czwartek, 30 maja 2013

Prorocze słowa wicepremiera Kwiatkowskiego, czyli ostatnie przedwojenne Święto Morza

Wcześniejszy tekst o Święcie Morza: Co warto wiedzieć o Dniach Morza? 

Zgodnie z moją wcześniejszą obietnicą zawartą w poście do którego link jest powyżej, zamieszczam poniżej nieco osobistych wspomnień i przekazu moich rodziców z ostatniego przedwojennego Święta Morza w Gdyni, w którym wraz z rodzina uczestniczyłem. Wcześniej, bo już w 2000 roku opublikowałem moje wspomnienia z tej uroczystości (patrz „Wiadomości Gdyńskie” nr 7 z 2000 roku). Teraz po 13 latach wróciłem do tamtego tematu i zdecydowałem się na ponowne opublikowanie jego fragmentów – tym razem na blogu.

Na tę uroczystość czekaliśmy już od wczesnej wiosny. Mój starszy brat Jerzy liczył tygodnie jakie dzieliły nas od tego święta. Udział w nim naszej rodziny był czymś oczywistym, bo tata do niedawna marynarz, nadal czuł się silnie z morzem związany. Czekaliśmy więc na Święto Morza, podobnie jak corocznie czekaliśmy na Boże Narodzenie i Wielkanoc.

Wreszcie nadeszła oczekiwana niedziela, pogoda była słoneczna, a Gdynia witała nas wspaniałymi dekoracjami. Domy wzdłuż ul.10 lutego były przybrane flagami, girlandami i transparentami. Zamierzaliśmy uczestniczyć w polowej Mszy Świętej na Placu Grunwaldzkim. Ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu udaliśmy się na Skwer Kościuszki, gdzie przy nabrzeżu Basenu Prezydenta cumowały nasze statki i okręty. Byłe zszokowany ich ogromem, bo wcześniej z bliska widziałem tylko motorówki. Na Skwerze była masa ludzi, wycieczki z różnych stron Polski, co widać było po kolorowych strojach. Mnie najbardziej podobali się górale, bo jak dotąd znałem ich tylko z obrazków.

Na mszy ustawiliśmy się tuż za marynarzami i żołnierzami, których zwarte oddziały wypełniały prawie cały plac. Z uroczystej mszy zapamiętałem tylko to, że wojsko przez cały czas miało na głowach czapki, i że pieśni kościelne nie grały organy tylko orkiestra wojskowa. Po mszy była defilada i jakieś przemówienie i bardzo wieli tłok na Skwerze Kościuszki.

Po latach natrafiłem przypadkowo na przedwojenny miesięcznik „Morze i kolonie”, a w nim artykuł pana Lewandowskiego pt. „Po dniach morza w 1939 roku”. Z artykułu tego dowiedziałem się, że uroczystość ta miała miejsce 29 czerwca 1939 roku i była kulminacyjnym punktem obchodów Dni Morza. Cała uroczystość trwała od 24 czerwca do 2 lipca 1939 roku. Uczestniczyło w niej około 100 tys. osób, w tym delegacje zagraniczne. Mszę Świętą na Placu Grunwaldzkim celebrował biskup dr Stanisław Okoniewski, a przemówienie na Skwerze Kościuszki wygłosił wicepremier inż. E. Kwiatkowski. Na uroczystości tej Obronie Narodowej przekazano sprzęt wojskowy zakupiony ze składek FOM.

Autor artykułu przytacza też słowa inż. Kwiatkowskiego, adresowane do hitlerowskich agresorów:

„Chcecie wojny, to spróbujcie jej. Dzień i miejsce jej zaczęcia są inicjatorom wojny zawsze wiadome, ale nie znacie ani dnia ani miejsca, gdzie ją ukończycie...”

Słowa te okazały się prorocze. Bo już za dwa miesiące 1 września 1939 roku wojna się rozpoczęła, po latach jej koniec był w Berlinie.


A my gdynianie na kolejne Święto Morza czekaliśmy aż do czerwca 1945 roku.

Zdjęcie pojawiło się już w tekście Co warto wiedzieć o Dniach Morza? i  zrobiono je w czasie ostatniego Święta Morza przed wojną (lipiec 1939). Na zdjęciu autor wraz z bocianem "Wojtkiem". 

wtorek, 28 maja 2013

Kosz „delikatesowy”

Będąc ponad dwadzieścia lat na emeryturze nie mam pojęcia, czy nadal istnieje ten miły zwyczaj jaki był w czasach PRL -u w naszym mieście tzw. kosz „delikatesowy”, jaki wręczano pierwszemu klientowi w nowo otwartym lub zmodernizowanym sklepie. Było tak, że pierwszy klient dostawał kosz, a oficjele dostawali za przybycie na taką uroczystość po wiązance goździków.

Kosz, o którym mowa oraz wspomniane kwiaty księgowano w koszty reklamy, dziś byłyby to zapewne koszty marketingu.

Emeryci (i nie tylko) czekali na otwarcie nowego sklepu, mówiło się wtedy uruchomienie nowej placówki handlowej, gdyż zwykle na taką okazję „rzucano” do sklepu deficytowy towar, i jak się rzekło, można było „załapać” się na wspomniany kosz. Na jego zawartość składała się zwykle butelka szampana oczywiście produkcji ZSRR, jakaś bombonierka lub inne słodycze, paczka kawy, i dodatkowo jakieś konserwy mięsne lub rybne. A wszystko to przybrane było kwiatami, taki kosz był dla emeryta nie lada atrakcją, tak więc zainteresowani już kilka godzin przed otwarciem sklepu czekali przed jego drzwiami. Kosze te serwowano przy okazji otwierania nowego sklepu, a także w przypadku jego przebranżowienia np. z ogólnospożywczego na cukierniczy, bądź też z obsługi tradycyjnej na samoobsługową.

Dyrekcja firmy otrzymywała przy takiej okazji premię, emeryt dostawał kosz, ekspedientki zyskiwały lepszą pracę, a władze miejskie mogły się pochwalić uruchomieniem kolejnej „nowoczesnej” placówki handlowej w mieście.
Ach, zyskiwali też dziennikarze lokalnej prasy, których zaproszono na takie „wydarzenie”, korzystali z przygotowanego na zapleczu poczęstunku, a także mieli „temat” dla swojej gazety. Wszyscy więc byli zadowoleni.

Szczyt przebranżowień sklepów z tradycyjnych na samoobsługowe przypadł na połowę lat 60 – tych ubiegłego wieku. Zabiegiem tym w skali kraju próbowano zapewne pokryć braki towarowe na rynku. Przebranżawiano wtedy sklepy ogólnospożywcze, mięsne, obuwnicze itp.

Wymagało to ze strony dyrekcji sporych wysiłków, bowiem brak było odpowiednich mebli sklepowych, kas fiskalnych, a nawet zwyczajnych koszy, niezbędnych w „samach”.

W tej sytuacji każde kolejne uruchomienie „samu” było nie lada wyczynem. Wydarzenia takie w przypadku MHD w Gdyni dokumentował Czesław Piotrowski – zastępca dyrektora do spraw handlowych w tej firmie, a z zamiłowania fotoamator. Zdjęcia swoje wysyłał wraz z odpowiednimi tekstami do ogólnokrajowej „Gazety Handlowej”, gdzie je publikowano.

Próbkę „dzieł” pana Czesia zamieszczam poniżej, są to fotografie z uruchomienia „samu” przy ul. Świętojańskiej 137 róg ul. Kopernika. Dziś jest tam sklep spożywczy „Rodex”. Na zdjęciach niestety nie odnotowałem daty tego wydarzenia, ani nazwiska kierownika sklepu – czego dzisiaj żałuję. Może ktoś z czytających ten tekst wie coś na ten temat to proszę o napisanie w komentarzach.





niedziela, 26 maja 2013

Co warto wiedzieć o Dniach Morza?

Zbliża się czerwiec, a z nim kolejne Dni Morza. Ponieważ wiedza o tych dniach, a szczególnie o tych pierwszych, przedwojennych jest stosunkowo niewielka, zdecydowałem się w oparciu o dostępną publicystykę przypomnieć nieco wiadomości z tego zakresu. Sięgnąłem więc do opracowań Tadeusza Białasa i Mieczysława Filipowicza – autorów, którzy tą tematyką się parali i opracowałem (nieco skrócone) kalendarium Dni Morza, które poniżej przytaczam.

O pierwszym Święcie Morza późniejszych Dniach Morza, tego z 1923 roku pisałem już na blogu. Tu więc tylko trochę przypomnienia. Miało ono miejsce w Gdyni, w dniu 23 czerwca 1923 roku. Jego organizatorami byli A. Abraham, wójt Radtke i Żeromski. Abraham w uroczystościach nie uczestniczył ponieważ w tym dniu umarł. Przed Świętem Morza do Gdyni przybył Prezydent RP Stanisław Wojciechowski (29 kwiecień 1923 r.). Wizyta ta wzbudziła w społeczeństwie polskim zwiększone zainteresowanie sprawami morza i Pomorza.

W 1924 roku Święta Morza nie organizowano. 10 sierpnia tego roku zorganizowano natomiast regaty morskie, w których uczestniczyli żeglarze z różnych miast Polski oraz kaszubskie łodzie rybackie. Organizatorem tych regat była Liga Morska i Rzeczna. W roku następnym LMiR przyjęła w Gdyni ponad 20 wycieczek osób różnych profesji, a w dniu 2 sierpnia zorganizował regaty, a nieco wcześniej 14 lipca zorganizowano „Tydzień Bandery” zakończony balem w hotelu „Polska Riwiera”.

W 1926 roku Oddział LMiR w Gdyni wydał informator – przewodnik pt. „Polskie morze. Informator wybrzeża morskiego”. Była to pierwsza książka wydana w Gdyni.

Na przełomie 1927/28 roku działalność gdyńskiego Oddziału LMiR nieco wyhamowała. Agendy warszawskie LMiK natomiast zorganizowały dla dzieci kaszubskich „gwiazdkę” oraz zbiórkę książek, które zasiliły biblioteki szkolne na Wybrzeżu.

14 września 1928 roku wybrano w Gdyni nowy Zarząd Oddziału LMiR. Prezesem tego oddziału został Władysław Staniszewski, lecz i ten nowy Zarząd nie przejawiał zbytniej aktywności. Liczącym się w tym roku wydarzeniem był odbywający się w Gdyni III Walny Zjazd Delegatów LMiR (14 – 18.09. 1930 r.). Na zjeździe tym zmieniono nazwę organizacji na Ligę Morską i Kolonialną. Obrady zjazdu odbyły się w Domu Zdrojowym, co umożliwiało niektórym delegatom po raz pierwszy zobaczyć z bliska morze.

Decydujące zmiany w działalności gdyńskiego Oddziału nastąpiły dopiero w 1932 roku, gdy w lutym tego roku wybrano na prezesa J. Rummla. W tym czasie na wniosek redaktora H. Tetzlaffa i A. Wachowiaka zdecydowano o organizacji corocznych obchodów święcenia kutrów i łodzi rybackich na wzór wybrzeży francuskich i belgijskich. Na dzień tego święta wyznaczono 29 czerwca, każdego roku. Uroczystości te miały stanowić atrakcję turystyczną.

W 1933 roku Rada Główna LMiK zdecydowała się przekształcić Święto Morza w ogólnopolską manifestację naszego narodu na rzecz morza. Jako miejsce corocznych uroczystości wyznaczono Gdynię. Zgodnie z tymi ustaleniami 28 czerwca 1933 roku w środę odbył się uroczysty capstrzyk. Uroczystości trwały aż do 2 lipca. Natomiast w Warszawie, odbyły się centralne uroczystości Święta Morza, które dublowały nieco uroczystości gdyńskie.

W 1934 roku przymierzano się do budowy w naszym mieście własnego schroniska dla wycieczek. Sprawa ta jednakże z uwagi na duże koszty upadła. Poza tym w lutym tego roku utworzono w Gdyni ekspozyturę biura Zarządu Głównego LMiK, której celem było współorganizowanie ruchu turystycznego. Działalność tej ekspozytury po krótkim czasie upadła.

W dniach 9 i 10 lutego 1935 roku gdyński Oddział zorganizował obchody z okazji 15 rocznicy odzyskania dostępu do morza. Uroczysta akademia z tej okazji odbyła się w kinie „Morskie Oko”, dziś już nieistniejące znajdowało się na Skwerze Kościuszki , u wylotu Bulwaru Szwedzkiego.

Święto Morza 1935 roku miało odmienny charakter. Spowodował to zgon marszałka J. Piłsudskiego. Do Gdyni jednak przybył na to Święto generał Edward Rydz – Śmigły.

W 1936 roku Święto Morza aż kipiało od imprez propagujących morze. Uroczystości rozpoczęły się w sobotę 27 czerwca. W tym samym dniu otwarto też Targi Gdyńskie, na których znajdował się specjalny pawilon obrazujący osiągnięcia LMiK. Tuż po Święcie 16 lipca doszło do tragicznego wypadku lotniczego w Orłowie, w którym zginął generał Orlicz – Dreszer, prezes Zarządu Głównego LMiK. Tragedia ta przekreśliła miłe wspomnienia niedawnego święta.

W 1937 roku Święto Morza przekształciło się w „Tydzień Morza”. Obchody rozpoczęły się 26 czerwca w Katowicach, a zakończyły się w Gdyni 11 lipca. W uroczystościach gdyńskich uczestniczył prezydent RP Ignacy Mościcki.

W 1938 roku Dni Morza odbyły się w Gdyni w dniach 28 i 29 czerwca. W pierwszym dniu złożono wieńce na grobie generała Orlicz – Dreszera na Oksywiu, a w drugim dniu odbyła się parada okrętów i defilada wojskowa.

Ostatnie przed wojną obchody Dni Morza odbyły się od 24 czerwca do 2 lipca 1939 roku. W pierwszym dniu tych uroczystości uczestniczyłem wraz z rodzicami i rodzeństwem. Potwierdza to okolicznościowe zdjęcie wykonane na Skwerze Kościuszki wraz z żywym bocianem Wojtkiem, w tle kino „Morskie Oko”, o który wyżej wspomniałem.

Zdjęcie zrobiono w czasie ostatniego Święta Morza przed wojną (lipiec 1939). Na zdjęciu autor wraz z bocianem "Wojtkiem".
O udziale w tym Święcie poświęcę oddzielny tekst na blogu, co nastąpi już w najbliższym czasie.

sobota, 25 maja 2013

„Samarytanka”

Port i miasto muszą żyć w symbiozie, na czym korzystają obie strony. Port wzbogaca miasto, daje między innymi pracę mieszkańcom miasta, miasto zaś dostarczając wszelkie dobra statkom zawijającym do portu bogaci się, ale także umożliwia funkcjonowanie żeglugi morskiej. To miasto poprzez swoją infrastrukturę, która musi być wszechstronna i wielopłaszczyznowa jest usługodawcą na rzecz floty.

Port to nie tylko baseny portowe, magazyny i place składowe, nabrzeża i dźwigi, to też infrastruktura socjalno – bytowa w samym porcie, bądź w jego najbliższym sąsiedztwie. To odpowiednie biura maklerskie, warsztaty naprawcze, to chleb i woda dla statków, to materiały pędne tzw. „bunkier”, ale też portowe knajpy, kina, kluby itp., z których korzystają przybywający do portu marynarze.

Jednym z ważnych elementów bytowych w porcie są usługi medyczne. Bywają bowiem na morzu sytuacje, że potrzebujący pomocy medycznej członek załogi musi z niej skorzystać. Wtedy pomocy takiej szuka się w najbliższym porcie. Aktualnie, dużą pomocą w tym zakresie świadczy lotnictwo sanitarne. W latach wcześniejszych, gdy port gdyński stawiał swoje pierwsze kroki, udogodnień takich jeszcze nie było.

Statki zawijające do naszego portu korzystały więc z usług szpitala miejskiego, zaś w przypadku chorób zakaźnych, pacjent kierowany był do szpitala zakaźnego na Grabówku (ul. Morska róg Grabowej, dzisiaj w tym miejscu jeden z budynków Akademii Morskiej). Tak było do 1934 roku, gdy szpital ten zamknięto, a jego działalność przeniesiono do nowo wybudowanego budynku na Babich Dołach. Przy szpitalu tym uruchomiono dział dla chorych wenerycznie, dział chorób płucnych (gruźlica), a także kwarantannę. Szpital służył głównie marynarzom, ale także hospitalizowano tam emigrantów przed ich wyprawą za ocean, o ile pojawiło się podejrzenie u nich jakiejś choroby zakaźnej. Osoby te należało bezpiecznie i szybko przetransportować do szpitala na Babich Dołach, maksymalnie ich izolując od otoczenia. Chodziło o bezpieczeństwo sanitarne naszego miasta.

Zdecydowano się na bezpieczny i szybki transport morski. W celu transportu chorych z Gdyni (Dworzec Morski) do nowego szpitala zakaźnego zdecydowano się zatrudnić odpowiednią motorówkę. Wybudowano więc stosowną łódź o nazwie „Samarytanka”. Motorówka ta miała 15 metrów długości, a jej pojemność wynosiła 28 BRT. Została ona zbudowana w Stoczni Gdynia i zwodowana we wrześniu 1931 roku, a więc była gotowa zanim uruchomiono szpital zakaźny w Babich Dołach.

czwartek, 23 maja 2013

Gdyńska fontanna


Przed laty, w lipcu 1999 roku, w „Wiadomościach Gdyńskich” ukazał się tekst pana Antoniego Kulika pt. „25 lat gdyńskiej fontanny”. W tekście tym autor odsłania kulisy budowy fontanny, podaje nazwiska jej wykonawców, podaje trudności materiałowe i inne na jakie natrafili realizatorzy tego przedsięwzięcia, które miało być uruchomione w czerwcu 1974 roku. Stąd licząc od tej daty, ów niefortunny tytuł wspomnianego artykułu, bo fontanna na Skwerze Kościuszki (chociaż nieco inna w kształcie) stanęła już przed wojną.

W tej sytuacji nawiązując do tekstu pana Kulika w nr 10 „Wiadomości Gdyńskich” z 1999 roku, zamieściłem notkę pt. „To już trzecia gdyńska fontanna”, w której przytaczam szereg szczegółów dotyczących tego obiektu.

Wprawdzie od tego czasu minęły kolejne lata, ale podane wtedy informacje są nadal aktualne. Zdecydowałem się więc na ponowne ich przytoczenie, tym razem na blogu, wychodząc z założenia, że mogą one zainteresować szersze grono czytelników, którzy niestety nie znajdą dostępu do „Wiadomości Gdyńskich” sprzed 14 lat.

Tak więc poniżej nieco skrócone dane z mojego wcześniejszego w/w tekstu. I tak:

„Przed lipcem 1974 roku w tym samym miejscu znajdowała się fontanna pochodząca z 1945 lub 46 roku. Była ona następczynią przedwojennej, tej z 1938 roku. Owa przedwojenna przetrwała ponoć wojnę, lecz została przez Niemców podobno zniszczona tuż przed ucieczką z naszego miasta w marcu 1945 roku.
Przedwojenna fontanna stanęła w wyniku zagospodarowania Skweru. Gdy tzw. Molo Południowe (przedłużenie Skweru) było już gotowe, inż. Kosydarski opracował koncepcję zagospodarowania całościowego tego terenu będącego w administracji Urzędu Morskiego (Molo Południowe) i miasta (Skwer Kościuszki). Rozrysowując trawniki, ścieżki, chodniki i zieleń, wpadł na pomysł ulokowania tam również fontanny.
Architekturę i kolorystykę fontanny zaprojektował później profesor Politechniki Gdańskiej Wacław Tomaszewski, a projekt konstrukcji wyrysował Stanisław Hueckel, ówczesny pracownik Urzędu Morskiego (po wojnie rektor Politechniki Gdańskiej).
Pierwszą, tę przedwojenną fontannę wybudowano „sposobem gospodarczym” siłami Urzędu Morskiego. Brygadą wykonawczą kierował mistrz Patzer. Fontanna miał kształt misy o średnicy około 20 m z wysokim obrzeżem. W jej budowie umieszczono lampy z kolorowymi szybami, których światło w nocy podświetlało wodotrysk. Sama zaś misa pomyślana była jako brodzik dla dzieci. Dno misy wyłożone było niebiesko – granatową glazurą.
Powojenną fontannę poddano remontowi w 1993 roku. Z tabliczki na cokole ustalono wtedy, że poprzednia pochodziła z 1974 roku, wybudowano ją z okazji XXX lecia PRL, a jej wykonawcą było Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Gdyni, według projektu plastyka Łukasza Rogińskiego”.

wtorek, 21 maja 2013

O kolejną knajpę mniej

W pierwszych latach po tzw. transformacji ustrojowej nastąpiła w Gdyni spora likwidacja zakładów gastronomicznych. Zlikwidowano restaurację „Bałtycką” (dzisiaj jest tam czytelnia naukowa), restaurację „Bristol” przy ul. Starowiejskiej (dzisiaj są tam sklepy), upadł „Liliput” (dzisiaj w tym miejscu jak to jest na Świętojańskiej jakiś bank), w czasach PRL kawiarnia ciesząca się dobrą renomą (później opanowana przez młodzież, która nazwała ją „Kapciem”), zlikwidowano też w 1993 roku restaurację „Pod Kandelabrami” przy Alei Piłsudskiego 18, przeznaczając tamte pomieszczenia (po kilku latach nieużytkowania) na biura dla Urzędu Miejskiego, a konkretnie dla Wydziału Dróg i Komunikacji.

Nastąpiło to wiosną 1997 roku i dziś, po latach, tylko starsi gdynianie pamiętają, że przez długie lata mieściła się tam restauracja, która swoją nazwę wzięła od kandelabrów ustawionych na jej tarasie.

Knajpa ta wystartowała już na początku lat 50 – tych ubiegłego wieku, gdy cały kompleks parzystej strony Alei Piłsudskiego (wtedy Czołgistów) zabudowano blokami przeznaczając ich większość na mieszkania dla rodzin wojskowych. Położona na uboczu restauracja, ledwo zipała, bowiem wojskowi i ich rodziny stołowali się bądź to w jednostkach wojskowych bądź też w kasynach, gdzie serwowano smaczne posiłki za znacznie niższe ceny.

I wtedy jakoś tak samorzutnie, początkowo przy okazji meczy piłkarskich na stadionie „Arki” przy ul. Ejsmonda, do restauracji zaczęli trafiać kibice tego klubu sportowego. Tu przy piwie komentowano przebieg meczy, przeklinano klęski i świętowano zwycięstwa piłkarskie. Były to lat 60 – te ubiegłego wieku, gdy „Arka” dość wysoko plasowała się w piłkarskich rankingach, a lokalny patriotyzm gdynian sprawiał, że sukces „Arki” był sukcesem naszego miasta.

Lokal wtedy był wypełniony po brzegi, okupowano też stoliki na przyległym tarasie, na którym pod parasolami stało parę stolików.

Głośno zachowujący się kibice często przeszkadzali mieszkańcom. Wprawdzie lokal był czynny tylko do godz. 22, to o spokoju w tym rejonie nie było mowy. Okolice stadionu i restauracji były przedmiotem ciągłej troski milicji obywatelskiej.

W tej sytuacji zdecydowano się, aby lokal oddać w ajencję, co miało z jednej strony odciążyć od odpowiedzialności za porządek dyrekcję GZG, a z drugiej przerzucić wszelkie kłopoty na barki agenta. Agentem tym został pan Jan Mazurowski, wcześnie dyrektor Gdyńskich Zakładów Przemysłu Piekarniczego, który poważnie chory na serce, był już wtedy na rencie inwalidzkiej. Pan Jasiu, bo tak go powszechnie nazywano, przy pomocy członków swojej rodziny, znalazł wspólny język z kibicami i znacznie „wyciszył” atmosferę tego lokalu.

Pozwoliło mu to prowadzić ten lokal jeszcze przez następnych kilka lat. Później, obniżka lotów „Arki” i likwidacja stadionu sprawiły, że restauracja „Pod Kandelabrami” umarła śmiercią naturalną.

niedziela, 19 maja 2013

Kto spalił Gdańsk?


Wśród moich licznych lektur natrafiłem ostatnio na bulwersującą opinię dotyczącą sprawy spalenia Gdańska wiosną 1945 roku. Twierdzi się powszechnie, i taka też jest moja opinia, że dokonali tego Rosjanie. Tymczasem autor, o którym tu mowa (a książkę wydano 2012 roku) stwierdza: „(...) już po zakończeniu działań wojennych krążownik niemiecki „Prinz Eugen” ostrzeliwał Gdańsk Brantgranatami, czyli granatami zapalającymi (...)”. Wypowiedź to szokująca i w dodatku mało precyzyjna, bowiem o ile działania wojenne były już zakończone, to dlaczego „Prinz Eugen” nadal ostrzeliwał Gdańsk. Dziwi mnie też stwierdzenie, że owe pociski zapalające pochodziły właśnie z tego, a nie innego okrętu niemieckiego. Kto to ustalił?! I jak tego dokonano? A także, czym kierowali się Niemcy ostrzeliwując w ich mniemaniu pragermański gród? Pytania można mnożyć, ja zadam tylko jeszcze jedno czy kościół położony w pobliżu dworca głównego, w którym schronili się cywilni gdańszczanie też podpalili Niemcy?

Na temat podpalenia Gdańska wiosną 1945 roku pisałem już wcześniej (patrz w nr 4 z 2001 roku „Wiadomości Gdyńskich”, gdzie jest mój tekst pt. „A Motława wciąż płynie”). Tam zaprezentowałem szereg osobistych odczuć naocznego świadka tego pożaru z odległego gdyńskiego przedmieścia i widzianego oczami 11 letniego chłopca. Tam też powołując się na publikację B. Szermera pt. „Gdańsk – przeszłość i współczesność” przytoczyłem nieco liczb dotyczących strat gdańskich. Liczby te tu powtórzę, bo są one zarówno szokujące jak i interesujące. Otóż według tego autora straty osobowe gdańszczan ocenia się na 27,7% mieszkańców, co znaczy, że zginął prawie co trzeci mieszkaniec tego miasta. Śródmieście uległo zniszczeniu prawie w 100%, urządzenia portowe w 70%, a portowe magazyny w 90%. W basenach portowych leżało 60 wraków statków, poza minami i niewypałami. Jeszcze dymiły zgliszcza, gdy 13 kwietnia 1945 roku ogłoszono zapisy młodzieży do polskich szkół.

Już w maju naukę w szkołach rozpoczęło 616 uczniów. W lipcu 1945 roku ruszyły w Gdańsku tramwaje na trasie do Wrzeszcza. Trwał też napływ ludności polskiej do miasta. Do końca 1945 roku przybyło do miasta około 70 tys. osób, a pierwszy statek do gdańskiego portu zawinął już 11 lipca. Podobnie jak w Gdyni, był to statek bandery fińskiej.

Tak więc na ruinach i zgliszczach wyrosło nowe polskie życie...

A kończąc – tylko jedno pytanie do Autora, na którego na wstępie się powołałem.

Czy kolejne pomorskie miasta Słupsk, Koszalin, Lębork itp., też spalili Niemcy, i jakie okręty ostrzelały te miasta Brantgranatami?

piątek, 17 maja 2013

O gdyńskich malarzach słów kilka


Tematyka malarska jest mi bliska, bowiem już od ponad pięćdziesięciu lat amatorsko uprawiam malarstwo olejne, pastele i rysunek. Hobby to uprawiam dorywczo, niejako na własne potrzeby, zdobiąc pracami własne mieszkanie. Nie mniej, może właśnie z tego powodu ta dziedzina sztuki jest mi bliska, a sprawy z nią związane wzbudzają moje zainteresowanie.

Od pewnego czasu interesuje mnie malarstwo gdyńskie (o ile o takim może być mowa), a w szczególności malarstwo uprawiane na terenie naszego miasta przez zamieszkujących tutaj malarzy w okresie międzywojennym. Nieco wiadomości zamieściłem na moim blogu pisząc o galerii Mariana Mokwy, którego budynek nadal niszczeje przy ul. 3 mają (tutaj o nim więcej informacji), a tym razem nieco więcej o innych gdyńskich, czytaj marynistycznych malarzach z tego okresu i z naszego terenu, do czego skłonił mnie między innymi tekst pani K. Fabijańskiej – Przybytko, zamieszczony w „Roczniku Gdyńskim” z lat 1978/79.

W tekście tym możemy znaleźć takie stwierdzenie, które w całości cytuję: „Pomorska Szkoła Sztuk Pięknych, Galeria Morska i Związek Zawodowy Polskich Artystów Plastyków stanowiły w przedwojennej Gdyni trzy główne filary życia plastycznego. Aczkolwiek różniły je zarówno odmienne ideologie artystyczne, jak i odmienne cele, to w rezultacie wzajemnie się one uzupełniały. (...) Na obraz tutejszej sztuki składała się również działalność artystów niezrzeszonych, jak Antoniego Suchanka, czy też rozkwitający bujnie amatorski ruch artystyczny (...)”.

tak więc w czołówce „gdyńskich” malarzy tego okresu pojawiają się 3 - 4 osobowości, to Wacław Szczeblewski twórca prywatnej Pomorskiej Szkoły Sztuk Plastycznych, czynnej w latach 1933 – 39, Marian Mokwa i jego galeria, czynna w latach 1933 – 39, działający od 1937 roku ZZ Polskich Artystów Plastyków kierowany przez przybyłego z Krakowa Marian Szyszko – Bohusza oraz niezrzeszonego Antoniego Suchanka. Wszystkich ich, chociaż pochodzili z różnych stron Polski zafascynowała Gdynia, morze, gospodarka związana z morzem, a więc port, stocznie, rybołówstwo, żegluga, sporty wodne. Fascynacja ta w znacznym stopniu wpłynęła na tematykę ich twórczości. Wiele ich dzieł zniszczyła wojenna pożoga, ale po zakończonej wojnie wszyscy oni (z wyjątkiem M. Szyszko – Bohusza, który pozostał na zachodzie) powrócili na wybrzeże i kontynuowali swoją przedwojenną twórczość.

Władze miasta Gdyni doceniając ich działalność kulturalną, w 1991 roku nadały ich nazwiska trzem gdyńskim ulicom w dzielnicy Redłowo.

środa, 15 maja 2013

...nach Osten


Takiej ilości niemieckiego wojska nie widziałem nigdy wcześniej. Ani w 1939 roku, gdy weszli do Gdyni, ani w czasie trwającej długie lata okupacji, ani wtedy, gdy otoczeni przez Rosjan w Trójmiejskim kotle sposobili się do ucieczki.

Wtedy, a była połowa mają 1945 roku, przez Gdynię i jej przedmieścia, na wschód ruszyły kolumny Niemców, czyli niemieckich jeńców z Półwyspu Helskiego. Ten wielotysięczny garnizon, liczący ponad 120 tys. żołnierzy ruszył po kapitulacji do radzieckiej niewoli. Po latach powrócić miał do Vaterlandu co dziesiąty, bo pozostali znaleźli swój grób na wschodzie. Ale wtedy, gdy przez Puck, Redę, Rumię, Cisową, Chylonię, Grabówek i Gdynię, a następnie Szosą Gdańską „nach Dirschau” to jest do Tczewa, szły kolumny jeńców, nikt nie znał ich przyszłego losu.

A kolumny Niemców szły przez kilka dni. W zwartych oddziałach, trójkami, z podręcznym bagażem, niekiedy z pieśnią na ustach. Wojsko to nie wyglądało na pokonane. Jeńcy byli czyści i ogoleni. Mundury były schludne, prowadzili ich oficerowie i podoficerowie, a tylko co pewien czas eskortował ich jadący na rowerze żołnierz radziecki. Eskorta ta była raczej symboliczna, bowiem tysiące jeńców w przypadku buntu, byłby wstanie gołymi rękami ją roznieść. Ale buntów nie było, a Niemcy w sposób zdyscyplinowani szli nach Osten, bo taki mieli Befehl czyli rozkaz.

Kolumny marszowe szły w ciągu dnia, a na noc zatrzymywały się na biwak w pobliskich zagajnikach lub łąkach. Wtedy jeńcom wydawano gorący posiłek z kuchni polowych, którymi dysponowała większość oddziałów. Przypuszczać bowiem należy, że Rosjanie nie troszczyli się wcale o wyżywienie jeńców, którzy nadal dysponowali własnym prowiantem. W czasie postojów, Niemcy prosili tylko o wodę lub czerpali ją z pobliskich pomp lub studni.

Przerwy w marszu odbywały się cyklicznie, w sposób regulaminowy. Wtedy jeńcy odkładali bagaże, kładli się w przydrożnych rowach, palili papierosy i rozmawiali. W czasie jednego z takich postojów spotkałem mojego niemieckiego nauczyciela matematyki, nazwiskiem Tromke. Był to fanatyczny hitlerowiec, sadysta i brutal. Uczył nas tabliczki mnożenia. Chodził pomiędzy ławkami z trzcinką w ręku, a za każdą błędną odpowiedź bił gdzie popadnie. Teraz ten Tromke w mundurze Feldfebla, czyli sierżanta, rozmawiał ze mną uprzejmie i przyciszonym głosem. Z jego wypowiedzi wynikało, że nie boi się radzieckiej niewoli, bowiem jeńców zapewniano, że w Tczewie nastąpi ich selekcja. Oddzieleni zostaną żołnierze Wehrmachtu od SS – manów i wtedy zwykli żołnierze zostaną wypuszczeni na wolność, a SS – mani pojadą na Syberię. Ponieważ Tromke, mimo że hitlerowiec do SS nie należał, czuł się bezpieczny.

Po przerwie, gdy kolumny ruszyły do dalszego marszu, pożegnałem się z Herr Tromke i pobiegłem do domu opowiedzieć mamie o tym niecodziennym spotkaniu.

Moją relację mama skwitowała krótko, Herr Tromke, postrach Volksschule 17 in Zissau wyruszył... nach Osten, bo w Tczewie, na dużym pomorskim dworcu kolejowym na Niemców już czekają wagony.

poniedziałek, 13 maja 2013

O zmienności krajobrazu


Żyjąc przez kilka lat w jednym miejscu, nawet mało uważny obserwator zauważy zmiany w otoczeniu, czyli w krajobrazie. Na zmiany takie wpływają dwa czynniki, ludzie i przyroda. Działanie tej drugiej powolne lecz systematyczne, zaś działanie ludzi jest zwykle gwałtowne, dynamiczne i nieodwracalne. Przykładów takich działań nie trzeba daleko szukać. Wystarczy przejechać ulicami Gdyni, aby takie zmiany dostrzec. Ich nasilenie jest różne w różnych miejscach naszego miasta, zresztą samo miasto powstałe przed laty na „surowym korzeniu” jest tego doskonałym przykładem.

Jednym z miejsc, gdzie zmiany w otoczeniu, czyli krajobrazie są wyjątkowo wyraźne, jest teren Terminalu Kontenerowego, zbudowanego przy Nabrzeżu Helskim w latach 70 – tych ubiegłego wieku i do dziś ciągle rozwijającego się.

A przecież przed laty, w czasach mojego dzieciństwa i młodości krajobraz w tym miejscu był całkowicie inny. Gdzieś tu do Zatoki wpadała Chylonka, a wokół rozciągały się torfowiska. Nieco dalej, tam gdzie znajdowała się przed wojną przystań wewnątrz portowego promu łączącego Obłuże ze Śródmieściem, znajdowało się duże składowisko drewna, czekając na załadunek. W tym miejscu znajdowały się place składowe firmy PAGED, jednej z największych firm portowych owych czasów, bowiem drewno obok węgla, bekonów i cukru, było głównym towarem eksportowym.

PAGED czyli Państwowa Agencja Eksportu Drewna, była firmą znaną i przez gdynian szanowaną. Miała przy ul. Świętojańskiej 44 duży dom mieszkalno – biurowy, a na Kępie Oksywskiej spore osiedle mieszkaniowe dla swoich pracowników. Ale główną wizytówką PAGED – u były owe place składowe drewna.

Z pierwszych lat dzieciństwa, które spędziłem na Obłużu (a także z pierwszych lat powojennych) w pamięci utkwił mi krajobraz składowiska drewna ułożonego w równe sztaple na polach składowych, oddzielonych od siebie torami lorek. Wagoniki z drewnem przesuwane były przez robotników ręcznie. Zresztą nie widziałem tam żadnych urządzeń przeładunkowych, a jedynym sprzętem tam pracującymi były owe wagoniki lorek. Ręcznie układano drewno na sztaple, ręcznie przekładano dyle, deski i kantówki na placu. Ręcznie też je ładowano na lorki, aby następnie dopchać je pod burtę statków. Ponieważ nie było tu dźwigów, załadunek odbywał się za pomocą urządzeń załadunkowych statku. Ponieważ zarówno robotnicy, czyli sztauerzy wyspecjalizowani w tych pracach jak i załoga pokładowa na statkach znali się na swojej robocie, praca przebiegała sprawnie i bez zakłóceń.

Plac składowy nigdy nie pustoszał, bo wagony dowoziły tu ciągle nowe ładunki drewna. Leżały go tu tysiące metrów sześciennych. Była to tarcica sosnowa, bo latem gdy przygrzało słońce, a wiatr wiał od strony portu, w dolnych partiach Obłuża pachniało żywicą.

Po latach, kiedy czułem zapach żywicy przypominało mi się owe składowisko drewna koło Obłuża, należące do firmy PAGED.

niedziela, 12 maja 2013

Torf


Wprawdzie Gdynia to nie Kluki, gdzie wiosną obchodzone jest „czarne wesele” poświęcone temu paliwu, tak powszechnie używanemu na Kaszubach, ale i tu w czasach wsi (a i później) torf odgrywał znaczącą rolę jako paliwo.

Stara, historyczna Gdynia liczyła zaledwie kilka „dymów” (bo tak wtedy określano wielkość wsi, czyli ilość gospodarstw domowych) podobnie jak inne siedliska nad Zatoką Gdańską, korzystała z trzech rodzajów opału. Było to drewno pochodzące z pobliskich lasów, było to też drewno wyrzucone przez fale na brzeg, czyli morzkuce, a także torf którego pokłady obficie występowały w całej Pradolinie Kaszubskiej, od ujścia Chylonki po Rewę, a także dalej na zachód, aż po wspomniane Kluki.

Z wymienionych rodzajów opału torf był najbardziej dostępny. Lasy były własnością państwową lub należały do feudała i jako takie były strzeżone przez straż leśną. Wyrąb drzew, a nawet zbieranie chrustu wymagało specjalnego pozwolenia i opłat. Fale morskie nie zawsze wyrzucały na brzeg połamane pnie drzew lub elementy wraków pochłoniętych przez morze. Poza tym drewno takie wymagało długotrwałego suszenia, bo namoknięte nie nadawało się ani na budulec, ani na opał. Tak więc pozostawał torf, stosunkowo łatwo dostępny na własnej łące, lub na łące sąsiada.

W rejonie Gdyni pokłady torfu były znaczne i głębokie. Kopano go u podnóża Kępy Oksywskiej w pobliżu Obłuża. Kopano go na Chylońskich Łąkach. Na łąkach w pobliżu Rumi i wzdłuż potoku Redy po Rewę. Wszędzie tu od wiosny po jesień stały sterty tego opału, które suszyły promienie słońca i powiewy zachodniego wiatru.

Torf kopano już wiosną. Chodziło o to, aby czas jego schnięcia możliwie wydłużyć. Układano go w zmyślne pryzmy umożliwiające dopływ powietrza, co przyspieszało jego suszenie. Klocki torfu co pewien czas przekładano, co służyć miało temu samemu celowi. Sukcesywnie, w miarę schnięcia, torf tzw. karami czyli taczkami zwożono do przydomowych komórek zwanych przez miejscowych szałerkami. Ważną sprawą było utrafienie ze zwózką we właściwy moment, bowiem częste deszcze mogły zniweczyć cały poniesiony trud.

Po wykopanym torfie na łąkach pozostawały prostokątne dziury nazywane przez Kaszubów torfkulami, które rychło wypełniała podskórna i opadowa woda. Miejscowa dzieciarnia używała torfkuli jako basenów kąpielowych, bowiem woda w nich była zwykle cieplejsza od wody w zatoce. Kąpiele w tych torfowiskach były poza tym bezpieczniejsze dla początkujących pływaków. Szeroki zaledwie na około metr rów umożliwiał w każdej chwili przytrzymanie się brzegu. Z rowów po torfie jako „basenów” kąpielowych korzystano przez pierwsze 2 – 3 lata, bowiem później wodę pokrywała zwykle rzęsa wodna, która zielonym kożuchem osłaniała lustro torfowego wyrobiska utrudniając pływanie.

Miejscowa ludność używała także torfu w ogrodnictwie, mieszając go z ziemią lub kompostem. Uzyskiwano w ten sposób wymaganą kwasowość gleby, w zależności od uprawianych kwiatów lub warzyw.

Wiadomo też, że w czasie rozwijających się usług balneologicznych w kurorcie Zoppot, a więc z początkiem XX wieku, gdyński torf dostarczano tam całymi furmankami zarabiając na tych dostawach wcale niemałe pieniądze.

piątek, 10 maja 2013

Zanim pojawią się sinice

Ostatnio, prawie co roku, w czasie lata na plaży pojawiają się sinice. Wcześniej, przed laty glony te pojawiały się rzadziej, a ich ilość zanieczyszczająca przybrzeżną wodę była mniej obfita. Wystarczał krok lub dwa, aby pokonać zielono – siną barierę odgradzającą plażę od wód Zatoki i już można było się kąpać. Ostatnie lata przyniosły wręcz klęskę tych glonów. Ich przybrzeżny pas znacznie się poszerzył, a także gęstość ich występowania wzrosła do tego stopnia, że władze sanitarne zmuszone są wprowadzać czasowe zakazy kąpieli. Przybrzeżna woda opanowana przez glony przypomina wręcz zupę szczawiową i tylko niektórzy plażowicze korzystają z kąpiel w tej brei.

Co jest powodem zwiększonej rozrodczości sinic nie umiem wyjaśnić. Są od tego specjaliści botanicy i oceanografowie. Zaliczyłem wprawdzie semestr oceanografii w czasie moich studiów w latach 50. ubiegłego wieku, ale w owym czasie o sinicach nie było mowy.

Osobiście uważam, że na gwałtowny przyrost tych glonów wpływ ma wzrost zanieczyszczenia wód Bałtyku jaki nastąpił na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, między innymi tzw. „przenawożenie” naszego morza związkami azotu i fosforu spływających rzekami do naszego morza.

Tymczasem władze sanitarne na bieżąco monitorują stopień zanieczyszczenia plaż i wód przybrzeżnych, przestrzegając w tym zakresie obowiązujące procedury i ścigając winnych zanieczyszczeń. Poza tym w ostatnich latach uruchomiono kilka oczyszczalni ścieków w rejonie Zatoki Gdańskiej – myślę tu o gdyńskiej na Pogórzu, gdańskiej na Wiśle i we Władysławowie, tuż u nasady Półwyspu Helskiego.

Równocześnie władze sanitarne kontrolują regularnie piasek i wodę na plażach. Przyjęto zasadę, że dopuszczona jest kąpiel, gdy 70% badanych próbek wody mieści się w I i II klasie czystości. Prowadzone są badania bakteriologiczne (nawet 4 razy w miesiącu), oraz fizyczno-chemiczne (co najmniej 1 raz na kwartał).

Poza wodą badany jest na plażach piasek – zarówno suchy jak i mokry. Prowadzący jest także bieżący monitoring zanieczyszczenia wód portowych i redy przez odpowiednie służby Urzędu Morskiego, pod kątem zrzutu nieczystości przez statki, proceder dość często stosowany, pomimo drastycznych kar stosowanych wobec winnych.

Wszystko to, a także wzrost świadomości ekologicznej ludzi, winno spowodować, że w najbliższym czasie nie powinno dojść do dalszego pogorszenia obecnego stanu.

środa, 8 maja 2013

Urodził się 10 lutego


Urodził się na Kępie Oksywskiej, w Dębogórzu 10 lutego 1872 roku, a więc 54 lata przed przyznaniem wsi Gdynia praw miejskich. Wtedy, gdy się rodził jako jedno z dziesięciorga dzieci tej licznej kaszubskiej rodziny, nikt nie mógł przewidzieć, że za kilkadziesiąt lat zostanie pierwszym sołtysem w pobliskiej wsi, a jego nazwisko na zawsze zwiąże się z historią miasta i portu w Gdyni. Dziwnym zbiegiem okoliczności data Jego urodzin 10 lutego stanie się też datą narodzin tego (naszego) miasta.

Mowa tu o Janie Radtke, po którym w naszym mieście pozostał domek na rogu 10 lutego i Świętojańskiej, ulica biegnąca od dworca PKP, aż po Plac Kaszubski i mogiła (kwatera nr F – 4,5) na Witomińskim cmentarzu.

Pozostała też po Janie Radtke pamięć wśród starych gdynian, zapis w gdyńskiej encyklopedii i tablica pamiątkowa na Jego domku odsłonięta we wrześniu 1989 roku.

Domek Radtkiego, bo tak go powszechnie nazywają jest historycznym zabytkiem, bowiem wybudowano go już przed I wojną światową, w 1912 roku. Pomyślany był przez właściciela jako kwatera dla letników, którzy do wsi Gdynia przybywali w czasie letnich wakacji. Lokalizacja domku była nie przypadkowa. Po przeciwnej stronie przyszłej ul. 10 lutego (wtedy Kuracyjnej) od lat istniała kawiarnia i restauracja Plichty. Tam się stołowano, a mieszkać można było właśnie u Radtkiego i u Jego sióstr, które zbudowały sąsiednią posesję (obecnie 10 lutego 4). Jak widać Jan Radtke umiał inwestować, a to świadczyło o Jego gospodarskich umiejętnościach.

Do Gdyni przybył w 1910 roku i szybko wrósł w miejscowe środowisko. Po wojnie 30 września 1919 roku, gdy na Pomorze zawitała Polska, Jan Radtkiego wybrano na sołtysa. Nieco później, czynił starania o przekształcenie Gdyni w miasto. Działał społecznie na różnych płaszczyznach – w Radzie Parafialnej i Stronnictwie Narodowym, w którym w 1937 roku objął funkcję wiceprezesa.

W czasie II wojny światowej, hitlerowcy znający patriotyczne skłonności Radtkiego osadzili go w obozie koncentracyjnym w Potulicach koło Bydgoszczy. Po wojnie i po powrocie do Gdyni, której jako kawaler poświęcił całe swoje życie i zaangażowanie, nie spotkał się z przychylnością nowej władzy.

Nękany, przeprowadził się na Pustki Cisowskie, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia.

Zmarł 22 grudnia 1958 roku, w wieku 86 lat.

wtorek, 7 maja 2013

Uliczka, której nie ma

Mowa tu będzie o ul. Kłosowej bocznej od ul. Owsianej (więcej o tej ulicy tutaj) na Ćmirowie (więcej o tej dzielnicy tutaj), najstarszej części Cisowej. Była to uliczka słoneczna, bo biegnąca równolegle do pobliskich, zalesionych pagórków wysoczyzny, zwrócona była „twarzą” na południe, co oznaczało, że słońce ogrzewało stojące przy niej domy przez prawie cały dzień, od wczesnego przedpołudnia do późnego popołudnia.

Uliczka była niedługa około 200 metrowa, a przy tym zabudowana tylko z jednej, parzystej strony. Po stronie nieparzystej stały tylko trzy baraczki, na rogu z ul. Owsianą domek Kulingów, tuż przy nim, ale frontem do ul. Kłosowej, murowany barak zamieszkały przez liczna rodzinę Walkuszów i Bielskich, a później były tylko nieużytki, ugory, które tylko od czasu do czasu uprawiano, a po których zwykle hulał wiatr.

Gdzieś pod lasem pomiędzy Ćmirowem, a Strasznicą stał w sadzie jeszcze jeden domek, którego nie wiadomo, do której ulicy należałoby zaliczyć, bowiem oddalony był zarówno od ul. Kłosowej, a jeszcze bardziej od Łubinowej. Dziś nie byłoby z tym problemu, bo od kilkunastu lat biegnie tędy wzdłuż lasu ul. Lniana, aż po osiedle Sibeliusa czyli dawną Strasznicę (o tej dzielnicy więcej tutaj).

W okresie przed i powojennym wszystkie te uliczki, a więc Owsiana, Kłosowa, Lniana, Łubinowa i inne, były nie utwardzone, a nazwę ulic przypisywano im niejako na wyrost.

Książka S. Kitowskiego i M. Sokołowskiej pt. „Ulice Gdyni”, a także książka E. Rojewskiej i M. Tomkiewicza pt. „Gdynia 1939 – 1945 w świetle źródeł niemieckich i polskich”, ul. Kłosową pomijają milczeniem, z tym, że ta ostatnia podaje nazwę niemiecką Ahrenstrasse (patrz tabela nr 3 na str. 329), natomiast w kolumnie obok, gdzie podaje się nazwy polskie, jest dziwny zapis - „brak danych”.

W obu przypadkach brak nazwy ul. Kłosowej zaistniał zapewne z tego powodu, że książki powstały już po wchłonięciu tej uliczki przez ul. Morską. Teraz to ul. Morska 232 i następne, a domki nieparzyste zniknęły.

W domkach przy ul. Kłosowej zamieszkiwali głównie ich właściciele, a tylko niektóre mieszkania zajmowali najemcy. Mieszkania były liche, na pograniczu substandartu. Elektryczność do domków doprowadzono dopiero na rok przed wybuchem II wojny. Domy nie miały kanalizacji. Wodę czerpano z pomp na podwórku, a potrzeby fizjologiczne załatwiano w „sławojkach”.

Wszystkie posesje znajdowały się na gruntach Leona Lubnera i były w większości dzierżawione „na gębę”. Uporządkowanie spraw własnościowych działek nastąpiło w zasadzie dopiero w latach 70 -tych ubiegłego wieku, gdy ruszyła tu budowa dwujezdniowej ul. Morskiej i krzyżującej się z nią ul. Owsianej, a także nieco później, gdy wybudowano w pobliżu osiedle Sibeliusa, pociągnięto tu trakcję trolejbusową linii 26 i 30, a także uruchomiono przystanek SKM Gdynia Cisowa.

niedziela, 5 maja 2013

Do trzech razy sztuka

W przedwojennej Gdyni był Piłsudski dwa razy. Zawsze krótko, jakby mimochodem. Pisałem o tym już wcześniej na moim blogu. Wiadomo też, że już w latach 30 – tych XX wieku, pojawiła się inicjatywa zbudowania w Gdyni na Skwerze Kościuszki pomnika Marszałka. Inicjatorami tego przedsięwzięcia byli dawni legioniści, których całkiem sporo zamieszkało w naszym mieście. Ówczesny pomysł realizacji tego dzieła nie doczekał się realizacji. Niejako na otarcie łez mianowano jedną z ulic miasta, tuż przy magistracie, aż po Zatokę – Aleją Piłsudskiego. Tak było do wojny, bo później, w czasie okupacji aleję tę hitlerowcy przemianowali na Steistrasse, czyli ulicę kamienną, co było zupełnie bezsensowne.

Po wojnie aleję przemianowano ponownie tym razem na Aleję Czołgistów, czcząc w ten sposób polskich czołgistów z Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, którzy uczestniczyli w walkach z hitlerowcami w 1945 roku.

Po 1989 roku powrócono do nazwy przedwojennej czyli Alei Piłsudskiego. Tymczasem w dniu 19 kwietnia 2013 roku, w „Ratuszu” na pierwszej stronie, pojawiła się informacja, że w Gdyni, przed Urzędem Miasta stanie pomnik Marszałka Piłsudskiego. Z zamieszczonej notki wynika, że starania o jego budowę trwały od 2009 roku, że zebrano na ten cel 130 tys. zł., a inicjatywa tego dzieła wyszła od Związku Piłsudczyków RP.

Wszystko wskazuje na to, że pomnik odsłonięty zostanie 10 listopada 2013 roku. Odtąd Piłsudski po raz trzeci zagości w naszym mieście i to nie mimochodem i krótko, ale na stałe.

Starzy Gdynianie czekali na to około 70 lat...

piątek, 3 maja 2013

Utworzenie lotnictwa morskiego

Nasze przedwojenne lotnictwo morskie stacjonujące w Pucku, w działaniach bojowych we wrześniu 1939 roku nie odegrało praktycznie żadnej znaczącej roli. Zdecydował o tym niemiecki nalot na lotnisko w Pucku, w którym zginął dowódca Morskiego Dywizjonu Lotniczego komandor porucznik pilot Edward Szystowski, a kilka osób z załogi zostało rannych.

Dywizjon przerzucono do Jastarni, gdzie po kilku dniach, w kolejnym niemieckim nalocie został ponownie zbombardowany i nie nadawał się do bojowych działań. Podstawowym sprzętem tego dywizjonu były samoloty Lublin R – XIII. Łącznie dywizjon w przed dzień wojny posiadał 20 wodnosamolotów i samolotów na podwoziu kołowym. Część z tych samolotów stanowiły maszyny szkoleniowe, dyspozycyjne, łącznikowe i doświadczalne.

W okresie między wojennym nie udało się wypracować jednolitej koncepcji wykorzystania Morskiego Dywizjonu Lotniczego w czasie walki. Przy miażdżącej przewadze lotnictwa niemieckiego było to zresztą bez znaczenia. Już od pierwszych godzin wojny niemieckie lotnictwo startujące z lotnisk w Prusach Wschodnich i Pomorza Zachodniego, dominowało na niebie Wybrzeża, wyrządzając nam wielkie szkody na lądzie i na morzu. Atakowano nasze statki i okręty, a także nasze stanowiska artyleryjskie i stanowiska dowodzenia. Na Kępie Oksywskiej w czasie walk poprzedzających kapitulację w dniu 19 września 1939 roku, to lotnictwo i artyleria powodowały olbrzymie straty w szeregach obrońców.

Postrzegając te sprawy w powyższym kontekście zrozumiały staje się brak naszego doświadczenia w organizowaniu po wojnie nowoczesnego lotnictwa morskiego. Istniały wprawdzie wzorce amerykańskie, niemieckie i radzieckie z czasu II wojny światowej, lecz nie uwzględniały one naszej specyfiki wynikającej między innymi z naszego położenia geograficznego, niewielkich rozmiarów Bałtyku, a także uwarunkowań natury politycznej. Tak więc po wojnie budowę lotnictwa morskiego
zaczynać należało od zera. Pierwsze decyzje w tym zakresie podjęto w lipcu 1946 roku. W składzie dowództwa Marynarki Wojennej utworzono nieetatowy wydział lotnictwa, którego szefem został komandor porucznik Eustachy Szczepaniuk. Jego zadaniem było opracowanie wymagań taktycznych i sprzętu, a także przygotowanie instrukcji, regulaminów i podręczników niezbędnych do szkolenia kadr.

Marynarka Wojenna otrzymała pierwsze samoloty w styczniu 1947 roku. Były to dwa samoloty typu PO – 2 przeznaczone dla potrzeb dowództwa.

W zasadzie dopiero na wiosnę 1948 roku zaczęto formować lotnicze eskadry Marynarki Wojennej. W październiku 1948 roku szef lotnictwa morskiego przejął od Wojsk Lotniczych sformowaną eskadrę. Na dowódcę tworzącego się lotnictwa wyznaczono komandora porucznika pilota Aleksandra Majewskiego. Eskadra składała się z 5 kluczy: 2 szturmowych, jednego myśliwskiego, jednego szkolno – treningowego, jednego klucza bombowo – rozpoznawczego oraz z jednego klucza łącznikowego.

Równolegle, w sierpniu 1948 roku opracowano długoterminowy plan rozwoju lotnictwa morskiego, aż do roku 1956. Opracowano też projekt organizacyjny Samodzielnej Morskiej Eskadry Wodno – Ratowniczej. Podjęto także działania w kierunku rozbudowy morskiego lotnictwa myśliwskiego. Dnia 5 lutego 1949 roku realizując ten plan, przejęto od Wojsk Lotniczych klucz samolotów myśliwskich.

Warto na koniec dodać, że lotnictwo morskie opierało się wyłącznie na sprzęcie radzieckim pochodzącym z czasów wojny.