Kiedy przy różnych okazjach mówimy o naszym Bałtyku i jego sprawach, wspominamy zwykle zaślubiny Polski z morzem, myślimy o budowie miasta i portu w Gdyni, wymieniamy jednym tchem nazwiska projektantów i budowniczych inżynierów Tadeusza Wendy i Eugeniusza Kwiatkowskiego. Wspominamy również bohaterską obronę Wybrzeża z jego dowódcą pułk. Dąbkiem, wspominamy ,,Gdyńskich Kosynierów” i zawzięte walki w obronie Westerplatte, Oksywia i Helu.
Z czasów powojennych, mówimy o odbudowie i rozbudowie Gdańska, Szczecina i Gdyni. Wspominamy nasze dalekomorskie rybołówstwo, unowocześnienie portów i utworzenie przemysłu stoczniowego. Zaraz następna klatką na filmie naszych morskich wspomnień są krwawe wydarzenia Grudnia 1970 roku na Wybrzeżu i niczym ich kontynuacja – Sierpień 1980 roku, stan wojenny... i to tyle.
Z większości tych wydarzeń jesteśmy dumni. Podsycają one nasze poczucie patriotyzmu i dodają naszej współczesnej historii patosu. Tymczasem mało kto pamięta – bo żyjących świadków tych zdarzeń pozostało już bardzo niewielu – że mamy w naszej morskiej historii również parę niechlubnych kart – na szczęście niewiele – którymi szczycić się nie sposób.
Jedno z takich zdarzeń, o którym szerzej opowiem poniżej, zawsze przychodzi mi na myśl, gdy słyszę lub czytam o przeludnieniu naszej wsi, o bezrobociu na wsi i w małych miasteczkach, o konieczności restrukturyzacji rolnictwa i o naszym wejściu do Unii Europejskiej z wszystkimi tego konsekwencjami. Przypominają mi się wtedy czytane w młodości lektury opisujące niedolę polskich chłopów emigrujących ,,za chlebem” w zamorskie strony jeszcze w ubiegłym stuleciu i przypomina mi się opowiadana przez matkę opowieść o podobnej emigracji, którą widziała jako mieszkanka ówczesnej Gdyni, z początkiem lat dwudziestych ubiegłego stulecia.
Gdy już jako dorosły człowiek zacząłem szperać w nielicznych relacjach, wspomnieniach , zapiskach i wizytować istniejące po dziś dzień materialne dowody tych wydarzeń – pojawił mi się obraz tamtych lat i to co było tylko niewyraźnym wspomnieniem opowiedzianej przez matkę historii, teraz nabrało realnych kształtów. Oto jak wyglądał zarys...
Przed stu laty i wcześniej, emigrowano głównie przez porty niemieckie i holenderskie. Przez Hamburg głównie wiodły drogi za ocean - do Kanady, USA i Brazylii. Mieszkańcy zaboru austriackiego mogli emigrować przez porty jugosłowiańskie, należące w owym czasie do monarchii austro - węgierskiej. Po roku 1918 – gdy wybuchła wymarzona Polska – emigracja (czytaj chłopska) trwała niestety nadal. Eksport ,, nadwyżek siły roboczej” odbywał się odtąd przez port Wolnego Miasta Gdańsk. Tak było do początku 1923 roku. W tym czasie, w rybackiej wiosce Gdynia, liczącej wtedy 1000 mieszkańców zakończono budowę drewnianego mola. Była to pierwsza, prowizoryczna przystań portowa służąca nielicznym okrętom marynarki wojennej i łodziom rybackim. Molo to wyświęcone w dniu 29 kwietnia 1923 roku, mogło obsługiwać poza tym jeden – dwa statki pełnomorskie. Wynikało to z tego, że molo długie na 550 metrów, dość daleko wchodziło w głąb zatoki, gdzie głęboka woda umożliwiała pływanie nawet oceanicznym statkom.
W sierpniu 1923 roku duża grupa chłopskich rodzin – mężczyzn, kobiet i dzieci, a nawet niemowląt – łącznie około 1800 osób znalazła się w Gdański. Ludzie ci zamierzali wyemigrować do Francji. Byli to głównie chłopi z Wielkopolski. Na piersiach wielu z nich widniały powstańcze odznaczenia...Mieli płynąć statkiem ,, Kentucky” do portu Hawre. Statkiem tym uprzednio wożono konie. Statek nie był wystarczająco wyczyszczony, wydezynfekowany i nie nadawał się do transportu osób. Takie było stanowisko władz sanitarnych gdańskiego portu.
Wtedy polscy organizatorzy emigracji przetransportowali ludzi do pobliskiej Gdyni, dokąd również przepłynął ,,Kentucky”. Gdynia nie była przygotowana na tak licznych ,,gości”. Brak było noclegów, żywności, a nawet niezbędnych warunków sanitarnych. Miejscowa ludność w miarę swoich możliwości pośpieszyła z pomocą setkom kobiet i dzieci. Pośpiesznie również przystąpiono do zaokrętowania emigrantów na ,,Kentucky”. O tym, że statek zacumowany w gdyńskim prowizorycznym porcie nie spełnia wymaganych warunków sanitarnych, portowy lekarz dr Bronisław Skowroński wiedział doskonale, ale wiedział poza tym o tym, że emigranci wydali ostatnie swoje pieniądze na zakup biletów okrętowych na ten rejs. Wiedział, że ludzie ci nie maja powrotu, że w Gdyni na dłuższy czas również nie mogą się zatrzymać – słowem, że nie ma innej alternatywy.
Patrząc na sprawę historycznie ,,Kentucky” był pierwszym statkiem handlowym, który zawinął w dniu 13 sierpnia 1923 roku do gdyńskiego portu.
Ciąg dalszy nastąpi...
Wiadomości Gdyńskie, nr 8 (45), rok 5, 2000
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz