sobota, 30 listopada 2013

Symbol nadmorskiego trwania

Logo Koła Starych Gdynian przedstawia rozłożysty dąb. To symboliczna pamiątka po dębie, który przez stulecia rósł przy drodze do Oksywia, nieopodal Oksywskich Piasków, tu gdzie dziś jest ul. Portowa. Kolorowy wizerunek tego dębu znaleźć można na okładce „Rocznika Gdyńskiego” nr 13, gdzie jest barwna reprodukcja obrazu znanego gdyńskiego malarza Henryka Baranowskiego. Obraz utrzymany w nostalgicznej, jesiennej tonacji, przedstawia nie tylko dąb z resztkami jesiennych liści, ale także fragment starej Gdyni, kilka domów stojących do dziś, a na ulicy ówczesne, przedwojenne samochody, kogoś pchającego w kierunku Placu Kaszubskiego ręczny wózek, dorożkę, a nawet miejscowe psy... Ot, scenka rodzajowa z minionej epoki...

Dziś po tym dębie nie pozostał ślad, a przecież był czas, gdy go opiewano i snuto związane z nim legendy. Grzegorz Winogrodzki w swoim wydanym w 1937 roku przewodniku po naszym mieście pt. „Gdynia” tak pisze:
„Na ulicy Portowej stoi w środku miasta
Prastary dąb, rówieśnik królów z rodu Piasta,
(...) więc dąb, który pamięta te przepiękne słowa,
Czci się jako pamiątka Gdyni narodowa...”

To tyle fragment tego poematu, który w większym fragmencie wspomina Napoleona odpoczywającego w cieniu tego dębu, a także Antoniego Abrahama, prowadzącego w tym miejscu agitację na rzecz odrodzenia Polski.

Jakby nie patrzeć, ów dąb kojarzy się patriotycznie. Tak też kojarzył się zapewne Niemcom, którzy ścieli go, a jego korzenie wykarczowali. Z czasu września 1939 roku dębu nie pamiętam. Natomiast z czasu wojny, gdy bywałem w tej części miasta, nie zachował mi się żaden obraz tego drzewa. Po prostu, już go nie było... Przed kilkoma laty moją pewność podważył tekst mieszkańca Kolonii Rybackiej, który twierdzi, że dąb ścieli Rosjanie w marcu lub kwietniu 1945 roku.



czwartek, 28 listopada 2013

Pierwszy powojenny prezydent Gdyni

Po wojnie „karierę polityczną” zrobiło dwóch gdyńskich działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej, którzy znani byli ze swojej działalności społecznej już w latach 30 – tych ubiegłego wieku. Mowa tu o Kazimierzu Rusinku, który w 1936 roku przybył do naszego miasta z Grudziądza i przyczynił się do stłumienia pamiętnego strajku, a następnie bardzo szybko zaistniał jako przywódca PPS. Ponownie, w pierwszych dniach wojny, we wrześniu 1939 roku, jeden ze współorganizatorów robotniczych oddziałów nazywanych później Czerwonymi Kosynierami. Po wojnie Rusinek był przez szereg lat ministrem.

Drugim aktywista przedwojennego PPS był Henryk Zakrzewski. Do Gdyni przybył z końcem lat 20 – tych ubiegłego wieku. Już w 1928 roku założył Gdyńską Spółdzielnię Mieszkaniową, stawiającą sobie za cel budowanie mieszkań dla robotników, na możliwie dogodnych warunkach. Jeszcze przed wojną, w 1938 roku, zaangażował się w sprawy młodzieży socjalistycznej w Gdyni. Wtedy to został przewodniczącym Organizacji Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych (TUR). Jak i gdzie przetrwał wojnę, nie zdołałem ustalić. Wiadomo tylko, że już z początkiem 1945 roku przybył do wyzwolonej Gdyni wraz z tzw. Administracyjną Grupą Operacyjną, której celem było zorganizowanie życia w naszym mieście. 4 kwietnia 1945 roku, gdy z Kępy Oksywskiej uciekały na Hel ostatnie niemieckie niedobitki, w kinie „Warszawa” odbył się więc sił demokratycznych. Wtedy też desygnowano Henryka Zakrzewskiego na stanowisko prezydenta miasta. Funkcję tę objął trzy dni później, w dniu 7 kwietnia 1945 roku.

Zakrzewski znany jako dobry organizator i znawca gdyńskiej problematyki, po dobraniu sobie współpracowników, ostro zabrał się do pracy. A tej w mieście nie brakowało, tym bardziej, że panował tu wojenny stan dwuwładzy. Obok władzy cywilnej funkcjonował bowiem Komendant Wojenny Armii Radzieckiej, stacjonowały oddziały tej armii, a znaczące zakłady w mieście zajęte były przez żołnierzy Armii Czerwonej.

Na domiar złego, w tym czasie pojawił się w Gdyni pułkownik (nazwisko przemilczę), który samozwańczo mianował się prezydentem miasta. Przypuszczać należy, że odbyło się to za przyzwoleniem radzieckiej Komendantury. Konflikt pomiędzy legalnym prezydentem i uzurpatorem narastał z każdym dniem. Jego rozmiary musiały być znaczące, bowiem w jego wyciszenie zaangażował się osobiście Premier ówczesnego Rządu E. Osóbka – Morawski. Pułkownika awansowano na Wicewojewodę, a Zakrzewski mógł skoncentrować się na zarządzaniu miastem.

Szybko porządkowano teren z powojennych pozostałości. Ruszyły szpitale i szkoły, uruchomiono sklepy z halą targową włącznie, przejmowano od Rosjan kolejne zakłady pracy, a nawet przystąpiono do upiększania miasta, zakładając trawniki i kwietniki.

W mieście czuło się rękę gospodarza. Osiągnięcia te dostrzegały zapewne władze centralne, bowiem od 1947 roku wybrano Zakrzewskiego posłem na Sejm. Funkcję tę sprawował przez dwie kadencje, będąc równocześnie, do roku 1950 prezydentem Gdyni i posłem. Wybrany na posła po raz kolejny, w 1950 roku, przeniósł się do Warszawy.


H. Zakrzewski swoją przedwojenną i powojenną działalnością dobrze zasłużył się naszemu miastu.

środa, 27 listopada 2013

Zlekceważone zagrożenie

W niedzielne popołudnie 27 października 2013 roku, kanał National Geographic nadał program informujący o zagrożeniu jakie stwarzają gazy bojowe (głównie iperyt), które po II wojnie światowej zatopiono w Bałtyku. Pokazano szereg podwodnych zdjęć, zaprezentowano wypowiedzi naukowców, a lektor zwrócił uwagę na poważne zagrożenie dla ludzi jakie stwarzają tysiące ton trujących substancji. Jak poinformowano, badania przeprowadzone ostatnio między innymi przez Wojskową Akademię Techniczną w Warszawie wykazały, że złoża trujących gazów zalegają nie tylko w rejonie akwenów w pobliżu Bornholmu i Gotlandii, ale również w naszym sąsiedztwie, w Głębi Gdańskiej w Zatoce Gdańskiej.

Wypowiadający się naukowcy nie kryli zaniepokojenia tą sytuacją. Wskazywano na narastające z każdym dniem zagrożenie jakie stwarzają korodujące gazowe pociski, a jeden z nich wyraził pogląd, że uwolnienie tych trucizn do przybrzeżnych wód może stworzyć większe zagrożenie niż katastrofa w Czarnobylu.

W nieco okrojonej formie materiał ten wyemitowała dnia 30 października telewizja Regionalna Gdańsk, w wieczornej „Panoramie” o godz. 18.30. W komentarzu zwrócono uwagę na konsumpcję ryb łowionych na naszych wodach, a szczególnie fląder, które zalegają na dnie, są wyjątkowo narażone na skażenia. Wspomniano też, że uwolnienie trujących gazów może nastąpić w każdym momencie, zwłaszcza przy pracach podwodnych jak np. układanie na dnie kabli lub rurociągów.

Tym razem temat zagrożenia potraktowano z całą powagą, chociaż nie przedstawiono żadnego programu mogącego zapobiec istniejącemu zagrożeniu. Ale to i tak wiele, bowiem wcześniej temat ten zwyczajnie ignorowano. Wiem co piszę, bo już w marcu 2013 roku zamieściłem na blogu tekst „Czyhająca śmierć - iperyt”, który nie doczekał się żadnej reakcji, a wcześniej, już w kwietniu 2000 roku, opublikowałem w „Wiadomościach Gdyńskich” tekst poświęcony temu samemu zagrożeniu. Tekst nosił tytuł „Czyhająca śmierć - iperyt nadal groźny”.

Jedyną reakcją na mój tekst był telefon (na mój domowy numer) wykonany przez oficera sztabowego Marynarki Wojennej. Oficer ten wyraził niezadowolenie z powodu ukazania się mojego tekstu. Zapewnił mnie, że sprawy zanieczyszczenia Bałtyku gazami bojowymi są przez Marynarkę Wojenną na bieżąco monitorowane. A sam gaz nie stanowi żadnego zagrożenia.


Ciekawe, czy obecnie ów Oficer zmieni swój pogląd na ówczesny mój sygnał?!

poniedziałek, 25 listopada 2013

Mieszkać w Gdyni

Przedwojenną Gdynię nękały dwa problemy. Bezrobocie i brak tanich mieszkań. Zwykle sprawy te wzajemnie się przenikały, bowiem brak pracy lub praca sezonowa, oznaczała brak środków na najem nawet skromnego mieszkania. Radzono sobie na różne sposoby, o czym już wcześniej pisałem, zamieszkując przejściowo u krewnych lub znajomych, wynajmując łóżko w charakterze tzw. kątownika (tutaj), klecąc własny barak na dzierżawionej działce, lub koczując w pobliskim lesie, albo na plaży, o ile sprzyjała temu pora roku. Zamieszkiwano też na odległych od śródmieścia peryferiach, gdzie wynajmowane mieszkanie było nieporównywalnie tańsze. Tam budowano tandetnie, lecz też czynsz był niższy.

Pamiętam, że za dwuizbowe mieszkanie w Cisowej, bez wygód, rodzice płacili właścicielowi 25 – 30 zł miesięcznego czynszu. Za identyczne mieszkanie w śródmieściu czynsz wynosiłby około 50 zł. Według Rocznika Statystycznego za lata 1937/38 autorstwa Bolesława Polkowskiego, przeciętny czynsz za mieszkanie dwuizbowe w śródmieściu Gdyni wynosił w zależności od lokalizacji, od 47 do 80 zł za miesiąc. Najdroższe były mieszkania przy ul. Świętojańskiej (80 zł/ miesiąc) i ul. Starowiejskiej (76 zł/ miesiąc), a najtańsze przy ul. Pomorskiej, gdzie płacono 47 zł czynszu za miesiąc.

Na takie mieszkanie mogli pozwolić sobie tylko nieliczni. Aby złagodzić tę sytuację władze miejskie podjęły szereg inicjatyw. Jako pierwsze wybudowano osiedle dla rybaków tzw. Kolonię Rybacką, przy ówczesnej ulicy Nadbrzeżnej (dziś ul. Waszyngtona). Tam zakwaterowano 16 rybackich rodzin wysiedlonych z Oksywskich Piasków w związku z budową portu. Był to koniec lat 20. ubiegłego wieku.

Pomyślano też o budownictwie spółdzielczym i zakładowym. Wiadomo, że w 1931 roku w naszym mieście funkcjonowało już 15 spółdzielni mieszkaniowych. Budując zespoły budynków korzystały one głównie z pożyczek udzielonych przez Bank Gospodarstwa Krajowego, bowiem środki własne pochodzące ze składek członkowskich były niewystarczające.

Przy przenoszeniu Chińskiej Dzielnicy z terenu portu na Witomino, co nastąpiło w 1930 roku, zastosowano szereg różnorakich udogodnień dla chętnych do tej przeprowadzki. Wytyczono działki budowlane, opracowano tanią, bo jednorodną dokumentację, zastosowano dogodne warunki kredytowe itp.

Zachęcano też liczące się zakłady pracy do budownictwa zakładowego (zwanego w tym czasie budownictwem patronalnym). W ten sposób wybudowano na Obłużu osiedle „Pagedu”, liczące 12 bloków i 11 domków bliźniaczych.

Podobnie postąpiło PKP. Firma ta wybudowała dla swoich pracowników kilka bloków przy ul. Morskiej i całe liczące aż 34 domki bliźniacze osiedle na obrzeżach Gdyni, w Rumi – Janowie.

Kilka zespołów bloków wybudował też Gdyński Zakład Ubezpieczeń Społecznych, tam jednak czynsz był wysoki i mieszkania wybudowane zajęli urzędnicy i wolne zawody.

W kwietniu 1931 roku powstało Towarzystwo Budowy Osiedli. Była to spółka akcyjna, której celem była budowa mieszkań w domkach seryjnych. TBO dostarczało plany dla budownictwa indywidualnego, służyło poradnictwem technicznym, a nawet załatwiało kredyty w gotówce i materiałach budowlanych. Towarzystwo prowadziło też sprzedaż parceli budowlanych za gotówkę i na raty. Bloki TBO wybudowane w tamtym czasie służą gdynianom w różnych częściach miasta do dziś, od Grabówka po Centrum.


Pomimo tych wysiłków, w połowie lat 30 – tych ubiegłego wieku, aż 72% budynków w Gdyni, było budynkami prowizorycznymi. Samych baraków, a więc obiektów substandardowych, było 2574.

Niektóre z nich przetrwały do dziś!

sobota, 23 listopada 2013

Gdyńskie zaślubiny z Bałtykiem

Pisząc o zaślubinach Polski z Bałtykiem (tutaj jest ten wpis) wspomniałem o zaślubinach jakie miały miejsce na gdyńskiej plaży, tuż po wyzwoleniu miasta, z początkiem kwietnia 1945 roku. Wtedy to informacja dotycząca tego wydarzenia ograniczyła się do niewielkiej wzmianki. Teraz, postanowiłem przytoczyć nieco więcej na ten temat. Poszperałem więc w moim podręcznym księgozbiorze. A oto, co udało mi się w tym temacie znaleźć.

W „Dziejach Gdyni” książka pod redakcją R. Wapińskiego, opisu tego wydarzenia nie odnalazłem. W rozdziale XV, na jego zakończenie czytamy: „Do operacji, która przyniosła wyzwolenie Gdyni (...) wojska 2 Frontu Białoruskiego przystąpiły 24 lutego 1945 roku. Po uporczywych walkach na przedpolu Gdyni, dotarły one (...) 27 marca do portu. Dnia 28 marca, po przełamaniu punktów oporu na Kamiennej Górze, Gdynia została wyzwolona. Walki toczyły się jeszcze na Kępie Oksywskiej (...) i trwały do 5 kwietnia 1945 roku. Od 23 marca w walkach o wyzwolenie Gdyni brała udział też 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte, uczestnicząc między innymi w likwidacji oporu na Oksywiu”. I to by było na tyle.

W książce pana Flisowskiego pt.: „Pomorze – reportaż z pola walki”, również brak pisemnej wzmianki na temat gdyńskich zaślubin. Są tu natomiast unikalne zdjęcia zamieszczone na tzw. wklejce, między stroną 305 a 306, wykonane przez Stanisława Drotlewa, zastępcy dowódcy 1 batalionu czołgów, które upamiętniają te uroczyste zaślubiny, są tu czołgi na plaży, a także sama scena zaślubin. Autor podaje tu w opisie zdjęć niektóre nazwiska uczestników wydarzenia.

Szukając dalej natrafiłem na ostatnią książkę komandora Obertyńskiego, którą wręczył mi na kilka tygodni przed swoją śmiercią. Książka ta licząca zaledwie 87 stron nosi tytuł „Walcząca Gdynia 1939 – 45”. Tu w rozdziale pt.: „Akcja B – 2”  na stronie 65 i 66, pan Obertyński podaje szczegóły zaślubin w naszym mieście, a także nazwiska uczestników tej doniosłej uroczystości. Informacje te są o tyle cenne, że pan Obertyński jako młody oficer WP pracował jako reporter frontowej gazety, był zatem świadkiem tamtych wydarzeń. Autor przytacza fragment zapisu kronikarskiego Kazimierza Pretockiego. Oto urywki z tamtych zapisów: „(...) po zakończonych ciężkich walkach na Kępie Oksywskiej, ostatnie trzy zdatne jeszcze do walki czołgi Brygady udały się do Gdyni (...) Czołgi ulicą Morską przeszły do centrum miasta i zatrzymały się przed gmachem dawnego Komisariatu Rządu (...) Z balkonu gmachu przemówił Prezydent Miasta Henryk Zakrzewski. Następnie czołgi (...) podążyły ulicą Marszałka Piłsudskiego do morza, gdzie weszły przodem do wody. Na wieżyczce czołgu stanął dowódca pułkownik Malutin wraz ze swoim zastępcą majorem Brombergiem. Samochodem sprowadzono z kościoła przy ul. Świętojańskiej księdza Krefta, który poświęcił dwa pierścionki, które następnie kapitan Achwaczow, dowódca kompanii, wrzucił do morza wygłaszając rotę ślubowania wierności polskiemu morzu. W Gdyni Brygada Pancerna zakończyła swój szlak bojowy”.

czwartek, 21 listopada 2013

Gdyńskie zimy

Zimę z lat 1928/29 w mojej rodzinie wspominano przez wiele lat. Była to dla gdynian zima wyjątkowa, mroźna i śnieżna, a dla nas, dla naszej rodziny, była przyczynkiem jej powstania, bowiem wtedy to mój ojciec poznał u Plichty kobietę, która za parę lat została moją matką.

Każda rocznica poznania się rodziców kojarzyła się nam z ową pamiętną zimą. To w czasie jej trwania mój ojciec schodził ze skutego lodem statku, i w zadymce szedł do dopiero co poznanej kobiety. U niej znajdował ciepło, domowy posiłek i życzliwość, która niebawem przerodzić się miała w głębsze uczucie i wieloletnie małżeństwo.

A zima, o której tu mowa była tęga. Zaczęła się tuż po sylwestrze, gdy temperatury spadły do – 26 stopni poniżej zera, praca w porcie zamarła, metrowe zaspy śniegu sparaliżowały komunikację, statki w porcie i na redzie zamarzły, a zatokę pokryła gruba warstwa lodu. Na statkach wprowadzono „wachty lodowe”, które miały przez całą dobę kontrolować trzeszczące kadłuby oblodzonych statków, dziwiąc się, że wytrzymują napór kry. Załogi były przez wiele tygodni bezradne, bowiem o jakiejkolwiek walce z żywiołem nie było mowy. Sprowadzono wprawdzie ze Szwecji lodołamacz „Balder”, który miał wspomóc nasze statki, ale pomoc ta wobec panoszącego się żywiołu była nieskuteczna. Czekano więc na odwilż, która przyszła spóźniona, lecz gwałtowna, zalewając z kolei miasto wodą z topniejącego śniegu i lodu.

Osobiście zimy tej nie zaliczyłem, urodziłem się bowiem kilka lat później. Mnie czekały zimy wojenne, to jest cała seria zim z lat 40 – tych ubiegłego wieku, gdy panowały tęgie mrozy, gdy z zimna pękały przydrożne lipy, trzeszczały deski płotów, a zaspy zwiewane przez północno – zachodni wiatr osiągały wysokość powyżej metra. Ostatnia taka „wojenna” zima nadeszła w styczniu 1945 roku. Była krótsza niż te poprzednie, ale ostra i dokuczliwa. Cierpiało wojsko po obu stronach frontu, uciekinierzy przewalający się przez nasze miasto, kolumny jeńców i więźniów, których pędzono na zachód, a my cywilni mieszkańcy przedmieść, oszczędzając opał czekaliśmy na nadejście wiosny.

Niebawem sytuacja nasza pogorszyła się, bo trzeba było przenieść się do ziemianki, czyli bunkra. Tu było bezpieczniej, ale bardzo zimno. Ziemia była wyziębiona, a belki sosnowe mokre. Pomimo ogrzewania „kozą” w ziemiance był chłód. Piecyk rozgrzany do czerwoności nie był w stanie zapewnić odpowiedniej temperatury w wilgotnym pomieszczeniu. Spano więc w odzieży, myjąc tylko twarz i ręce...

Kolejna zima, która zakłóciła normalny tok życia w mieście miała miejsce dopiero na przełomie 1964/65 roku. Województwo zasypały wysokie opady śniegu. Zapasy opału były na wyczerpaniu. Wojewoda gdański ogłosił stan klęski żywiołowej. Zakłócenia życia miasta były dokuczliwe i wielorakie. Dbano głównie o należyte funkcjonowanie szpitali i piekarni, w których wypiek odbywał się przy pomocy węgla. A dostawy węgla ze Śląska opóźniały się z powodu zasp śnieżnych na torowiskach.


Kolejna ostra zima była na przełomie 1978/79 roku. Najbardziej odczuwalne były wtedy zakłócenia komunikacyjne. Mniej liczne wtedy samochody prywatne stały zasypane na parkingach, zaś autobusy komunikacji miejskiej z trudem przebijały się przez zaspy. Od 1 stycznia wprowadzono stan klęski żywiołowej, na czas trwania stanu wstrzymano zajęcia w szkołach.

wtorek, 19 listopada 2013

Początki elektryfikacji w Gdyni

Nie sposób wyobrazić sobie nowoczesnego portu i miasta bez elektryczności. Elektryczność w porcie to nie tylko oświetlenie nabrzeży i portowych magazynów, ale także zasilanie portowych urządzeń przeładunkowych, dźwigów, taśmociągów i innych urządzeń portowych. Budowniczowie portu w Gdyni byli tego świadomi, to też już w 1925 roku z Rutek koło Kartuz doprowadzono elektryczność do naszego miasta. Pierwszymi peryferiami jakie podłączono do elektrycznej sieci były Orłowo i Mały Kack, wtedy jeszcze nie należały do administracyjnej Gdyni.

Zapotrzebowanie na prąd wzrastało dynamicznie w miarę kolejnych podłączeń do sieci budowanych budynków i doprowadzenia elektryczności do odległych niekiedy dzielnic.

Pamiętam z opowiadania rodziców, że mieszkając do wiosny 1938 roku na Obłużu, nie mieliśmy elektryczności. Oświetlenie pomieszczeń odbywało się za pomocą lampy naftowej. Po przeprowadzeniu się do Cisowej, również oświetlaliśmy nasze skromne mieszkanie lampą naftową. O ile pamiętam, z takiego oświetlenia korzystali również nasi sąsiedzi, chyba że posiadali lampy karbidowe.

Przełom w oświetleniu naszego cisowskiego mieszkania nastąpił późną wiosną 1939 roku. Ponieważ koszty podłączenia budynku i instalacji wewnętrznej ponosił właściciel budynku, rodzice moi pożyczyli część potrzebnej kwoty właścicielowi mieszkania, za co przez pewien czas nie płacili czynszu. Wtedy to w naszym mieszkaniu poza światłem pojawiło się radio „Philips”, a rodzice w wolnym czasie słuchali radiowych audycji. My dzieci czekaliśmy na „Lwowską falę” i naszych ulubieńców Szczepcia i Tońcia...

Wcześniej, bo chyba w 1929 roku, poza Rutkami Gdynia zaczęła korzystać z elektryczności przesyłanej z „Gródka”, bowiem Rutki nie były w stanie w pełni zaspokoić gdyńskich potrzeb. Powołano też Miejskie Zakłady Elektryczne, którymi kierował inżynier Kazimierz Bieliński. Aby nadal rozwijać gdyńską elektryfikację zaciągnięto w Szwajcarii pożyczkę w wysokości 3 mln franków. To pozwoliło na sfinansowanie budowy głównej stacji rozdzielczej, 23 stacje transformatorowe, wybudowanie ponad 200 km sieci elektrycznej i 34 km oświetlenia ulicznego.


W końcu 1936 roku wybudowano też na Grabówku elektrownię „Gródek”, co pokryło potrzeby miasta i portu.

niedziela, 17 listopada 2013

Zapomniana rocznica

Historycznie rzecz ujmując wydarzenie, o którym tu będzie mowa było znaczące, a pomimo tego po latach zostało zapomniane. Dziś gdy mówimy o zaślubinach Polski z morzem, bez większego zastanowienia wymienia się datę 10 lutego 1920 roku i zaślubiny w Pucku. Pada nazwisko generała Hallera, wspomina się pierścień rzucony w wody zatoki, a na miejscu tuż przy przystani, wydarzenie upamiętnia stosowna tablica.

W Gdyni skromną mosiężną tablicę można odnaleźć na ścianie Domu Marynarza. Tu też jest informacja o kolejnych zaślubinach jakie odbyły się u schyłku II wojny światowej, gdy Gdynia była już wolna, chociaż na Helu nadal bronili się Niemcy. Tu data owych ponownych zaślubin, 7 kwietnia 1945 roku oraz informacja, że dokonali ich żołnierze pancernej brygady im. Bohaterów Westerplatte. Wcześniej, bo 18 marca 1945 roku podobne zaślubiny Wojska Polskiego z Bałtykiem miały miejsce w rejonie Kołobrzegu, po zdobyciu tego miasta.

Chronologicznie pierwsze zaślubiny Polski z Bałtykiem miały miejsce przed wiekami, za króla Władysława IV Wazy, konkretnie 5 października 1637 roku, w Redłowie. Króla, jednego z niewielu naszych monarchów, którego interesowały sprawy morskie, reprezentował królewski dworzanin i wojewoda sandomierski Jerzy Ossoliński. Obecni byli także dostojnicy polscy i holenderscy.

Uroczystość tę w owym czasie zainscenizowano tu nie przypadkowo. Chodziło o zaznaczenie istnienia Polski nad Bałtykiem, a także zainteresowanie polskich wielmożów sprawami morskimi. Nasze ziemiaństwo bowiem było zapatrzone na wschód, na kresy, gdzie miało swoje dobra. Tak więc zaślubiny te z czasem stały się tylko gestem...

piątek, 15 listopada 2013

Schematyczny plan gdyńskiego portu

W najbliższym czasie w porcie gdyńskim przewiduje się znaczące zmiany. Planuje się budowę nabrzeża Bułgarskiego, które będzie zlokalizowane za basenem numer VIII w rejonie nabrzeża Helskiego. Planowane są też zmiany w eksploatacji nabrzeża Polskiego. Te dwie zmiany spowodują daleko idące przekształcenie dotychczasowego obrazu całego portu. Zanim to jednak nastąpi minie trochę czasu, a ja chciałbym przedstawić Czytelnikom mojego bloga stan obecny portu gdyńskiego pokazany na schematycznym planie, Co prawda pojawił się on już na blogu tutaj, ale myślę, że umieszczenie go w osobnym poście ułatwi moim Czytelnikom orientację w tematyce portowej do której zapewne nie raz jeszcze będziemy powracać. 


środa, 13 listopada 2013

Więcej o lotnisku w Rumi

W związku z moim wcześniejszym wpisem o przedwojennym lotnisku w Rumi (tutaj jest ten wpis), z satysfakcją informuję, że przypadkiem trafiłem na szereg nowych wiadomości z tego zakresu. Otóż szperając w literaturze w poszukiwaniu kolejnych tematów do mojego bloga, natrafiłem w „Roczniku Gdyńskim” nr 20 na interesujący tekst pana Toczka, w którym Autor w kontekście przyszłego lotniska w Babich Dołach przytacza wiele wcześniej nie znanych mi danych w omawianym temacie. Ponieważ nie wszyscy Czytelnicy mojego bloga będą mieli okazję sięgnąć do tekstu pana Toczka, przytaczam najistotniejsze dane zaczerpnięte z  jego publikacji.

Oto one:
  • Początkowo zamierzano uruchomić lotnisko służące Gdyni w Babich Dołach. Koncepcja ta upadła wraz z odwołaniem ze stanowiska burmistrza naszego miasta Augustyna Krausego.
  • Z końcem listopada 1929 roku powstała sekcja gdyńskiego Aeroklubu Gdańskiego, a w lipcu z lotniska w Rumi nastąpił pierwszy start.
  • W 1932 roku zapadła decyzja uruchomienia w Rumi lotniska o pełnych wymiarach. Na ten cel przeznaczono 79 ha.
  • Do budowy przystąpiono w październiku 1934 roku planując dwa pasy startowe, dwa hangary, budynek dworca lotniczego i inne obiekty.
  • 1 mają 1935 roku uruchomiono codzienne połączenia lotnicze z Warszawą. Oficjalne otwarcie lotniska nastąpiło 19 kwietnia 1936 roku.
  • W maju 1939 roku otwarto połączenie z Kopenhagą, a 4 czerwca z Wenecją i Rzymem.
  • W lipcu 1939 roku obchodzono X rocznicę powstania Aeroklubu Gdańskiego, w której uczestniczyło mnóstwo ówczesnych VIP – ów.

niedziela, 10 listopada 2013

Rowerem po Gdyni

Nie będzie tu o ścieżkach rowerowych. Takie w owym czasie nie były tu znane. W czasie początków Gdyni jako miasta, rower służył celom zarobkowym. Był pojazdem, na którym jego właściciel w dni robocze dojeżdżał do pracy i z pracy. W budującym się mieście, o słabo funkcjonującej i drogiej komunikacji miejskiej, posiadanie własnego pojazdu, umożliwiającego przemieszczanie się szybkie i w dowolnym kierunku, było nie do przecenienia.

Zwykle po znalezieniu pracy i kwatery kolejnym elementem zadomowienia się w Gdyni było posiadanie roweru. Posiadacz roweru był dyspozycyjny i niezależny. Mieszkając nawet na odległym przedmieściu mógł w szybkim czasie dotrzeć z jednego krańca miasta na drugi. Z Demptowa czy Meksyku, bądź Oksywia dojechać do portu lub do Orłowa. Dojeżdżano tak bez względu na warunki atmosferyczne, o ile taka była potrzeba. Dojeżdżano już wybudowanymi fragmentami ulic, po śliskiej kostce bazaltowej, po „kocich łbach”,  a częściej polnymi lub leśnymi ścieżkami np. z Witomina, bądź rozmiękłymi ścieżkami przez łąki np. z Obłuża.

Dojazdy takie trwały zwykle kilkadziesiąt minut, w zależności od pogody. Alternatywą dotarcia do miejsca pracy był pieszy marsz. W tej sytuacji sprawny rower był przedmiotem pożądania i częstych kradzieży.

Gdynia nie dysponowała własną fabryką rowerów. Sprowadzano je z okolic Torunia bądź z głębi kraju. Rozprowadzały je warsztaty rowerowe, które prowadziły także sprzedaż części i świadczyły naprawy. Drobne naprawy właściciel przeprowadzał we własnym zakresie. Zwykle w sobotnie popołudnie na podmiejskich podwórkach odbywały się przeglądy rowerów i dokonywane były drobne korekty i naprawy pojazdów. Rower musiał posiadać oświetlenie i sprawny układ hamulcowy. Właściciel niesprawnego roweru karany był mandatem przez policjantów.

A pamiętać należy, że każdy rower miał na ramie wybity numer. Rower musiał być zarejestrowany w magistracie. Otrzymywano wtedy dowód rejestracyjny oraz metalową tabliczkę, którą należało zamocować pod siodełkiem. Wszystko to i jeszcze więcej było przedmiotem kontroli policyjnej. Sprawdzano też sprawność światła zasilanego dynamem, stan światełka odblaskowego, które musiało być zawsze czyste. Sprawność hamulców, nożnego i ręcznego. Sprawdzano też trzeźwość kierowcy, to sprawdzano „na chuch”.

W czasie wrześniowej obrony naszego miasta w 1939 roku, utworzono specjalny oddział cyklistów, zwiadowców. Był to pluton dowodzony przez porucznika Tadeusza Jaroszewskiego, liczący 32 żołnierzy. Dysponowali oni rowerami i jednym motocyklem, a poza bronią strzelecką dysponowali 2 rkm. Pododdział ten użyty został do celów zwiadowczych w rejonie leśnym Łężyc.

W czasie okupacji rowerów używano w sposób dotychczasowy (wbrew twierdzeniu niektórych autorów, w Gdyni nie zabroniono Polakom z ich korzystania). Z rowerów tych korzystano często w tzw. wyprawach „hamsterskich” do pobliskich wsi, w ramach wymiany handlowej między miastem a wsią. Na wieś dostarczano bibułki do robienia papierosów, kamienie do zapalniczek, żyletki i inne, ze wsi w drodze wymiany przywożono mięso, jaja, masło.

Proceder ten był oczywiście karany, lecz znający teren miejscowi Kaszubi, leśnymi ścieżkami omijali niemieckie posterunki i dokarmiali nasze miasto.

piątek, 8 listopada 2013

Verdunklung i verneblung

Ile razy wspominam moje wojenne dzieciństwo, zawsze pojawiają się w mojej pamięci dwa niemieckie słowa – verdunklung i verneblung. Kojarzą mi się one z lotniczymi nalotami, obawą przed bombami i zniszczeniem. Powojenne pokolenie gdynian często tych słów nie rozumie, są one dla nich tylko dźwiękami, za którymi nie kryje się głębsza treść, nie mówiąc już o towarzyszącym tym słowom obawach.

Obydwa słowa, o których tu mowa, wiążą się ściśle z tzw. bierną obroną przeciwlotniczą i pojawiły się w latach wojny. Verdunklung, czyli zaciemnienie wprowadziły we wrześniu 1939 roku jeszcze władze polskie. Nazwa niemiecka pojawiła się oczywiście już później, w pierwszym okresie niemieckiej okupacji. Celem owego zaciemnienia było utrudnianie lotnictwu odnalezienia naziemnego celu w czasie nocnego nalotu. W pierwszym okresie wprowadzonego zaciemnienia istniał obowiązek zasłaniania okien w pomieszczeniach, w których po zmroku korzystano z oświetlenia. W późniejszym okresie zaciemnieniem objęto także latarnie uliczne, reflektory samochodów, a nawet rowerów. Na wszelkiego rodzaju lampach zakładano „blendy”, pozostawiając jedynie wąskie szczeliny przez które sączyły się wąskie wiązki światła. Na dodatek, w czasie nocnych nalotów na miasto, wygaszano uliczne latarnie. Zaciemnienie mieszkań uzyskiwano poprzez wprowadzenie czarnych, papierowych rolet, które w ciągu dnia zwijano. Wieczorem, przed zapaleniem światła w pomieszczeniu należało rozwinąć owe papierowe rolety, sprawdzić ich szczelność i dopiero wtedy zapalić światło. Nieprawidłowości w tym zakresie były kontrolowane przez policję i partyjnych funkcjonariuszy. Wydobywające się z pomieszczenia światło mogło być poczytane jako sabotaż i surowo karane, nawet wysłaniem do obozu koncentracyjnego. Zwykle jednak kończyło się na pouczeniu i mandacie.

W późniejszym okresie wojny, gdy Gdynia znalazła się w zasięgu alianckiego lotnictwa, Niemcy zwiększyli swoją obronę przeciwlotniczą. Poza zwiększeniem ilości dział przeciwlotniczych i włączeniu do systemu obrony okrętów na stałe lub okresowo stacjonujących w porcie, które z reguły dysponowały silnym uzbrojeniem, w ramach obrony biernej wprowadzono verneblung czyli zamglenie. Czynność tę powierzono żołnierzom włoskim (IV batalionu włoskiego), który rozmieszczono w różnych punktach miasta i portu.

Niewielkie grupy tych żołnierzy rozmieszczono w specjalnych barakach zlokalizowanych od Chyloni do Redłowa, włącznie z portem i Oksywiem, Obłużem i Babimi Dołami. Na tym terenie ustawiono odpowiednie metalowe beczki z chemikaliami, które pod ciśnieniem były z tych beczek uwalniane. Mieszanka chemiczna wytwarzała żrącą mgłę, o siwo – żółtym zabarwieniu, roznoszoną przez wiatr po najbliższej okolicy. Otwieraniem i zamykaniem zaworów tych beczek, oraz ich konserwacja zajmowali się Włosi. Skuteczność tych zamgleń zależała w dużym stopniu od temperatury powietrza i siły wiatru, a także od wczesnego uruchomienia tych urządzeń. Sądząc po skuteczności bombardowań, głównie na terenie portu i stoczni (patrz efekty nalotów z 9 października 1943 roku i 18 grudnia 1944 roku) zamglenie to na niewiele się zdało.

środa, 6 listopada 2013

Tragiczny początek

„Dziennik Gdyński” z dnia 10 października 1931 roku, na pierwszej stronie donosił o tragicznej katastrofie w naszym mieście. Pod zdjęciem zrujnowanego budynku nieco przesadzona informacja: „4 piętrowy gmach ZUPU wskutek eksplozji gazu zawalił się w gruzy”. Dokładnej ilości ofiar tragedii, a nawet adresu kamienicy w notatce nie podano. Miał go zastąpić skrót właściciela budynku, owe tajemnicze litery ZUPU, które oznaczają Zakład Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych. Budynek, o którym tu mowa znajduje się na rogu ul. Bema i Alei Piłsudskiego. Po remoncie stoi do dziś, a na parterze mieści się znany i lubiany „Anker”.

Tragedia spowodowała śmierć 13 osób, 7 poniosło ciężkie rany, a zniszczonych zostało 14 mieszkań. Katastrofa miała miejsce w kilka godzin po podłączeniu budynku do sieci gazowniczej, którą w tym dniu uruchomiła Gdyńska Gazownia.

Gazownia ta zwana przez mieszkańców „Gazoliną” mieściła się przy ul. Chylońskiej róg ul. Puckiej. Obiekt należał do Spółki Akcyjnej „Gazolina” we Lwowie, która wcześniej wygrała przetarg i w bardzo krótkim czasie, od czerwca 1930 roku do października 1931 roku, wybudowały i uruchomiły swoją działalność przyjmując oficjalną nazwę „Zakład Gazowy, Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością w Gdyni”.

W pierwszych latach zapotrzebowania mieszkańców Gdyni na wytwarzany tam gaz było stosunkowo niewielkie. Jak podaje Pan Wapiński w „Dziejach Gdyni”, w roku 1937 Gazownia doprowadzała gaz do 1061 odbiorców.

Poza gazem wytwarzano tu, jako produkt uboczny koks pogazowy, z którego korzystały te obiekty, które dysponowały własnymi kotłowniami (szpital, niektóre szkoły). Nadwyżkę gazu gromadzono w dwóch zbiornikach zlokalizowanych na terenie gazowni, w pobliżu ul. Puckiej. Były to duże stalowe pojemniki wysokie na kilka metrów i znacznej średnicy. Cały teren „Gazoliny” był ogrodzony betonowym płotem, przy którym w czasie wojny, od strony ul. Chylońskiej ustawiono beczki ze sztuczną mgłą.

Kilka lat po wojnie, gazownię jako zakład produkcyjny zlikwidowano, a na jej terenie prowadzono napełnianie i sprzedaż gazu butlowego, który w latach PRL – u cieszył się dużym wzięciem, szczególnie butle tzw. turystyczne, do punktu napełniania tych butli stała zawsze kilkunastometrowa kolejka chętnych.

Po działalności „Gazoliny” na terenie bliżej dworca kolejowego w Chyloni, pozostał pretensjonalny pałac, w którym mieszkał wcześniej dyrektor gazowni z rodziną.




poniedziałek, 4 listopada 2013

Dwie sąsiadujące gdyńskie dzielnice

Chylonia i Cisowa to najbardziej na północ wysunięte dzielnice Gdyni. Tak jest od lat 30 – tych ubiegłego wieku, gdy w 1930 roku Chylonię, a w 1935 roku Cisowę włączono do obszaru naszego miasta. Pomimo tego formalnego miejskiego statusu obydwie dzielnice, a szczególnie Cisowa, jeszcze przez długie lata nadal nie zatraciły swojego wiejskiego oblicza. Tu nadal zabudowania miały wiejski charakter, ulicami toczyły się furmanki, a w czasie żniw wozy drabiniaste wypełnione snopami żyta. Tu też często chodnikami pędzono na pastwiska krowy.

Zasadniczy przełom w tym wizerunku obu osiedli nastąpił „za Gierka”, gdy Chylonię i Cisowę odcięto ul. Morską biegnącą przez dotąd uprawne pola, od Grabówka aż po Janowo. Wtedy też przy tej dwupasmowej jezdni pojawiły się wieżowce mieszkalne i towarzyszące im pawilony handlowo – usługowe. Ulica Morska spięła obie dzielnice i tylko dawni mieszkańcy rozróżniają dziś umowną granicę między tymi osiedlami. Wcześniej za taką granicę uznawano ul. Kartuską, chociaż była to sprawa wątpliwa, bowiem często Lipowy Dwór zaliczano do Chyloni. Tak samo jak do Chyloni zaliczano oficjalnie dworzec kolejowy i urząd pocztowy. Obydwie te instytucje służyły co prawda mieszkańcom obu dzielnic, czemu sprzyjało ich położenie, ale formalnie zaliczano je do Chyloni.

Wcześniej, przed setkami lat, u zarania tych wsi, ich położenie sprawiało, że granice te były bardziej wyraziste. Stara Chylonia koncentrowała się w rejonie ul. Wiejskiej, Młyńskiej i św. Mikołaja, zaś stara Cisowa, to rejon ul. Pszenicznej i Zbożowej, czyli rejon zbliżony do granic Ćmirowa.

Obydwie wsie powstały w XIII wieku, z tamtego bowiem czasu pochodzą najwcześniejsze zapisy w zachowanych dokumentach. Kilkadziesiąt lat później wiadomo już, że około 1400 roku (czas bitwy pod Grunwaldem) Chylonia liczyła 25 łanów ( 1 łan około 16 ha), a Cisowa 18 łanów. Uprzywilejowani sołtysi obu wsi mieli w czasie wojny obowiązek stawić się konno na wojenną wyprawę. Po Pokoju Toruński w 1466 roku, Chylonia wraz z Redłowem i Cisową przeszła na własność polskiego króla, który wydzierżawił te ziemie miejscowej szlachcie. Płacony czynsz wynosił ½ grzywny od łana. Czynsz ten był zróżnicowany, i tak młynarz  płacił aż 1,5 grzywny, a karczmarz 2 grzywny. Jak zdołano ustalić w Chyloni było 15 gospodarstw, a w Cisowej 9, przyjmując, że przeciętne gospodarstwo liczyło 2 łany.

Na przełomie XV i XVI wieku omawiane wsie należały do rodziny Krokowskich. Jeden z Krokowskich był dworzaninem króla Jana Olbrachta.


W XIX wieku Prusacy w obu wsiach zaprowadzili swoje porządki. Większość instytucji zlokalizowana była w Chyloni. Tam znajdował się kościół i cmentarz, tu był młyn, posterunek policji, urząd pocztowy i od 1870 roku dworzec kolejowy. Dopiero w 1947 roku Cisowa uzyskała placówkę, której w Chyloni brakowało, mianowicie szkołę średnią ogólnokształcącą, do której uczęszczała młodzież z obu dzielnic. Już wcześniej, bo w latach 30 tych ubiegłego wieku, Cisowa usamodzielniła się od Chyloni pod względem kościelnym. Wtedy to ustanowiono w Cisowej oddzielną parafię, wybudowano kościół i uruchomiono cmentarz.

sobota, 2 listopada 2013

Nowa Gdynia – gdzie to jest?

W czasie moich licznych gdyńskich lektur natrafiłem przypadkiem na nazwę Nowa Gdynia z kontekstu wynikało, że ten fragment Gdyni znajduje się gdzieś w rejonie Grabówka. To, że „stara” Gdynia, to znaczy lokalizacja wsi Gdynia jest powszechnie znana, nazwa Nowej Gdyni mnie zaintrygowała. Podjąłem więc poszukiwania w moim podręcznym księgozbiorze, w przekonaniu, że uda mi się ową dziwną nazwę rozszyfrować.

Poszukiwania zacząłem od tekstów Bohdana Ostrowskiego, których cykl pt. „Dzielnice Gdyni” znajduje się w kolejnych „Rocznikach Gdyńskich”. Przewertowałem uważnie opracowanie tego Autora w „Roczniku Gdyńskim” nr 7 dotyczące Grabówka i kolejny nr 8, w którym jest sporo wiadomości o Chyloni, tej historycznej i obecnej. Niestety śladu Nowej Gdyni nie znalazłem.

Sięgnąłem więc po „Bedeker Gdyński” Małkowskiego, w przekonaniu, że Autor ten urodzony na Grabówku i znający tę dzielnicę nie pominie milczeniem sprawy Nowej Gdyni. Zgodnie z przewidywaniami na stronie 85, gdzie jest hasło „Grabówek” natrafiłem na interesujący mnie fragment: „... nie ma wątpliwości co do linii przebiegu granicy (Grabówka moje stwierdzenie) z Chylonią. Była nią dzisiejsza ul. Kalksztajnów i jej przedłużenie zarówno w stronę Wysoczyzny Gdyńskiej, jak i w stronę Pradoliny Kaszubskiej, czyli ówczesnych Chylońskich Błot. Powstała tu w XIX wieku, przy gościńcu, w okolicy mleczarni „Kosakowo” osada otrzymała nazwę Nowej Gdyni (na mapach pruskich z tamtych lat Neu Gdingen)”.

W tej wersji położenie Nowej Gdyni wydało mi się mało dokładne, bowiem od ul. Mireckiego (tu była mleczarnia) do Chyloni odległość jest zbyt wielka około 1200 metrów, aby mówić o granicy pomiędzy Grabówkiem a Chylonią. Sięgnąłem więc do mapy von Schrottera z 1796 – 1802 roku, lecz nazwy Nowa Gdynia tam nie znalazłem. W rejonie południka 36, który przecina tu teren obecnej Gdyni znalazłem nazwę Krug Grabowko czyli karczma Grabówek, dalej w kierunku Chyloni po lewej stronie Szosy Gdańskiej nazwa Bernorde (to dzisiejszy rejon Leszczynek), a dalej już Kielau czyli Chylonia. W tej sytuacji można przyjąć prawie z pewnością, że Nowa Gdynia leżała bliżej Chyloni to jest bliżej ul. św. Mikołaja, na terenach na północny – zachód od Estakady Kwiatkowskiego (ul. Opata Hackiego, Ramułta, Dantyszka itd.), aż po ul. Hutniczą.

Moje przypuszczenia potwierdza szkic sytuacyjny z 1918 roku opracowany w Instytucie Geograficznym w Legnicy, a znajdujący się na stronie 62 książki Tomasza Rembalskiego pt. „Właściciele wolnego sołectwa i karczmy w Gdyni (1362 – 1928)”.  Tu znajduje się szereg informacji dotyczących Nowej Gdyni. Według tego Autora nazwa Nowa Gdynia pojawiła się po raz pierwszy w Oksywskiej Księdze Chrztów w 1834 roku. Wcześniej, bo w 1830 roku tereny te od niejakiego Michała Kurra nabył Jakub Gruba. Teren liczył ponad 149 morgów, czyli około 35 ha. Grunty orne wchodzące w skład tej posiadłości około 20 ha. Pozostałe grunty to łąki i pastwiska.

Czy na terenie Nowej Gdyni zlokalizowane były także inne gospodarstwa, których nie odnotowano w kościelnych księgach Oksywia, nie wiadomo. A może tak nazwano tylko owo jedno gospodarstwo Grubów. Wiadomo tylko, że rodzina ta posiadała w Gdyni i jej sąsiedztwie także inne grunty i należała do jednej z najbogatszych rodzin kaszubskich w naszym mieście.