, że specjalnie zanurkował, aby nastraszyć przyjaciół. Gdy jednak mijały kolejne minuty, a Franek nie wypływał, zaczęto poszukiwania. Niestety okazały się one
bezowocne. Dopiero po kilku tygodniach fale, wyrzuciły na brzeg ciało topielca.
Wezwana dla identyfikacji Konkolka ledwo rozpoznała swojego syna. Pomogła jej w
tym koszula, którą sama uszyła. Okazało się, że głowa topielca jest poważnie
zraniona, stąd wysnuto wniosek, że w momencie wywrotki łodzi, został on
uderzony w głowę masztem łodzi, bądź uderzył głową o kamieniste dno. Uderzenie
spowodowało utratę przytomności tego doskonałego pływaka i jego utonięcie.
Wraz ze śmiercią Franka przekreślone zostały plany rodziny
Konkolów na lepsze życie. Społeczność kaszubska spontanicznie podjęła się
zorganizowania stałej pomocy dla Konkolki i jej córki. A mnie raz na zawsze odeszła ochota na pracę na
morzu.
środa, 17 października 2012
Biała gastronomia czyli bary mleczne.
Bary mleczne, które powołano do życia
w całym PRL – u, miały według założeń spełniać specjalną,
społeczną misję – żywić społeczeństwo zdrowo i tanio.
Stosownie do powszechnej oceny ich działalność sprawdziła się
pod tym względem znakomicie i bez przesady można twierdzić, że
ich funkcja to jedno z nielicznych osiągnięć ówczesnego ustroju.
Okręgowe Przedsiębiorstwo „Barów
mlecznych” z siedzibą dyrekcji we Wrzeszczu, jako samodzielne
przedsiębiorstwo powstało we wczesnych latach 50. ubiegłego wieku.
Firma posiadała w każdym mieście po kilka placówek. W Gdyni tych
placówek było 10. w samym śródmieściu naszego miasta były trzy
bary – jeden vis a vis PKO przy ul. Świętojańskiej, drugi przy
ówczesnej ul. Migały w pobliżu Hali Targowej, a trzeci Bar Mleczny
„Słoneczny” powstał w 1959 roku na rogu ul. Żwirki i Wigury –
Władysława 4 (ten bar istnieje do dzisiaj i w sezonie letnim widać
stojące na ulicy kolejki).
Uruchamiając kolejne placówki białej
gastronomi – jak wtedy nazywano bary mleczne – zwracano uwagę
by lokalizować je w ruchliwych miejscach. Starano się też, aby w
każdej dzielnicy był chociaż jeden bar. Dbano też, aby placówki
te były czynne we wszystkie dni tygodnia, łącznie z niedzielami i
świętami, i to od wczesnych godzin porannych do wieczornych,
czyniono też starania, aby przez cały dzień w ciągłej sprzedaży,
był zestaw podstawowych dań.
Pomimo nazwy – sugerującej wąski
wybór dań – bary te serwowały nie tylko dania mleczne i
nabiałowe. Wprawdzie dania w tego typu placówkach dominowały, ale
była tam też nieśmiertelna pomidorowa i grochowa, a także kotlety
jajeczne (robione jak mniemam z jajek na twardo). Od rana była tam
jajecznica, twaróg w różnej postaci, a także bułki z masłem i
serem żółtym, do picia serwowano kakao i mleko na gorąco,
oczywiście była też zupa mleczna.
Dania obiadowe to nie tylko pomidorowa
i grochowa, ale też ogórkowa, warzywna czasami był żurek lub
rosół, były też tak zwane dania drugie, wspomniany kotlet
jajeczny, ale też dania typowo mięsne kurczak, kotlet mielony i
zawsze jakieś surówki. Wachlarz dań był tu szeroki – brakowało
tylko dań rybnych i alkoholu.
Z usług tych placówek korzystali
uczniowie i studenci, osoby samotne, którym nie chciało się
gotować dla jednej osoby, a w lecie poza tymi stałymi bywalcami, z
posiłków barowych korzystały też wszelkiego rodzaju wycieczki i
turyści indywidualni.
Poza ową podstawową działalnością
„Bary Mleczne” świadczyły usługi na rzecz wielkich zakładów
na terenie trójmiasta. Usługi te polegały na dostarczeniu do tych
zakładów – w ramach przepisów BHP – kawy zbożowej. Była to
kawa słodzona z mlekiem, którą dostarczano do poszczególnych
zakładów przemysłowych trójmiasta. Do tego celu służyły
termosy zapewniające kawie odpowiednią temperaturę. Kawę tę
gotowano w wytypowanych barach mlecznych i dowożono na miejsce
konsumpcji w czasie poszczególnych zmian roboczych. Były to
hektolitry kawy, często marnotrawionej, bo niewykorzystaną wylewano
do kanalizacji.
Gdy na przełomie lat 1955/1956 w skali
kraju wybuchły kolejne afery – mięsna, gastronomiczna i inne –
zainteresowano się też działalnością barów mlecznych, a głównie
ową działalnością dodatkową. Okazało się wtedy, że kawa
dostarczona do firm jest niedosłodzona, a ilość mleka znacznie
zaniżona. Obliczono, że na przestrzeni lat proceder ten przyniósł
nieuczciwym kierownikom barów znaczne korzyści finansowe. Poleciały
głowy. Ze stanowiska odwołano dyrektora Barów, a jego zastępcę
do spraw handlowych aresztowano. Ten sam los spotkał nieuczciwych
kierowników i niektórych pracowników dyrekcji, którym udowodniono
współudział w procederze. W Gdyni aresztowano jedną kierowniczkę,
którą skazano na parę lat więzienia.
Wymieniono całą dyrekcję
Przedsiębiorstwa. W tym nowym składzie firma przetrwała do 1976,
gdy dokonano głębokiej reorganizacji handlu i gastronomii w skali
kraju. OP „Bary Mleczne” rozwiązano, a poszczególne placówki
włączono do PSS „Społem”. Na terenie naszego miasta było
około 10 barów, i tak też pozostało przez najbliższych parę
lat...
poniedziałek, 15 października 2012
„Eine Ganze” czyli jedną całą.
Właściwie nazywał się Jan D., ale
wszyscy gdzieś od 1942 roku wołali go i wszystkich członków jego
rodziny - „eine ganze”. Po Polsku oznacza to „jedną całą”
i było jak na przezwisko dość osobliwe, ale nazwy i przezwiska
kierują się swoimi prawami i własną logiką. Przezwisko to bardzo
mocno przylgnęła do tej rodziny i jeszcze grubo po wojnie było w
użyciu.
Z czasem zapomniano, co tę nazwę –
przezwisko zrodziło. Kto pierwszy tego przezwiska wobec rodziny D.
użył. Po wojnie, gdy młodzi już nie rozumieli tych niemieckich
słów ani ich dosłownego sensu, ani też przenośni, jaką wyrażały
– nadal mówiło się na rodzinę D. - „eine ganze”.
Wielodzietna rodzina państwa D.
sprowadziła się do Gdyni w latach 30. ubiegłego wieku, za pracą i
chlebem. Wydzierżawili kawałek kaszubskiego piasku i pan D.
własnymi rękami zbudował tak jak umiał barak dla siebie i swojej
żony. Barak ten do końca swojego życia poprawiał, uzupełniał i
wzmacniał. Podpierał go drągami, krył dach kawałkami papy i
blachy, obudowywał komórkami i chlewikami. Szczególnie dziwnie
wyglądał dach tego baraku, na którym znaleźć można było
wszystko – kamienie i cegły, kawałki darni, stary garnek i koło
od wozu. Wszystko to miało przytrzymać kawałki blachy ze starych
puszek, skrawki papy i deski przed podmuchami nadmorskich wichrów.
Barak był niski, odrobinę wyższy od rosłego pana D.
Do baraku przylegał kawałek
piaszczystego ogródka warzywnego, w którym poza włoszczyzną i
słonecznikami rosły dwie lub trzy wisienki. Ogródek ten,
prowizorycznie ogrodzony drutem kolczastym, był głównym obok łąki
i lasu dostarczycielem witamin dla całej rodziny. Był to typowy
slums, jakich setki, a nawet tysiące budowano przez jedną noc na obrzeżach
Gdyni w okresie jej dynamicznego rozwoju.
W takim baraku mieszkała przed
wojną i w czasie wojny rodzina D. i w niewyobrażalnej biedzie wojnę
przeżyła. Podstawowym wyżywieniem tej rodziny były głodowe racje
kartkowe, zbiory z ogródka i lasu. Dodatkową „żywność”
stanowiła dla nich kaszanka, która w czasie okupacji można było w
Gdyni kupować bez kartek.
Kaszanką były grube batony o długości
około 40 cm, w papierowych osłonkach, związanych na końcach
szpagatem. Zawartość, czyli farsz był dość dziwny, bowiem
ziarenka kaszy występowały w nim rzadko, a w zasadzie całe wnętrze
papierowego „flaka” wypełniała brunatno – krwista maź. Z
reguły kaszanka ta po przekrojeniu niemile pachniała, a wręcz
cuchnęła. Powszechnie mówiono, że Niemcy do tej swojej
„Blutwurst” używają krwi końskiej i krwi konserwowej, którą
gromadzą w dniach, gdy uboje są większe. Znając niemiecką
oszczędność skłonni byliśmy w to wierzyć.
Tę niemiecką kaszankę kupowaliśmy
wszyscy, jadano ją, gdy brak było innej żywności, gdy wyczerpano
kartki. Spożywano ją na zimno i na gorąco, do chleba, lub
przysmażoną z cebulą do ziemniaków – jako danie obiadowe.
Kaszanka ta mimo swojej podłej jakości
była przedmiotem sporego zainteresowania ubogiej ludności Gdyni.
Kupowali ją wszyscy w ilościach zależnych od wielkości rodziny i
od pory roku. W lecie bowiem, trzeba było dużej dawki odwagi, żeby
kupić ten łatwo psujący się delikates i nakarmić nim rodzinę.
Wyjątek od tej reguły stanowiła rodzina D., która zawsze kupowała
„eine ganze”, czyli jedną całą kaszankę o wadze około 2,5
kg, co zważywszy liczebność tej rodziny nie było ilością zbyt
wygórowaną.
Gdy do sklepu masarskiego, potocznie
zwanego rzeźnikiem, wkraczał ktoś z rodziny D. wiadomo było, że
kupi „ eine ganze”. Z czasem, hasło to stało się nazwą własną
– bowiem nie wszyscy znali w osiedlu z nazwiska rodzinę D., lecz
wszyscy wiedzieli, kto zacz „eine ganze”.
Z czasem, członków rodziny D.
wpuszczano do rzeźnika poza kolejką, bowiem akt kupna – sprzedaży
„eine ganze”, był prosty i nie wymagał wycinania kuponów z
kartek, dokładnego ważenia i innych czynności. Kaszanki tej poza
tym nie pakowano w żaden papier, była wszak w papierowej osłonce.
Kupujący łapał ją za sznurek przeznaczony do wiązania batonu i
wieszania na haki i szedł do domu przez całe osiedle wymachując
nią bez żenady.
Tak więc rodzina D. oszukując głód
kaszanką, przetrwała okupację. Ojciec pracował gdzieś w porcie,
matka chowała stadko zawsze czystych i zadbanych dzieci.
Wkraczające, pod koniec marca 1945 roku, oddziały rosyjskie i nieliczne jednostki polskie rodzina D. przyjęła
z nadzieją na poprawę losu. Wszyscy wkoło bowiem wierzyli, że
gorzej niż podczas okupacji już być nie może, że musi być
lepiej.
Piekło wojny było już za nami,
przeżyliśmy, czekało nas życie, lepsze życie.
Dla nas przepędzenie Niemców z Gdyni
było równoznaczne z końcem wojny, lecz wojna nadal trwała i
niejedno jeszcze życie ludzkie miała pochłonąć. Z całą
brutalnością miała się jeszcze przypomnieć i to w sposób
najmniej oczekiwany.
Otóż pewnego kwietniowego dnia, nie
wiadomo skąd i dlaczego, przy baraku rodziny D. zatrzymał się
rosyjski czołg. Przytulił się do ściany szopki i udawał, że go
nie ma. Sołdaty rozpierzchli się po okolicy w poszukiwaniu panienek
i alkoholu. Tego ostatniego nie musieli daleko szukać. W nieodległej
wytwórni win, octu i musztardy, były pełne kadzie trunku, od wina
mszalnego poczynając, a na „jabcoku” kończąc. Zaczęła się
pijacka orgia, połączona ze strzelaniem do beczek, kadzi i flaszek.
Strzelano również za zwycięstwo i za rychły koniec wojny.
Strzelano i pito na przemian, a potem już tylko pito, aby nie tracić
czasu.
Pod wieczór wrócili pijani sołdaci
do swojego czołgu, taszcząc zapasowe bańki z winem na wypadek
trzeźwienia. Wania czy Sasza wgramolił się do czołgu z
niedopałkiem papierosa w zębach. Przysnął. Od niedopałka zajęły
się naoliwione szmaty i pakuły. Czołg błyskawicznie stanął w
płomieniach. Próby gaszenia piaskiem i wodą okazało się
nieskuteczne, jak i „strażacy” mało z powodu wypitego alkoholu
skuteczni. Wanię czy Saszę poparzonego wyciągnięto z czołgu. Był
poparzony na twarzy i rękach, lecz czołg spłonął.
Następnego dnia rano zjawił się
młody lejtnant NKWD z asystą. Przeprowadził coś w rodzaju
uproszczonego dochodzenia w sprawie pożaru czołgu. Porozmawiał z
sołdatami, którzy oczywiście wybielili całkowicie swojego kolegę,
a niedwuznacznie zasugerowali, że sprawcą podpalenia czołgu jest
pan D.
Wyrok wydał jednoosobowo młody
lejtnant, a jego asysta niezwłocznie na oczach całej rodziny
wykonała. Seria z pepeszy pod ścianą baraku przekreśliła
nadzieję rodziny D. na lepsze życie... tak i w takich okolicznościach zginął
pan D. zwany „eine ganze”.
czwartek, 11 października 2012
Rzecz o restauracji „Oaza” - czyli dziurawe „sito”.
Sporym zainteresowaniem na moim blogu
cieszy się tematyka „gastronomiczna” szczególnie ten jej
aspekt, który mówi o tak zwanym życiu nocnym naszego miasta. To
sprawiło, że postanowiłem do tego tematu powrócić i to w sposób
niekonwencjonalny, mianowicie przybliżając czytelnikom tylko jeden
gdyński lokal - „Oazę”.
O lokalu tym wspomniałem już w
„Roczniku Gdyńskim” nr. 17 z roku 2005, w moim tekście pt.
„Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”, w którym
hurtowo wymieniam lokale z „życiem nocnym”, a także te, w
których prostytutki i boyki urzędowali również w trakcie dnia.
Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu, bowiem wydaje mi się
niecelowe jego ponowne prezentowanie, zważywszy objętość
artykułu.
A więc do rzeczy. Restauracja „Oaza”
powstała przy ulicy Portowej 4, w pierwszych latach 60. ubiegłego
wieku i działała do schyłku PRL (obecnie znajduje się tam zakład
świadczący usługi rehabilitacji medycznej). „Oaza” podlegała
Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym była lokalem kategorii
pierwszej, pomimo licznych braków lokalowych i technicznych –
chodziło bowiem o drenowanie kieszeni konsumentów z niego
korzystających. Lokal był niewielki, ciasny, bez odpowiedniego
zaplecza kuchennego i socjalnego. Z założenia miał stanowić
„sito” przechwytujące zagranicznych marynarzy przypływających
do naszego portu i co oczywiste, odwiedzających nasze miasto.
Chodziło o to, aby przybysze zatrzymywali się w „Oazie” i dalej
nie szwendali się po mieście „zwiedzając” sklepy, knajpy,
meliny i „chawiery” czyli mieszkania dziwek.
Zakładano, że lokal ten z racji jego
lokalizacji spełnia wszelkie wymagania na tego rodzaju „sito”.
Znajdował się blisko portu, w pobliżu milicji i na trasie do
centrum miasta. Wszystko to miało ułatwić codzienną penetrację
tej restauracji, a także szybką interwencję w przypadku zakłócania
porządku w lokalu lub w jego pobliżu. Takie były teoretyczne
założenia. W praktyce jednak boyki (tak półświatek nazywał
zagranicznych marynarzy) przeciekali przez owe „sito” i trafiali
do „Bristolu”, „Cafe Bałtyk”, „Casanowy”, a nawet do
odległego „Morskiego Oka”, zwanego przez gdynian „bulajem”.
Spowodowane to było szczupłością
lokalu w „Oazie” - stąd stosunkowo niewielki wybór dziewczynek,
a także faktem dość dobrej znajomości topografii naszego miasta przez
marynarzy pływających na liniach regularnych, którzy często
bywali w Gdyni, a tym samym dobrze orientowali się gdzie można się
dobrze i w miarę tanio zabawić. Niektórzy z nich mieli tu nawet
swoje „stałe dziewczynki” urzędujące w określonych knajpach.
Dla nich jedyną zaletą „Oazy”
było to, że lokal ten był czynny od godzin popołudniowy. Wcześnie
też zaczynał się tu dancing, z dość dobrym kwartetem muzycznym
(w składzie akordeon, saksofon, skrzypce i perkusja), co
umożliwiało tańce na niewielkim parkiecie.
Lokal zagęszczał się pod wieczór.
Wtedy też przybywało tańczących parek, a orkiestra grała prawie
non stop chętnie spełniając (oczywiście odpłatnie) muzyczne
życzenia. Wtedy też najbardziej aktywni byli liczni tu cinkciarze,
a bar był oblężony. Tak było, aż do północy. Później gości
sukcesywnie ubywało, „zakochane” parki odjeżdżały na chawiry,
bądź korzystając z taksówek przenosiły się do innych lokali. Z
lokalu wybywali też cinkciarze, słowem w lokalu pozostawały
niedobitki. Teraz dominowali tu polscy konsumenci, przy stolikach
spali pijani marynarze. Kelnerzy sprzątali popielniczki i kasowali
należności, a orkiestra symulowała granie, robiąc długie
nieuzasadnione przerwy pomiędzy melodiami. Ciągnięto taką byle jaką działalność do godziny trzeciej, o której oficjalnie lokal
zamykano.
Do końca bywali tu zwykle Polacy,
niekiedy kolesie na delegacji, szukający przygód mieszkańcy
naszego miasta, osoby topiące w alkoholu swoje smutki, bądź
alkoholicy, którym ciągle było mało.
Dla tak zwanych lepszych gości w
„Oazie” był niewielki pokoik ukryty za kotarą, tuż przy
wejściu do WC. Tam spotkać można było pijących miejscowych
prominentów, którzy ukrywali swoje alkoholowe skłonności.
Lokal nastawiony był głównie na
wyszynk. Z powodu braku kuchni serwowano tu poza wódką i butelkowym
piwem krótkie dania barowe – tatar, śledzik, sałatki i
tradycyjne jajka w majonezie, a na ciepło – bigos, flaki i
wątróbkę. Te dania na ciepło trafiały gotowe z innych knajp i na
miejscu były odgrzewane w małym pomieszczeniu za bufetem.
Przy wejściu znajdowała się szatnia,
która było obowiązkowa. Tu królował pan Julek. To on
selekcjonował gości, sprzedawał tak zwane konsumpcje, a także
prowadził sprzedaż papierosów. Czym jeszcze zajmował się ów
zawsze uśmiechnięty pan, pozostawiam domysłom czytelników.
Za bufetem stał pan Roman, pracował
sprawnie i pilnował swoich interesów. Nalewał wódkę do
kieliszków lub wydawał całe butelki kelnerom, którzy roznosili
alkohol do stolików. Kelnerów pracowało tu kilku, sami mężczyźni,
bowiem kelnerek w gdyńskiej gastronomii na noc nie zatrudniano.
Wyjątkiem były nieliczne bufetowe w niektórych gdyńskich nocnych
lokalach, kobiety te mimo nocnej pracy podejmowały ją chętnie.
Widocznie była ona bardzo atrakcyjna.
W „Oazie” pracowały tylko trzy
kobiety – dwie w tak zwanej kuchni i jedna w szalecie. Do tej
ostatniej należał też obowiązek sprzątania sali i zaplecza.
Całością kierował pan Zbyszek –
trzydziestoletni, szczupły mężczyzna, który w knajpie był raczej
niewidoczny.
Praca w „Oazie” była dla personelu
atrakcyjna i zapewne dochodowa. Przypuszczać można, że niektórzy
pracownicy (a może wszyscy) otrzymywali też wynagrodzenie z innej
niż GZG kasy.
Faktem jest, że gdy w latach 1965 –
66 wybuchła w GZG tak zwana afera gastronomiczna, gdy aresztowano
kilkanaście osób, w tym dyrektora i jego zastępcę oraz licznych
kierowników i bufetowe, pracowników „Oazy” pozostawiono w
spokoju. Widocznie personel ten cieszył się nieskazitelną
reputacją i pełnym zaufaniem tak zwanych „organów”.
poniedziałek, 24 września 2012
Cyganie w Gdyni
Podjęta z początkiem lat
dwudziestych ubiegłego wieku decyzja o budowie portu i miasta „przy Gdyni”
sprawiła, że poszukujący pracy i swojego miejsca na ziemi, Polacy zaczęli
masowo napływać nad polskie morze. W pierwszej kolejności nadciągnęli tu młodzi
mężczyźni. W ślad za nimi ruszyły dziewczęta i kobiety - ich żony, siostry i
narzeczone. Do Gdyni zmierzano z pobliskich wsi i miasteczek pieszo, bądź
furmankami. Z odległych krańców kraju jechano koleją, często za pożyczone
pieniądze lub „na gapę”.
Przybysze poza pracą poszukiwali
dachu nad głową, toteż niebawem na obrzeżach budującego się miasta powstawać
zaczęły dzielnice prowizorycznych baraków i slumsów owe Meksyki, Pekiny i
Drewniane Warszawy (o takich dzielnicach pisałem już na blogu, były to wpisy Dzielnica po której zaginął ślad część 1, część 2, część 3, Meksyk - co dalej? i jeszcze o „Przeklętym Wzgórzu” Orlicz – Dreszera).
Tu spotkać można było ludzi z całej Polski, ze wszystkich byłych zaborów, a
także miejscową kaszubską biedotę. Wnet powstawać zaczęły luźne, etnicznie
jednorodne grupy sąsiedzkie, z czasem wymieszane i skoligacone.
Odrębną grupę etniczną,
hermetyczną i różną obyczajowo stanowili pojawiający się w Gdyni Cyganie. Na
ich temat nasza wiedza jest znikoma. Brak o nich informacji w „Gdyńskiej Encyklopedii”
a także w „Rocznikach Gdyńskich”. Z tego powodu pozostały relacje starych
gdynian oraz osobiste wspomnienia, z tego zakresu.
Na początek, aby przybliżyć
problem kilka wiadomości encyklopedycznych. Według tego źródła, Cyganie to lud
koczowniczy przybyły do Europy z Indii w XIII i XIV wieku. Początkowo
zamieszkali na Bałkanach, skąd wędrowali na wschód i zachód naszego kontynentu,
zajmując kolejne tereny od Rumunii, po Hiszpanię. Wędrówki te, trwające przez
wieki, zakłóciła II wojna światowa, a konkretnie hitlerowcy, którzy lud
cygański objęli eksterminacją, podobnie jak Żydów.
Jak wspomniano wyżej, Cyganie
pojawili się w Gdyni i jej okolicy już w latach dwudziestych ubiegłego wieku. W przeciwieństwie do innych
przybyszy nie szukali stałego osiedlenia ani pracy. Gdynię „zaliczali”
przejazdem, czując się lepiej w okolicznych wsiach i miasteczkach kaszubskich
gdzie łatwiej było o paszę dla koni i żywność dla ludzi. Cygańskie tabory zdążały więc w kierunku Rumi, Redy, Wejherowa bądź Pucka, a nawet do Hallerowa i na Półwysep
Helski. Tu szukano terenów nadających się na popas lub obozowiska, głównie na
zacisznych polanach, zagajnikach i łąkach. W Gdyni tabory były przejazdem już
od kwietnia czyli od
momentu
zazielenienia się pól i łąk. Zima eliminowała Cyganów
z krajobrazu. Na tą porę roku cygańskie tabory zapadały we wsiach, jak
niedźwiedzie w gawrach, ale już wczesną wiosną pojawiały się znów.
Wraz z przylotem
bocianów, pojawiały się barwne wozy cygańskie na gdyńskich ulicach. Tabory
ciągnęły od strony Kartuz przez Wielki Kack, Orłowo i dalej do Świętego Jana a stąd Szosą Gdańską, zwaną
później ul. Morską, przez Grabówek, Chylonię, Cisową i dalej. Tylko nieliczne tabory zatrzymywały się nieopodal
gdyńskiej cegielni, tam gdzie dziś jest Wyższa Szkoła Administracji i Biznesu
przy ul. Kieleckiej, a wtedy przy krętej,
leśnej drodze z Gdyni na Witomino. Tu u wylotu
lasu, na niewielkiej polanie zatrzymywano się na jedną lub kilka nocy, rozpalano ogniska, gotowano strawę i nocowano w wozach lub prowizorycznych namiotach.
Rankiem, o ile nie ruszano dalej, Cyganki otoczone gromadką dzieci wyruszały do śródmieścia - żebrać
i wróżyć. Mężczyźni nieco później formowali niewielkie zespoły muzyczne, zwykle
kwartety i niosąc akordeon, bas i skrzypce maszerowali na place i ulice, aby
koncertować.
Tak było w centrum
miasta. Natomiast na przedmieściach pojawianie się Cyganek wywoływało zwykle panikę. Chowano kury i kaczki, zapędzano do domu dzieci i starano się nie
wpuszczać intruzów do obejścia. Mimo tego dość chętnie korzystano z
wróżb (z dłoni lub kart) płacąc za tę usługę żywnością. Cyganki
chodziły zwykle parami, co komplikowało sytuację goszczących je tubylców. Gdy
jedna natrętnie narzucała się ze swoimi wróżbami, druga penetrowała obejście i
kradła. Takie obrazki zapamiętałem z dzieciństwa.
W
czasie wojny Cyganie zniknęli z gdyńskich ulic. Ich niewielka, w owym czasie 30
tysięczna populacja zepchnięta została do odludnych wsi, gdzie próbowała
przetrwać hitlerowskie zapędy, pozostali zaś trafiali do obozów
koncentracyjnych, głównie do Oświęcimia.
Po wojnie, już w 1945
roku, Cyganie powrócili do Gdyni. Niebawem barwnie ubrane Cyganki pojawiły się
na Hali Targowej, a mężczyźni jak dawniej, koncertowali tworząc zespoły muzyczne.
Cyganie nadal nie imali się stałej pracy zarobkowej.
W
latach późniejszych gros Cyganów przeniosła się w rejon Rumi - Redy. Tylko nieliczne
tabory tradycyjnie biwakowały przy ul. Kieleckiej, bądź zmierzając na zachód zatrzymywali się na noc
w Cisowskim Małym Lasku
(własność rodziny Skelników) przy ul. Chylońskiej, na granicy Cisowej i Rumi.
Po uruchomieniu kolejki SKM na trasie Gdynia-Wejherowo i po przymusowym
osiedleniu na stałe nieopodal Rumi (druga połowa lat 60. ubiegłego wieku)
obecność Cyganów w Gdyni rozciągnęła się na cały rok. Ciągle widuje się Cyganki
na gdyńskiej Hali Targowej, na placach i ulicach, a także cygańskie kwartety
muzyczne głównie na skrzyżowaniach ulic.
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Nasz gdyński chleb powszedni
Znajomość historii naszego miasta
wśród młodego pokolenia gdynian jest żenująco niska. Zarówna
wiedza o czasach przedwojennych jak również okupacji i PRL- u
wykazuje poważne luki bądź – co gorsze – zniekształcenia i
wypaczenia.
Ostatnio spotkałem się z poglądem,
że w czasach PRL – u notorycznie brakowało chleba (patrz Rocznik
Gdyński nr 23 str. 34, 35), którego to braku nikt i nic nie było
wstanie zlikwidować. Z uwagi na to, że sprawa zaopatrzenia naszego
miasta w żywność jest mi dobrze znana, zdecydowałem się
zaprezentować wycinek tej problematyki, mianowicie zaopatrzenie Gdyni w
pieczywo - głównie w chleb.
Na wstępie kilka słów o zaopatrzeniu
w pieczywo w okresie przedwojennym. Otóż pierwsze rzemieślnicze
piekarnie pojawiły się w Gdyni we wczesnych latach dwudziestych.
Wcześniej chleb wypiekały dla swoich potrzeb miejscowe Kaszubki w
przydomowych piekarniach. Umiejętności wypieku chleba przekazywano
z pokolenia na pokolenie co oznaczało, że dorosła dziewczyna
sposobiąca się do zamążpójścia umiała zarówno gotować, piec
ciasto i wypiekać chleb.
Napływ ludności do Gdyni w związku z
budującym się portem sprawił, że zaistniało zwiększone
zapotrzebowanie na żywność – w tej liczbie na chleb – któremu
przydomowy wypiek nie był w stanie sprostać. Tak więc pojawiły się
w mieście pierwsze piekarnie organizowane od podstaw budowane przez
miejscowych Kaszubów (na przykład Szuta przy ul. Śląskiej 42,
Pomieczyński przy ul. Dworcowej 11), a także przez rzemieślników
tej branży przybywających z terenu sąsiednich miast. Niebawem w
Gdyni działało około 30 piekarń rozmieszczonych w poszczególnych
dzielnicach. Niektóre z nich ja na przykład Szuta zaczęli
dostarczać pieczywo dla statków zawijających do portu. Większość
piekarń była nastawiona na zaopatrzenie miejscowej ludności.
Sprzedaż wyprodukowanego pieczywa odbywała się głównie w
sklepikach, które były organizowane przy piekarni, a tylko nadwyżki
dostarczane były do osiedlowych sklepików na terenie całego
miasta. Chleb dowoziły zaprzęgi konne w specjalnie do tego celu
przysposobionych wozach krytych, zabezpieczających pieczywo przed
kurzem i opadami atmosferycznymi. Chleb ładowany był do wiklinowych
koszy o kształcie prostokątnym, w których ustawiano chleb "na
sztorc", co sprawiało, że chleby nie gniotły się, oczywiście
wpływało to na jakość pieczywa.
Jakość tę zaprzepaszczono w czasie
okupacji. Hitlerowcy wprowadzili swoje receptury, a także
reglamentację na pieczywo. Wprowadzono też dwa gatunki chleba - dla Polaków i dla Niemców, które różniły się
jakością. Polski chleb miał kształt foremkowy i był gliniasty,
kleił się do podniebienia. Mówiono, że Niemcy dosypują do tego
pieczywa trocin... Większość piekarń zajęli fachowcy niemieccy,
bądź kolaboranci, którzy przyjęli niemieckie grupy
narodowościowe. Piekarnie były traktowane jako zdobycz wojenna i
eksploatowane bez miłosierdzia. Przypuszczać należy, że pieców i
maszyn nie remontowano, pozostawiając to na czas po wojnie...
Po wyzwoleniu powrócili do piekarń
ich poprzedni właściciele, lub ich potomkowie. Przeprowadzono
powierzchowne remonty i produkcja chleba ruszyła. Już kilkanaście
dni od zaprzestania działań wojennych pojawił się pierwszy chleb,
którym płacono za pracę – jeszcze przed pojawieniem się
polskich pieniędzy.
Z czasem – sukcesywnie –
uruchamiano kolejne piekarnie, aby po kilku miesiącach osiągnąć
ilość przedwojenną to jest około 30 piekarń. Ponieważ w
pierwszym powojennym okresie chleb był reglamentowany, produkowana
ilość pieczywa była wystarczająca dla pokrycia przydziałów
kartkowych. Borykano się nadal ze sprawami technicznymi, a także
zabiegano o przydziały mąki i węgla. Niebawem do spraw nękających
prywatnych piekarzy dołączył fiskus. Rozpoczynała się tak zwana
bitwa o handel, o rugowniu z rynku prywatnych rzemieślników i
kupców. Niebawem na rynku pozostały nieliczne piekarnie około 6 z
tego co mi wiadomo dwie były na Witominie jedna na Grbówku, jedna w
Orłowie.
Piekarnie rzemieślnicze przejęła
początkowo Spółdzielnia "Zgoda" - późniejsze "Społem" - a
następnie nowo utworzone Gdyńskie Zakłady Przemysłu Piekarniczego
(GZPP) z siedziba dyrekcji przy ul. Śląskiej 76. Często
właścicieli zatrudniano jako kierowników tych obiektów, co miało
tę dobrą stronę, że troszczyli się oni o stan techniczny pieców
i wyposażenia. Tak postąpiono również w przypadku przejęcia
przez GZPP dwóch nowo wybudowanych piekarni – jednej w Cisowej
przy ul. Chylońskiej 198, własność mistrza Bukowskiego oraz
drugiej przy ul. Pawiej 15 d, na Demptowie, własność mistrza
Szymańskiego.
W pierwszych latach 50 – tych
ubiegłego wieku zapotrzebowanie na pieczywo było w zasadzie
zaspakajane. Wynikało to głównie z tego, że poziom ludności w
mieście utrzymywał się na przedwojennym pułapie. Dopiero w 1955
roku Gdynia przekroczyła ten pułap, osiągając ponad 130000
mieszkańców ( w roku 39 było 127000).
Tymczasem miasto dynamicznie się
rozwijało, powstawały całe nowe dzielnice. Niebawem ilość
mieszkańców zbliżyła się do 250000. W Gdyni zaopatrywali się
również pracujący w porcie, stoczniach i w rybołówstwie –
ludzie dojeżdżający tu z okolicznych wsi i miasteczek (co
ułatwiała im dobrze funkcjonująca SKM). I wtedy nastąpiło
wyraźne zachwianie równowagi między podażą a popytem – nie
tylko w branży piekarniczej, ale również w branży mięsnej,
nabiałowej i innej.
Dzienne zapotrzebowanie na chleb
przekroczyło 50 ton (nie licząc produkcji wspomnianych piekarń
prywatnych). W tym czasie władze zapewne ze względów politycznych,
utrzymywały przez kilka lat na relatywnie niskim poziomie, ceny
detaliczne chleba. Dość powszechny stał się wykup chleba na karmę
dla trzody chlewnej, kur, królików itp. Wynikało to z korzystnej
relacji cen chleba wobec cen paszy i ziarna. Brak było sposobu na
zwalczenie tego procederu!
Taki stan nierównowagi pomiędzy
podażą a popytem utrzymywał się, aż do 1968 roku, gdy GZPP
uruchomiły nowo wybudowaną przy ul. Hutniczej piekarnię
przemysłową o dobowej zdolności produkcyjnej chleba około 25 ton.
Pozwoliło to na złapanie oddechu. Niemniej problem pozostał, bowiem "sypały" się coraz bardziej
piekarnie przedwojenne. Wystarczyła awaria którejś piekarni, a
chwiejna równowaga na rynku ulegała zakłóceniu. Wtedy ratowano
się zmniejszając asortyment, ograniczając wypiek tak zwanej
galanterii piekarniczej na rzecz chleba. Uważam, że działanie
takie nie pozostawało też bez wpływu na jakość, gdy z myślą o
zwiększonym popycie na chleb w soboty, już przez cały tydzień
gromadzono rezerwy, przesuwając je z dnia na dzień. W takim stanie
rzeczy o ,,gorącym” pieczywie jakie oferowali prywatni piekarze
nie mogło być mowy. Czyniono wszystko by zapewnić od strony
ilościowej potrzeby – inaczej mówiąc – ilość wyparła
jakość.
Wyżej zaprezentowano działania
zapewniały ilościowe pokrycie potrzeb na chleb. Świadczą o tym
dwa fakty – wytypowano sklepy, które sprzedawały czerstwy i
zdeformowany chleb za pół ceny, a także to, że nigdy nie żądano,
aby chleb objąć reglamentacją. Tak więc brakowało chleba "gorącego", ale chleb jako taki był zawsze! Tym bardziej, że z
początkiem lat 80 ubiegłego wieku przy ul. Stryjskiej uruchomiono
kolejną piekarnię przemysłową. A tak na marginesie – aktualnie
Gdynia otrzymuje codzienne dostawy chleba z Rumi i Karwi, a także z
kilku innych prywatnych piekarni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)