czwartek, 11 grudnia 2014

Kartoflanka

Tekst chciałbym poświęcić pamięci mojej mamy Gertrudy.

Przed piętnastu laty, w listopadzie 1999 roku, opublikowałem we "Wiadomościach Gdyńskich" artykuł pod tytułem "Bulwy, kartofle, ziemniaki". Jeden z akapitów tekstu mówi o zupie ziemniaczanej, czyli kartoflance, która była popularnym daniem obiadowym jedzonym często na gdyńskich przedmieściach.

Ilekroć nie wiadomo było co przyrządzić na obiad, bądź gdy brak było pieniędzy na bardziej wyszukane danie obiadowe gotowano kartoflankę. Tak było w moim domu rodzinnym, tak było też u sąsiadów, znajomych i krewnych. W artykule z "Wiadomości Gdyńskich" wspominam o tym że zupę ziemniaczaną gotowano na zasadzie wańkowiczowskiej "zupy na gwoździu", co oznaczało, że poza ziemniakami wrzucano do niej włoszczyznę, czyli marchew, selera, cebulę itp., a następnie "zaciągano" zasmażką ze słoninki lub zaklepką z mąki. Kartoflankę zagęszczano makaronem i o ile pozwalał na to portfel wzbogacano wkładką mięsną.

W czasie wojny, a także w pierwszych, chudych latach powojennych, kartoflanki były "postne" i składały się głównie z wody i rozgotowanych ziemniaków. Taką zupę "do smaku" doprawiano już na talerzu płynem "maggi". W późniejszych latach, gdy zdarzało mi się korzystać z usług naszej gastronomi, nigdy nie trafiłem w karcie dań na kartoflankę. Widocznie zupę tę traktowano jako posiłek "domowy", nie nadający się do serwowania w lokalu gastronomicznym. W których zamawiano głównie rosół, barszcz ukraiński lub kołduny litewskie, a także flaczki - te niekiedy jako danie główne.

W latach mojej młodości "zaliczyłem" dziesiątki kartoflanek, z których jedną zapamiętałem do dziś, nie z uwagi na jej wyjątkowy smak, ale ze względu na okoliczności  jakich została przygotowana.

Była połowa marca 1945 roku. Od kilkunastu dni zamieszkiwaliśmy w ziemiance, czyli bunkrze, nieopodal cisowskiego cmentarza. Korzystaliśmy z gościnności feldfebla Karola Schulza, Niemca żonatego z miejscową Kaszubką. Mieszkało nas tam 16 osób, łącznie cztery rodziny. Było ciasno, ale w naszym odczuciu bezpiecznie, schron był solidnie  zbudowany przez podwładnych Schulza, a dodatkowo wkopany w zbocze Bieszków  Górki. Z uwagi na ciasnotę w schronie przebywaliśmy głównie w nocy. W dzień , bo Cisowa nie była jeszcze ostrzeliwana, my dzieciarnia pętaliśmy się po okolicy. Między innymi po Ćmirowie i po obrzeżu lasu, gdzie zakwaterowani byli nasi koledzy.

Dorośli  w tym czasie kopali własny bunkier i parali się codziennymi czynnościami - praniem, gotowaniem posiłków itp. Do gotowania służyła "koza" czyli żeliwny piecyk o jednej fajerce, który poza tym ogrzewał pomieszczenie. Kawę i herbatę gotowano wspólnie, ale "obiady" każda rodzina gotowała oddzielnie, korzystając z reglamentowanej żywności. Kolejka do piecyka była ustawiczna - od wczesnych godzin porannych do wieczora.

Pewnego poranka mama zdecydowała, że udamy się do naszego mieszkania i tam bez tłoku i pośpiechu ugotujemy kartoflankę. Zabraliśmy tylko nasz duży garnek, bo ziemniaki, opał i woda były w miejscu zamieszkania. Około godziny 11:00 gotowanie kartoflanki zbliżało się do końca. Sposobiliśmy się prawie do powrotu do "naszego" bunkra gdy rozpętało się piekło. Nawała ogniowa rosyjskiej artylerii, warkot pikujących samolotów, detonacje bomb i serie z broni pokładowej utworzyły kumulujący się huk, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Ukryliśmy się z mamą w piwnicy, przywarliśmy do ściany i czekaliśmy na kolejny wybuch. Kanonada trwała kilkadziesiąt minut, a gdy ucichła ruszyliśmy do schronu. Mama niosła ciężki garnek zupy, a ja nieco ziemniaków na kolejny posiłek. Bieg był uciążliwy bo wiódł przez zaorane pola, na skróty, w kierunku cmentarza, tam gdzie dzisiaj są ulice Morska i Lniana. Gdy zbliżyliśmy się do cmentarnej bramy nastąpiła druga odsłona nawały. Przywarliśmy do murowanych słupków bramy cmentarnej i obserwowaliśmy to co działo się wokół. Wybuchy bomb i pocisków, ewolucje rosyjskich samolotów, ścinane przez pociski sosny w pobliskim lesie i oszalał konie, biegnące przez pole w pobliżu Babskiego Figla. Ten drugi akt nawały był trochę krótszy od pierwszego. Gdy rozdygotani trafiliśmy w końcu do schronu, odeszła nam ochota na kartoflankę.

wtorek, 25 listopada 2014

Ćmirowo – zmiany w krajobrazie - część 2


Rzeczka, czyli Cisowski Potok

Ma ponoć około 4 km długości i wypływa w lesie nieopodal Łężyc. Płynie przez Pustki Cisowskie, omija lesiste pagórki, łukiem omija Cisowę i koło Starej Szkoły – pod mostkiem płynie na teren łąk. Tam podobno łączy się z Potokiem Chylonki, by wspólnie wpłynąć do Zatoki, w rejonie gdyńskiego portu, a ściślej Terminalu Kontenerowego...

W czasach mojego dzieciństwa woda w tej rzeczce (bo tak o tym mówili miejscowi), była zimna i krystalicznie czysta. Przed laty były tu podobno pstrągi. Później pływały tam tylko cierniki, kijanki, rzadziej minogi i żaby. Wtedy brzegi potoku były nieuregulowane i koło Starej Szkoły pojono krowy, pędzone na łąki.

My, ćmirowska dzieciarnia, właśnie tu przy szkole korzystaliśmy z kąpieli w rzeczce, bowiem na plażę do Gdyni trzeba było dojeżdżać, a to było wtedy kosztowne. Potok był płytki, sięgał nam do kolan, był więc bezpieczny dla kąpiących się dzieci. Poza kąpielą, w potoku tym łapaliśmy do słoików kijanki lub cierniki, wyławialiśmy owoce, które spadły tu z pobliskiego, starego sadu Juńskich, a także wchodziliśmy pod mostek. Ta ostatnia czynność była szczytem dziecięcej odwagi, bowiem sklepienie mostku było niskie, ciemne, przejście długie, a w dodatku istniała opinia, że pod mostkiem są wodne szczury. O ile pamiętam – nikt nigdy nie przeszedł pod całym mostkiem, chociaż próbowano.

Łąki

Zaraz za torem kolejowym były łąki, które częściowo uprawiano. O ile pamiętam były tu tylko trzy zabudowania. Później zabudowań stopniowo było coraz więcej. Przy zabudowaniach gospodarze uprawiali ziemniaki i buraki. Za torami też były łąki, i tam wypasane było lokalne nieliczne krowy i kozy. Już po wojnie na nasypie kolejowym i przy gospodarstwach, wypasaliśmy z bratem nasze kozy, to był nasz sposób na wakacyjną nudę.

Las

Las był dla nas ćmirowiaków bardzo ważny. Z lasu czerpaliśmy różne korzyści, stąd czerpaliśmy drewno na opał, chrust i szyszki na podpałkę, stąd pochodziło zbierane corocznie runo leśne – jagody i grzyby. Znaliśmy „miejsca”, gdzie było najwięcej czarnych jagód, gdzie rosły maliny i jeżyny, a także miejsca w lesie na różne gatunki grzybów.

Na jagody i grzyby chodziło się całymi rodzinami lub grupami sąsiedzkimi, zwykle w niedzielę, bo tylko ta była niepracująca.

W czasie wojny, a właściwie pod jej koniec, las był nam schronieniem. Tu na jego obrzeżach mieszkańcy wybudowali liczne schrony, korzystając z sosnowych pni jako budulca. Tu wreszcie chodziło się na świąteczne spacery, a młodzi tu szukali ukrycia w czasie randek.

Zabudowania

Zabudowania na Ćmirowie były niejednolite, chociaż w lepszej kondycji niż te na Demptowie, Pustkach Cisowskich, Meksyku oraz na pagórkach Grabówka. Na Ćmirowie były liczne budynki mieszkalne murowane i otynkowane. Sporo też było tu domów piętrowych, a jak już wcześniej wspomniałem, Lubner wybudował przy ul. Owsianej dom czynszowy, dwupiętrowy, dla kilkunastu najemców. Poza domami wybudowanymi w latach 20 – tych ubiegłego wieku znajdowało się tu również kilka domów pochodzących zapewne z XIX wieku. Nieopodal „Cisowianki” w cieniu starych lip, stał do lat 70 – tych ubiegłego wieku, dworek o konstrukcji szachulcowej. Obiekt ten doprowadzono do ruiny, chociaż był niewątpliwie zabytkiem, a następnie rozebrano, uzyskano plac pod budowę szkolnego molocha. Parę starych chat było przy ul. Pszenicznej i rzeczce. Były to chaty miejscowych gospodarzy. O wieku tych domów świadczyły drzewa je otaczające, równe wzrostem tym, które rosły wzdłuż ul. Chylońskiej.

Większość zabudowy w ówczesnym Ćmirowie pochodziło z czasu budowy portu w Gdyni, mieszkańcy pochodzili z całej Polski, bowiem przyjeżdżali do Gdyni „za chlebem”, i osiedlali się wśród miejscowej ludności na przedmieściach, po latach stanowili już jedność, bez podziału na swoich i obcych.

Szkoły


W okresie przedwojennym były na Ćmirowie dwie szkoły, a właściwie klasy szkolne, które mieściły się w różnych miejscach. Istniała stara szkoła przy rzeczce, kilka klas mieściło się w domu Stencla na ul. Jęczmiennej. Poza Ćmirowem, przy ul. Chylońskiej w domu nauczyciela Mielczarskiego, także mieściło się kilka klas. tak było do jesieni 1939 roku, gdy Niemcy uruchomili wybudowaną wcześniej szkołę, której nadano nr 17, pisałem już na blogu i w „Roczniku Gdyńskim” nr 14, o tej szkole.

czwartek, 13 listopada 2014

Ćmirowo – zmiany w krajobrazie. Część 1

Do osiedla tego mam zrozumiały sentyment. Tu bowiem mieszkałem przez 18 lat mojego życia (1938 – 56). Tu spędziłem młodość, a wcześniej dzieciństwo, które przypadło na czas wojny. I chociaż ten był trudny, często chłodny i głodny, wspominam go z sentymentem, bowiem spędziłem go wśród bliskich, obojga rodziców i rodzeństwa.

O osiedlu tym pisałem już kilkakrotnie. Spory historyczny tekst znalazł się w „Roczniku Gdyńskim” nr 15/2003, tam w ostatniej części tekstu wiadomości dotyczące Ćmirowa z II połowy XX wieku, a głównie z okresu powojennego, gdy nastąpił dynamiczny rozwój osiedla oraz wspomniane w nagłówku niniejszego tekstu zmiany w krajobrazie (w tym miejscu jedno sprostowanie do w/w „Rocznika Gdyńskiego” - otóż ul. Lniana i istniejące przy niej osiedle domków jednorodzinnych znalazło się na polu przy starym cmentarzu, a nie jak błędnie podano, na terenie tego cmentarza, który nadal funkcjonuje).

Na cmentarzu tym od kilkudziesięciu lat spoczywają moi rodzice i sporo kolegów „z podwórka” i szkoły. Odwiedzając ich groby, zawsze mimochodem odwiedzam Ćmirowo i podziwiam zmiany jakie tu nastąpiły. Ze starego Ćmirowa pozostało już niewiele, a i to co pozostało poddano renowacji i „kosmetyce”. W tym stanie rzeczy zdecydowałem się na sporządzenie szkicu dawnego Ćmirowa – tego przed przebudową, aby zachować jego wygląd dla zainteresowanych. Opracowując szkic posłużyłem się głównie pamięcią, co mogło wpłynąć na jego dokładność. Inną wadą szkicu jest zachwianie proporcji i odległości pomiędzy prezentowanymi obiektami. Pomimo tych wad zdecydowałem się na zamieszczenie schematu osiedla na moim blogu w przekonaniu, że starym Ćmirowiakom odświeży wspomnienia, a młodym pozwoli zrozumieć jak dawne Ćmirowo wyglądało.

Ćmirowo - stan do 1975 roku (schemat)


Komentarz do szkicu Ćmirowo

Granice osiedla
Ćmirowo jako część Cisowej nie posiada wyraźnie określonych granic. Przyjąć można, że Ćmirowo było zalążkiem Cisowej, której najstarsza część znajdowała się w rejonie dzisiejszej ul. Pszenicznej – wzdłuż Cisowskiego Strumienia, sięgając po obecną ul. Zbożową. W kierunku lesistych pagórków od późnej powstałej dzisiejszej ul. Chylońskiej, rozciągały się pola, należące (względnie dzierżawione) przez kilku osiadłych zagrodników. Po przeciwnej stronie tego fragmentu Pradoliny Kaszubskiej rozciągały się łąki i bagniska, sięgające aż po wzniesienie Kępy Oksywskiej. Tak więc miało Ćmirowo w zasięgu ręki – pola uprawne, zarybiony strumień, las i łąki – słowem wszystko, co było potrzebne do życia. Przeprowadzenie przez to osiedle szosy, a następnie pod koniec XIX wieku kolei żelaznej, niewiele zmieniło w codziennym bytowaniu mieszkańców, prowadzących głównie gospodarkę naturalną (czytaj samowystarczalną). Sporadycznie tylko ćmirowiacy prowadzili wymianę towarową z rybakami z Oksywskich Piasków (w relacji towar za towar). Z sąsiedztwa Gdańska, Pucka, a później Wejherowa, korzystano bardzo rzadko, nabywając tam głównie towary przemysłowe.

Drogi i ulice
Do połowy la 70. ubiegłego wieku drogi na Ćmirowie były piaszczyste. Jedynie ul. Chylońska posiadała bruk i fragmenty chodnika przeznaczonego dla pieszych. Zasadnicze zmiany w tym zakresie nastąpiły po wejściu budownictwa mieszkaniowego na terenie Ćmirowa i Strasznicy. Wtedy też pociągnięto dwupasmową ul. Czerwonych Kosynierów przez pola Cisowej i Ćmirowa, odcinając cały łuk ul. Chylońskiej, i tym skrótem wychodząc na obrzeża Janowa. Pozostawiając (jako skansen?) część zabudowy Ćmirowa – wybudowano nowe osiedle Sibeliusa oraz liczne wieżowce przy ul. Owsianej, którą też zaasfaltowano. Kolejny skok zmian w układzie dróg i w zabudowie nastąpił po uruchomieniu przystanku SKM Gdynia – Cisowa, co nastąpiło 22 grudnia 1997 roku. Kolejne zmiany i modernizacja ul. Morskiej i Owsianej przeprowadzono na przełomie lat 2013/14, instalując między innymi sygnalizację świetlno – dźwiękową na przejściach dla pieszych, poszerzając jezdnię oraz wymieniając całkowicie asfalt. Nieco wcześniej powstała w Ćmirowie nowa ulica Lniana, zginęła natomiast ulica Kłosowa włączona do ul. Morskiej. Równocześnie zginęły pola uprawne, a nawet większość przydomowych ogródków.

Pola
W czasach minionych lat, a więc w okresie przed zabudową części Ćmirowa, w połowie lat 70. ubiegłego wieku, znaczną część dzielnicy stanowiły pola uprawne (często ugory). Zabudowania mieszkalne i gospodarcze – o których więcej poniżej – skupiły się głównie przy ul. Jęczmiennej i Słomianej. Ul. Owsiana zabudowana była tylko częściowo, a ul. Kłosowa jednostronnie to znaczy po stronie parzystej. Po nieparzystej mieściły się tylko dwa parterowe baraki nr 1 i 3, a dalej aż po cmentarz i las rozciągały się pola. Również niezabudowana była ul. Owsiana, przy której od domu Lubnera, aż po Babski Figiel rozciągały się pola. Sięgały one po ul. Zbożową. Pola ciągnęły się poza tym pomiędzy Ćmirowem a Strasznicą. Tam często były ugory – z uwagi na piaszczystą glebę. Okresowo uprawiano tam ziemniaki lub siano, dla wzbogacenia gleby w azot.

Pole po lewej stronie ul. Owsianej na znacznej długości odgrodzone było od osiedla płotem, dość wysokim i szczelnym. Przez szpary między deskami śledziliśmy porastanie żyta, a następnie w czasie żniw, przez dziurę w płocie wchodziliśmy na pole, aby pomagać żniwiarzom. W zimie na płocie tym opierały się śnieżne zaspy, blokujące drogę na cmentarz. Później płot zniknął. Stało się to zapewne wiosną 1945 roku, a dokonali tego Niemcy, którzy zużyli płot na opał oraz jako środki maskujące samochody, które przez kilkanaście dni ustawiono pomiędzy domami Ćmirowa.

Na ćmirowskich polach w latach 20 – tych ubiegłego wieku wytyczono ulice Jęczmienną, Kłosową i Słomianą. Wtedy też w tym rejonie wybudowano sporo domków i baraków mieszkalnych. Zwykle budowano na dzierżawionych od Leona Lubnera gruntach. Jak przed laty poinformowała mnie Pani Helena Pałczyńska – córka tego gospodarza – uporządkowanie spraw własnościowych tych gruntów nastąpiło dopiero w latach 70 – tych ubiegłego wieku (zapewne z budową w rejonie ul. Owsianej wieżowców i pawilonów handlowych oraz przeprowadzenie tędy dwupasmowej jezdni ul. Morskiej, wtedy Czerwonych Kosynierów).

Na polach Lubnera – po wojnie użytkowanych przez Kazimierza Głodowskiego – uprawiano głównie żyto i ziemniaki. Innych zbóż nie uprawiano. Niekiedy pola te odpoczywały i wtedy na tych ugorach pasły się kozy, a my dzieci mieliśmy tam nasze place zabaw i boiska.

Ogrody i sady
Kilka starych drzew owocowych rosło w rejonie ul. Pszennej to jest w części starego Ćmirowa. Stara grusza rosła przed domem Piątka i chatą Buszów. W sadzie Potrykusów rosła stara jabłoń, rzadko owocująca. Stare, chociaż znacznie młodsze drzewa owocowe były w ogrodzie przy Starej Szkole. Wszystkie pozostałe drzewa – sądząc po ich wzroście i kondycji – pochodziły z czasu budowy domków „nowego” Ćmirowa, a więc z połowy lat 20. ubiegłego wieku.

W przydomowych sadach rosły głównie wiśnie. Wzdłuż płotów krzaki agrestu i porzeczek. Uprawiano też śliwy, w różnych odmianach. Zdarzały się też pojedyncze drzewa papierówek, pilnie strzeżonych przez właścicieli przed „pachtującymi” chłopakami.

Zwykle sad i ogród stanowiły jedno. W ogródkach od strony ulicy sadzono głównie kwiaty. Rosły tu więc – już od wiosny – przebiśniegi, rzadziej krokusy, a później nagietki, maki i lwie paszcze. Jesienią pojawiały się tu astry, a wcześniej piwonie. Przed wieloma domami, w kącie ogrodu, zieleniły się krzewy bzu. Już od późnego lata w ogrodach dominowały dalie, ich kwiaty były dumą ogródków.

O ile rozmiary działki na to pozwalały, na zapleczu domu uprawiano głównie warzywa smakowe – seler, pietruszkę, por, marchew i często sałatę i rzodkiewkę. W czasie wojny i tuż po niej, uprawiano w ogródkach tytoń, którego były dwa gatunki – kwitnący żółto, o wydłużonych liściach i kwitnący na biało. Uprawa tytoniu podyktowana była skąpymi przydziałami kartkowymi papierosów i tytoniu w czasie okupacji, stanowiła zatem uzupełnienie tej używki dla nałogowych palaczy.

O sady i ogródki dbano z pełnym zaangażowaniem. Drzewka owocowe bielono i przycinano, chwasty i opadłe liście palono, a glebę w ogródkach nawożono nawozem naturalnym, pochodzącym od hodowanych zwierząt.

Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 27 października 2014

Koński cmentarz

O ile wiem, na temat tego cmentarza dotąd nie pisano. Przed paroma laty W. Kwiatkowska i jej córka M. Sokołowska wydały książkę o gdyńskich cmentarzach, ale ta dotyczy cmentarzy „ludzkich”. O cmentarzu „końskim”, jak dotąd nie pisano. A wiedzieć wypada, ze w wiosennych walkach o wyzwolenie Gdyni w 1945 roku, obok ludzi ginęły też – i to masowo – konie. Brało się to z tego, że obaj przeciwnicy w działaniach wojennych korzystali z koni. Konie ciągnęły działa, dowoziły na linię frontu amunicję i prowiant, odwoziły do szpitali polowych rannych itd.

w czasie bezpośrednich wojennych działań – nalotów, artyleryjskiego ostrzału i przy użyciu broni ręcznej i maszynowej – słowem zawsze wtedy, gdy ludzie korzystali ze schronów i okopów – konie pozostawały na odkrytym terenie (najwyżej w płytkich, ziemnych okopach bez przykrycia), gdzie raziły je pociski i odłamki. W tym stanie rzeczy, końskich trupów przybywało w zastraszającym tempie, w miarę nasilania się walk.

Leżały one wszędzie. Na miejscach gdzie raziła je śmierć. Na placach i ulicach, na chodnikach i jezdniach, na podwórkach i polach, na obrzeżach lasu i na terenie portu, w śródmieściu i na osiedlach... Jeszcze trwały walki na Kępie Oksywskiej, gdy ocalali w mieście gdynianie spontanicznie przystąpili do uprzątania końskiej padliny. Kwiecień 1945 roku nie był wprawdzie ciepły, ale już czuć było miejscami, mdlący, słodkawy odór rozkładającej się padliny. Do jej grzebania wykorzystywano leje po bombach i pociskach, okopy i opuszczone schrony, a nawet nierówności terenu. W przeważających przypadkach zabite konie grzebano na miejscu, bądź w niewielkiej odległości ich padnięcia. Chodziło o pośpiech, o to, aby zdążyć przed letnimi upałami. Poza tym dysponowano tylko łopatami, a to określało „technologię” grzebania. Sporadycznie korzystano ze szwendających się „bezpańskich” koni. Wtedy padlinę przywiązywano liną za tylne nogi i koń wlókł swojego martwego „towarzysza” do najbliższego dołu.

Tak było na początku i tak było na przedmieściach. Nieco później, gdy utworzyła się Milicja Obywatelska, końskie „pogrzeby” nabrały bardziej zorganizowanego charakteru. Poza ochotnikami, do prac tych pędzono pozostałych w mieście cywilnych Niemców. Dla śródmieścia wyznaczono miejsce na koński cmentarz – na terenie starej cegielni (dzisiaj jest w tym miejscu centrum handlowe „Riviera”). Konie grzebano w płytkich grobach, które zasypywano piaskiem z urwiska. Świadkowie twierdzą, że padliny tej było setki sztuk. Teraz po latach, tylko nieliczni mieszkańcy naszego miasta pamiętają, że w miejscu tym znajduje się wojenny, koński cmentarz.

piątek, 17 października 2014

Pogórze walczyło do końca...

Co dziwne, w „Bedekerze kaszubskim” R. Ostrowskiej i I. Trojanowskiej (wydanie z października 1974 roku) o Pogórzu brakuje najmniejszej wzmianki. Pominięto też Rewę, Mechelinki, Mosty, a Oksywie potraktowano marginalnie, poświęcając mu kilka zdań w haśle „Gdynia”. Bardziej łaskawi byli dla Pogórza wcześniejsi autorzy – miejscowość tę wykazując na swojej mapie z 1802 roku von Schroettera, a w przewodniku pt. „Na kaszubskim brzegu” Bernarda Chrzanowskiego (wyd. z 1910 roku), znaleźć można następujący zapis na stronie 54:
„...koleją do Chyloni, szosą do Pogórza, na zakręcie u podnóża Kępy Oksywskie wprost w górę starą drogą, z Pogórza ku Obłużowi, przed samą wsią na lewo drogą ku Kosakowu...”.

B. Chrzanowski zgodnie z ówczesnymi realiami nazywa Pogórze wsią, bowiem dolna część tej miejscowości do Gdyni włączona została dopiero w 1935 roku, a część górna, po 35 latach w 1970 roku. „Stara droga”, o której wspomina Autor przewodnika, to droga  wijąca się serpentyną w górę, łącząca obie części byłej wioski Pogórze. Z drogi tej jest widok na Pradolinę Kaszubską i fragmenty portu i części Grabówka.

Dla wojskowych planujących obronę Gdyni przed wybuchem II wojny światowej, walory obronne Pogórza były oczywiste. Już w 1929 roku, planując rozmieszczenie dział obrony przeciwlotniczej osłaniających Gdynię i gdyński port, postanowiono jedną z czterech baterii dział zlokalizować na Pogórzu. Tak więc właśnie tu między innymi baterię 1 Morskiego Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej ustawiono. Bateria składała się z dwóch dział szybkostrzelnych. Działa ustawiono na podstawach betonowych, a cały „zestaw” baterii obejmował poza tym schron betonowy dla amunicji oraz betonowy schron dla załogi.

W czasie walk w obronie Wybrzeża Pogórze z racji swojego położenia stanowiło rodzaj węzła komunikacyjnego. Stąd wiodły drogi do Suchego Dworu, do Kosakowa, do Starego Obłuża i Starego Oksywia. Tu dochodziła skrajem lasu, droga z Rumi, a przez łąki z Chyloni szosą, ułatwiająca komunikację ze Śródmieściem, Grabówkiem, Chylonią, Cisową...

To przy tej szosie w dniu 11 września 1939 roku płk. Dąbek polecił wybudować umocnienia, tędy wcześniej „ewakuował się” na Kępę Oksywską Komisarz Rządu Franciszek Sokół, tędy w nocy z 12 na 13 września wycofywały się pododdziały 2 MPS, a drogą przez łąki pododdziały 1 MPS spod Rumi i Zagórza. Wszystkie one w zasadzie zdążały do Pogórza i z tej miejscowości kierowane były na poszczególne odcinki walki o Kępę Oksywską.

Bateria Przeciwlotnicza przez cały ten czas zwalczała atakujące niemieckie samoloty i ogniem na wprost wspierała nasze wojsko w rejonie Reda – Rumia. W dniu 12 września Niemcy zbombardowali baterię na Pogórzu, niszcząc jedno z dwóch dział. Wśród załogi byli liczni zabici i ranni. Odtąd walczyło już tylko jedno działo...

Silne ataki z lądu, powietrza i morza sprawiły, że 18 września nastąpił częściowy odwrót naszych oddziałów z Pogórza. Jak podaje Edmund Kosiarz, odwrót ten osłaniali Krakusi por. Spyrłaka. Jeden z plutonów ppor. Mazurka przetrwał w płonącym Pogórzu aż do wieczora. Broniła się też załoga baterii pogórskiej. Baterią dowodzoną przez mjr Stanisława Jabłońskiego walczyła jeszcze 19 września 1939 roku.


Dalsze losy dzielnego dowódcy i załogi baterii nie są mi niestety znane.

czwartek, 9 października 2014

Bomby na szpital

Jako mieszkające w Gdyni dziecko, „zaliczyłem” w czasie wojny kilkadziesiąt nalotów. I tak – we wrześniu 1939 roku, naloty niemieckie, w czerwcu 1941 roku, naloty radzieckie, później w latach 1943 – 44 naloty angielskie i amerykańskie, a od lutego 1945 roku ponownie naloty radzieckie. Niektóre z nich były niegroźne, gdy samoloty dążące do wyznaczonych celów przelatywały tylko nad naszym osiedlem, inne natomiast zagrażały bezpośrednio naszemu życiu. Najwięcej tych groźnych nalotów zaliczyłem w marcu 1945 roku, gdy w czasie działań frontowych przyszło nam cywilom przeżyć nawały ogniowe – zmasowane ataki artyleryjskie połączone z lotniczym bombardowaniem i ostrzałem z broni pokładowej radzieckiego lotnictwa.

Pierwszy groźny nalot, który zapamiętałem na całe życie, miał miejsce 9 października 1943 roku. Dokonała go VIII Flota Powietrzna USA, w samo południe jesiennego dnia, brawurowo atakując port i miasto. Wzmianki i relacje o tym nalocie były jak dotąd wielokrotnie opisywane, a przed laty, z inicjatywy Towarzystwa Miłośników Gdyni, wyemitowano nawet film amerykański z tego nalotu. Moje subiektywne wspomnienia z tego tragicznego wydarzenia opisałem już w nr 10 „Wiadomości Gdyńskich” z 1998 roku. Tam jest mój tekst pt. „Wspomnienia naocznego świadka nalotu na Gdynię (9.X.43r.)”.

W tekstach innych autorów, o których mowa będzie poniżej, podawane są liczne szczegóły wydarzenia. Podaje się ilości bomb jakie zrzucono na miasto i port, podaje się nazwy zatopionych w porcie statków, eksponuje się tragedię statku szpitalnego „Stuttgart”, a nawet wymienia się niektóre domy, które uległy zniszczeniu. Tylko niektórzy autorzy wspominają o zbombardowaniu przyszpitalnego schronu. Do wyjątków należy ksiądz Klemens Przewoski – proboszcz z Oksywia, który w swoich wspomnieniach opublikowanych w „Roczniku Gdyńskim” nr 10, podaje nieco informacji z tego zakresu. Całkowicie przemilcza ten fakt Aleksy Kaźmierczak w swoim tekście pt. „Samoloty nad Gotenhafen” („Rocznik Gdyński” nr 10 strona 120).

Nie znajdziemy też żadnych informacji o zbombardowanym szpitalnym schronie w licznych tekstach Kazimierza Małkowskiego, ani też w ciekawych artykułach poświęconych historii szpitala przy Placu Kaszubskim Eugeniusza Biadały („Rocznik Gdyński” nr 10 strona 184). U tego ostatniego, na stronie 193 przywoływanego „Rocznika Gdyńskiego”, znaleźć można informację o bezpośrednim zbombardowaniu tzw. starego szpitala w nocy 18 grudnia 1944 roku. Wspomina się tam, o uszkodzonym dachu szpitala, ale nic nie mówi się o ofiarach w ludziach...

W ogóle poza księdzem Przewoskim, nic się nie mówi o zabitych i rannych w tych dwóch nalotach, w którym ucierpieli chorzy i ranni znajdujący się w szpitalu. Temat ten jest wstydliwie przemilczany, chociaż starzy gdynianie pamiętają oba te naloty, a następnie przez wiele lat zagrodzone płotem fundamenty szpitalnego skrzydła, a po przeciwnej stronie ul. Wójta Radtkiego, fragmenty schronu, a raczej szczątki jakiś żelbetonowych resztek...


Żaden z autorów nie wspomina też o reakcji gdynian na tamte tragiczne bombardowanie. Polscy mieszkańcy miasta byli wyraźnie zażenowani zaistniałą tragedią. Uczestniczyłem w pogrzebie polskiej rodziny, która zginęła w wyniku październikowego bombardowania przy ul. Chylońskiej róg Kartuskiej. Pogrzeb był rodzajem manifestacji, milczącej i gorzkiej, w której uczestniczyły dziesiątki mieszkańców Cisowej i Chyloni. Tylko Niemcy odczuwali rodzaj schadenfreude, że Polacy giną od alianckich bomb.

sobota, 27 września 2014

Wrzesień 1939 rok – na zachodniej rubieży

W zasadzie natarcie Niemców na nasze Wybrzeże prowadzone było z dwóch kierunków – od południa, od strony Wolnego Miasta Gdańska i od zachodu, czyli od strony granicy z ówczesną Rzeszą. Kierunku południowego bronił nasz 2 MPS, zaś rubieży zachodniej 1 MPS zwany wejherowskim. Taki podział ról jest oczywiście dużym uproszczeniem, pomija bowiem wszystkie inne pododdziały działające na tych odcinkach obrony, a przedstawiam go tu dla jasności prezentowanego obrazu.

Zadaniem naszej zachodniej rubieży była obrona kierunku Wejherowo – Reda – Kępa Oksywska. Dowódcą całości był ppłk. dyplomowany Kazimierz Pruszkowski. Odcinek broniony liczył 25 km w linii powietrznej. 1 MPS składał się z 2 batalionów, wspierał go V batalion Obrony Narodowej, a także wejherowski komisariat Straży Granicznej, wejherowski Komisariat Policji oraz ochotnicy (Wejherowska Kampania Ochotnicza Harcerzy).

Łącznie na tej rubieży walczyło: 83 oficerów, około 2560 podoficerów i strzelców, 27 ckm, 2 działa 75 mm oraz 2 moździerze. Dorywczo wspierał tę rubież pociąg pancerny „Smok Kaszubski”. Opór naszego wojska – pomimo przewagi ilościowej i technicznej nieprzyjaciela – był na tyle skuteczny, że dotarcie do Wejherowa zajęło Niemcom około 8 dni, a około tygodnia, aby dotrzeć do Kamienia, Koleczkowa i zbliżyć się do Rumi.

Walki w rejonie Zbychowa, Reszek, Starej Piły i Łężyc zajęły Niemcom kolejne cztery dni, aby podjąć walki o Rumię. Walki o tę wieś rozpoczęły się już 9 września i trwały, ze zmiennym szczęściem do 12 września. Pułkownik Dąbek planując wycofanie naszych wojsk na Kępę Oksywską zainteresowany był powstrzymaniem nieprzyjaciela na zachodniej rubieży, bowiem ewentualnie wcześniejsze wtargnięcie Niemców na Pradolinę Kaszubską i zajęcie zachodniego obrzeża Kępy Oksywskiej przekreśliłoby nasze plany wycofania się na Kępę i kontynuowania tam walki...

Już 10 września I batalion (bez jednej kompanii) przerzucono z front południowego w rejonie Janowa. W tym czasie trwał silny ostrzał artylerii niemieckiej na tereny wsi Rumia i okolice dworca kolejowego w tej miejscowości. Wieczorem tego dnia batalion autobusami przetransportowano na Pogórze.

W dniach 10, 11, i 12 walki w rejonie Rumi, Zagórza i Szmelty nabrały na sile. Nieprzyjaciel wzmógł ogień artylerii, a także zaangażował do walki lotnictwo. Jak podaje kapitan Wacław Tym we wstępie do Książki „Gdynia 1939” odcinek obrony w rejonie Rumi wzmocniono jednostkami przerzuconymi tu ze składu OW „Redłowo”, a także batalionami Obrony Narodowej z terenu Rogalewa i Cisowej. Całością dowodził ppłk. Sołodkowski. Te bataliony przeprowadziły dnia 12 września, we wczesnych godzinach popołudniowych przeciwnatarcie. Pomimo zakłóceń w realizacji planu spowodowanego głównie brakiem sprawnej łączności i koordynacji, o godz 18.00 doszło do kontrnatarcia z rejony Szmelty. Niemców wyparto aż po Redę.


Przypomnijmy, że to właśnie w dniu 12 września zdecydowano o wycofaniu się z Gdyni i z jej przedmieść na Kępę Oksywską. Manewr ten przeprowadzono w nocy z 12 na 13 września. Zachodnia rubież zapewniła jego wykonanie. 2 MPS wycofał się na Kępę Oksywską autobusami i przez kanały portowe, w zasadzie bez strat. Osłaniał go 1 MPS i rumska reduta obronna – Góra Markowca, a także wejherowscy harcerze, którzy do końca walczyli na rumskim lotnisku.

poniedziałek, 22 września 2014

Stara osada Pogórze

Pisząc jeden z moich tekstów natrafiłem na ciekawy opis Pogórza zamieszczony w nr 11 „Rocznika Gdyńskiego” z lat 1992 – 93. Autorem tekstu jest Bohdan Ostrowski – przedwcześnie zmarły w wieku 56 lat, nauczyciel, bibliotekarz, erudyta i autor tekstów poświęconych poszczególnym gdyńskim dzielnicom. Opis Pogórza, jest jedną z ostatnich „monografii gdyńskich dzielnic”, jakie wyszły spod pióra tego publicysty.

Jego interesujący życiorys zaprezentował w kolejnym numerze „Rocznika Gdyńskiego” w dziale „Gdyńskie Życiorysy” Henryk. J. Jabłoński – członek Komitetu Redakcyjnego naszego „Rocznika”, do którego zainteresowanych odsyłam. Ja natomiast zatrzymam się nieco nad ciekawostkami dotyczącymi Pogórza, jakie na wstępie tekstu znajdujemy u B. Ostrowskiego.

Otóż według Autora z nazwą Pogórze spotykamy się w dokumentach już w 1253 roku (ten sam rok odnosi się do wsi Gdynia). Jest sprawą oczywistą, że osada istniała już wcześniej, co podaje inny Autor, mianowicie prof. G. Labuda w „Historii Pomorza”, a co potwierdzają wykopaliska prowadzone w rejonie Kępy Oksywskiej przez prof. Kostrzewskiego z Uniwersytetu Poznańskiego w okresie międzywojennym. Znalezione urny wskazują, że Kępa Oksywska i jej okolice zamieszkałe były już w okresie przedchrześcijańskim. Ilość wykopalisk i ich specyfika (zdobnictwo i kształt) sprawiły, że uczeni zakwalifikowali je do tzw. kultury oksywskiej.

O sprawach tych B. Ostrowski nie pisze, podaje natomiast inną ciekawostkę, mianowicie za prof. Jerzym Trederem z Uniwersytetu Gdańskiego, próbuje etymologicznie wyjaśnić nazwę Pogórze. Otóż, uważa, że przedrostek po – oznacza „przy, wzdłuż” - a to oznaczałoby, że osada, o której mówimy leżała przy górze – czyli w tym przypadku przy wzniesieniu jakim jest Kępa Oksywska, która w tym miejscu osiąga wysokość 80 m n.p.m.

Poza powyższymi ciekawostkami wspomnieć wypada, że w tekście znajduje się nieco informacji o „historii najnowszej” i o współczesności Pogórza, a także szkic osiedla przedstawiający rozmieszczenie ulic w jego obu częściach (Pogórza Dolnego i Górnego). Kto jest autorem owego szkicu nie podano. I chociaż nie podano też skali tego szkicu, a nawet ukształtowania terenu – szkic ten pozwala na ogólną orientację w osiedlu.


Pamiętać jednakże przy tym należy, że B. Ostrowski swój tekst pisał ponad dwadzieścia lat temu, a więc niektóre podane w jego artykule dane zweryfikował czas.

środa, 17 września 2014

Przedwojenne plany obrony Wybrzeża

Uzyskanie przez odradzającą się Polskę dostępu do morza sprawiło, że zaistniały problemy jego zagospodarowania – i to na wielu płaszczyznach, między innymi na płaszczyźnie militarnej. Punktem wyjściowym w tym zakresie stał się rozkaz marszałka J. Piłsudskiego z 15 kwietnia 1921 roku, w sprawie studiów o możliwościach obrony granicy zachodniej. Już po kilku tygodniach, w maju 1921 roku, generał Leonard Skierski opracował raport dla Naczelnego Wodza, w którym sugerował obronę zachodniej rubieży na linii Grudziądz, Bydgoszcz, Toruń. Z czasem plan ten zweryfikowało życie – głównie decyzje o budowie portu w Gdyni. Pojawiła się myśl, aby port gdyński ufortyfikować. Generał Griebsch proponował, aby Gdynia stała się twierdzą pierścieniową...

Pierwszy plan obrony Wybrzeża opracowano w Szkole Inżynieryjnej w Warszawie. Dokonał tego zespół kierowany przez mjr Marcelego Rewińskiego. Integralną częścią tego planu był kosztorys, który opiewał na kwotę 430 mln zł. Plan pochodził z 1924 roku, i z uwagi na duże koszty był nie do przyjęcia dla młodego, odradzającego się państwa. Nigdy też nie doczekał się realizacji.

W tym samym roku 1924, jesienią, pojawi się kolejny plan dla „Obszaru Gdynia”, który zakładał ufortyfikowanie planowanego portu od strony lądu i morza. Już po kilku miesiącach – z początkiem 1925 roku, powołano Dowództwo Obszaru Warownego Gdynia. Podporządkowano mu Kierownictwo Fortyfikacji. Opracowało ono między innymi plan obrony Półwyspu Helskiego. Plan ten jednakże został odrzucony (koszty?).

W 1927 roku Sztab Obszaru Warownego Gdynia – kierowany przez majora Rudowicza ukończył plan obrony naszego terenu. Plan miał charakter kompleksowy, uwzględniał konieczność obrony od lądu i morza, a także uwzględniał działalność lotnictwa, we wcześniejszych planach pominiętego. Również ten plan zamykający się kwotą 150 mln zł okazał się zbyt kosztowny.

W tym roku opracowano jeszcze dwa plany autorstwa por. A. Mochuczego i ppor. Czeczota. Ten ostatni stał się podstawą do podjęcia licznych inwestycji obronnych w Rejonie Umocnionym Hel, które realizowano aż do września 1939 roku.

Pomimo istnienia wielu opracowań, do lata 1939 roku Dowództwo Obrony Wybrzeża Morskiego nie posiadało jednolitego, całościowego planu obrony. W. Tym i A. Rzepniewski w książce „Gdynia 1939 – relacje uczestników walk lądowych” na stronie 22 piszą co następuje:
„(...) do 23 marca 1939 roku DOWM ani nie posiadało planu obrony, ani organizacyjnie nie było przygotowane do spełnienia zadań obronnych. Od tego więc krytycznego dnia rozpoczyna się okres gorączkowej pracy, tak w zakresie wzmacniania sił, jak i opracowania planu oraz przygotowań obronnych w terenie.”

Prace nad opracowaniem planu przyspieszono jeszcze bardziej po majowym wystąpieniu ministra Józefa Becka. W sierpniu plan był gotowy, a jego zatwierdzenie nastąpiło w dniu 18 sierpnia 1939 roku, w czasie drugiego pobytu gen. Władysława Bortnowskiego – inspektora Armii „Pomorze” - w Gdyni.


Plan ten miał charakter obronny, a jego podstawowe założenia sprowadzały się do: obrony Kępy Oksywskiej, obrony południowych rejonów Gdyni, opóźniać posuwanie się Niemców. Z innych źródeł wiadomo, że głównym bastionem obrony Wybrzeża miał być Hel – a właściwie cały Rejon Umocniony na Półwyspie. Jak wiadomo –  Kępa Oksywska broniła się do 19 września, natomiast Hel, aż do 2 października. Gdynię poddano już 14 września...

wtorek, 16 września 2014

Mała korekta

Lubimy uroczystości. Lubimy celebrę. Rocznice „normalne” i „okrągłe”. Wtedy jest okazja do gali, przemówień i odznaczeń. A świętować można wszystko! Zwycięstwa i klęski. Rozpoczęcia i zamknięcia...

Ostatni numer sierpniowego „Ratusza”, na pierwszej stronie zamieszcza notkę pt. „Czas do szkoły”, a w niej informacja o uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego, który w bieżącym roku miał miejsce w szkole nr 6 na Obłużu, przy ul. Cechowej 22. Poza tym w notce ciekawa statystyka dotyczącą gdyńskiej oświaty, informacja o tym, że szkoła obchodzić będzie jubileusz 80 – lecia. To właśnie ta informacja skłoniła mnie do napisania niniejszej korekty, bowiem jak wiedzą to wszyscy starzy gdynianie, pierwszą, a więc najstarszą gdyńską szkołą jest szkoła nr 1 przy ul. 10 lutego. Uruchomiono ją w lipcu 1928 roku, jest więc o około 8 lat starsza od rzekomo najstarszej szkoły nr 6 na Obłużu.  Dr. J. Rusak w tekście pt. „Szkolnictwo powszechne w Gdyni Chyloni do 1939 roku” zamieszczonym w „Roczniku Gdyńskim” nr 13 na stronie 65 tak to przedstawia:
„(...) w lipcu 1928 roku otrzymała Gdynia w centrum miasta przy ul. 10 lutego nowocześnie urządzony gmach siedmioklasowej szkoły powszechnej. Było to jedyna szkoła na terenie Gdyni posiadająca urządzone pracownie fizyczno – chemiczną, geograficzno – przyrodniczą, obróbki drewna, metalu i gospodarstwa domowego”.

Ogółem w okresie międzywojennym w Gdyni (łącznie z włączonymi do miasta przyległymi wsiami) wybudowano 17 szkół powszechnych – z czego uruchomiono 16. szkołę nr 17, jako Volkschule 17, uruchomili Niemcy. Była to szkoła w Cisowej, o której już pisałem na blogu.

Według „Rocznika Statystycznego – Gdynia 1996”, w 1935 roku, to jest w momencie uruchamiania szkoły nr 6 przy ul. Cechowej 22, w Gdyni istniało już 7 szkół powszechnych, w których pracowało 101 nauczycieli i do których uczęszczało 5742 uczniów.


Tak więc szkoła na Obłużu przy Cechowej była jedną z wielu szkół w Gdyni, a na pewno nie najstarszą...

piątek, 5 września 2014

Była na Grabówku taka knajpa...

Przez wiele lat, w czasach PRL – u, działała na Grabówku knajpa  „Renesans”, zwana przez bywalców „Brudasem”, bądź knajpą „Na lewo most”. Ta ostatnia nazwa brała się stąd, że lokal ten mieścił się przy ówczesnej ulicy Czerwonych Kosynierów (dzisiaj Morska) pod nr 65, a więc na lewo od pomostu dla pieszych przy historycznym przystanku SKM „Gdynia Stocznia”. Dla wychodzących z pracy stoczniowców i portowców lokal, o którym tu mowa położony był na lewo od pomostu – stąd nazwa. Knajpa była najbliżej położonym „zakładem gastronomicznym” wobec wspomnianych morskich przedsiębiorstw, które w tamtym czasie zatrudniały tysiące pracowników. To zapewne zapewniało frekwencję „Brudasowi”, bowiem tu z portu można było z łatwością dojść, nie korzystając ze środków lokomocji.

„Brudas” działał od wczesnych godzin przedpołudniowych, do godz. 22.00. Obsługiwał więc głównie zmianę kończącą pracę o godz. 14.00, wtedy też zagęszczenie w knajpie osiągało apogeum.

Przychodzono tu na piwo, na „setę i galaretę”, a także na flaczki i golonkę. Zależało to od zasobności portfela własnego, lub fundatora. Z usług knajpy korzystali zarówno robotnicy jak też pracownicy umysłowi. Nie widziałem tam nigdy żołnierzy lub marynarzy różnej rangi – widocznie obowiązywał tu zakaz ich przebywania w tym lokalu.

Do połowy lat 50 – tych ubiegłego wieku lokal prowadził prywatny właściciel. Później przejęła go Spółdzielnia Inwalidów „Przewodnik” w Sopocie. Lokal był wielopoziomowy, na parterze, gdzie znajdował się bufet, mieściła się niewielka sala z kilkoma stolikami. Tu konsumowano głównie piwo i o ile dobrze pamiętam, funkcjonowała tu samoobsługa. Stąd po kilku schodkach wchodziło się na rodzaj podwyższenia. Tu była kolejna salka z paroma stolikami. Tam jadano zakrapiane alkoholem posiłki. W podziemiach, czyli w piwnicy (w pomieszczeniu bez okien) znajdowała się sala, w której pod ścianami były loże, gdzie mieścił się stolik i ławki. Takich boksów było tu kilka – po 3 – 4 po każdej stronie. Środek pomieszczenia był pusty i stanowił rodzaj parkietu – chociaż nigdy nie widziałem tu tańczącej pary.

Ważnym pomieszczeniem w tej knajpie był tzw. „pokoik”. Mieścił się on na lewo od schodów. Było to pomieszczenie o powierzchni zaledwie 2 – 3 m.kw. Z jednym stolikiem i paroma krzesłami. Pomieszczenie to było zamykane, a drzwi o wewnątrz zamykać można było na klucz. Służyło ono głównie ówczesnym prominentom i zakochanym parkom.


Lokal, mimo to że wyglądem przypominał spelunę, gościł nie tylko robotników portowych i stoczniowych, ale też miejscowych prominentów, którzy oczywiście gościli w „pokoiku”.

wtorek, 2 września 2014

Cisowa we wrześniu 1939 roku

O walkach we wrześniu 1939 roku w rejonie Cisowej wiadomo niewiele. Relacje naocznych świadków ówczesnych wydarzeń są często nieścisłe i wręcz sprzeczne. Świadkowie mylą nazwiska uczestników walk, daty i godziny poszczególnych epizodów, a często ważne wydarzenia są przemilczane, lub mało dokładne. Błędy takie przytrafiają się nie tylko uczestnikom walk i świadkom, którzy często, po latach spisują swoje wspomnienia, co oczywista wpływa na ich obiektywizm, ale też doświadczonym historykom, o bezspornym naukowym dorobku. Przykładem takiego błędu może być wyrysowana na szkicu nr 9 (załącznik do książki W. Tyma i A. Rzepniewskiego pt. „Gdynia 1939”) trasa przejazdu „Smoka Kaszubskiego” z Oksywia do Zagórza. Według tego szkicu nasz pociąg pancerny odbył ten przejazd torowiskiem jakie jeszcze w 1939 roku nie istniało – bowiem tor ten wybudowali Niemcy, a wykończyli Polacy po wojnie. Natomiast prawda jest taka, że „Smok Kaszubski” trasę z Oksywia w dniu 6 września odbył torem biegnącym przez Chylońskie Łąki – z pominięciem Meksyku, łukiem, do stacji Gdynia Chylonia, a stąd dalej już w kierunku Wejherowa. Tor ten istniał już od 1928 roku i to po nim odbywała się komunikacja kolejowa pomiędzy Gdynią, a portem wojennym i warsztatami Marynarki Wojennej.

A gdy mowa o „Smoku Kaszubskim” to pisałem o nim na blogu (część 1, część 2) i około 15 lat temu w „Wiadomościach Gdyńskich”.

Inny epizod walk w rejonie Cisowej opisuje w swojej relacji kapitan M. Pikuła (strona 505 „Gdynia 1939”). W tym samym dniu to jest 12 września, jego batalion przerzucony został autobusami komunikacji miejskiej do Cisowej. Z uwagi na trwające ataki lotnictwa na „Smoka”, żołnierzy wyładowano koło chylońskiego dworca. Stąd piechotą batalion skrajem lasu udał się w rejon Janowa. Miało to miejsce w godzinach rannych, bowiem już o godz. 9.00 batalion dotarł do Janowa i tam zajął pozycje obronne. Około godz. 13.00 batalion wyruszył do ataku, z którego zrezygnowano około godz. 15.00, wycofując się na pozycje wyjściowe w Janowie. A następnie – jak należy przypuszczać – wycofał się w rejon Cisowej.

W tym miejscu przypomnijmy, że w dniu 12 września płk Dąbek podjął decyzję o wycofaniu obrońców Gdyni na Kępę Oksywską. Dobę wcześnie na Chylońskich Łąkach, w okolicy Cisowa – Pogórze, nakazał wybudowanie okopów, które posłużyć miały do osłony wycofujących się na Kępę Oksywską naszych oddziałów.

Manewr wycofania naszego wojska przeprowadzono w nocy z 12 na 13 września. Peryferie Gdyni zajęli Niemcy 13 września, a Śródmieście, dobę później. Według „Dziennika działań bojowych 3 baterii Gdańskiego Dywizjonu Artylerii”, a więc według źródła niemieckiego – dnia 12 września artyleria ta ustawiona w rejonie Bojana, ostrzelała okopy koło Cisowej, okolice chylońskiego dworca oraz południową część Demptowa i Grabówek. Z niemiecką dokładnością odnotowano, że łącznie wystrzelono 240 pocisków.


Osobiście wkroczenia Niemców do Cisowej nie pamiętam, gdyż nieco wcześniej moja rodzina ewakuowała się do Śródmieścia. Nie pamiętam też jakichkolwiek zniszczeń zabudowy naszej dzielnicy, ani rozmów rodziców na ten temat. Widocznie zniszczenia te były niewielkie i nierzucające się w oczy.

poniedziałek, 1 września 2014

Groźna asymetria

Trzydzieści lat temu, kmdr dr Edward Kosiarz – autor licznych książek batalistycznych i publicysta – znając moje „gdyńskie” zainteresowania, podarował mi kilka swoich opracowań między innymi niewielką książeczkę pt. „Obrona Kępy Oksywskiej 1939”. Do książek tych często sięgam, gdy pracuję nad moimi tekstami, gdy pojawiają się wątpliwości, bądź też wtedy, gdy poszukuję liczb dla zilustrowania przedstawionego tematu. Tym razem szperając w tematyce dotyczącej obrony naszego Wybrzeża we wrześniu 1939 roku, natrafiłem ponownie na liczby obrazujące siły obu walczących ze sobą stron. Kosiarz we wspomnianej wyżej książce poświęca tej tematyce cały rozdział, noszący tytuł „Pierwsze dni wojny”. Z rozdziału tego przytaczam poniżej nieco liczb, które dobitnie pokazują dysproporcje, wręcz asymetrię sił naszych obrońców w stosunku do niemieckich agresorów.

Liczby te E. Kosiarz zaczerpnął z opracowania A. Rzepniewskiego pt. „Obrona Wybrzeża w 1939 roku” oraz z materiałów niemieckich – o czym informuje w przypisach na stronach 31 i 35.

Na nasze Wybrzeże natarły dwa zgrupowania niemieckie. Od strony zachodniej, z rejonu Bytowa i Lęborka, zgrupowaniem liczącym ponad 27000 żołnierzy dowodzonych przez gen. Fridricha Eberhardta. Tak więc oba zgrupowania liczyły łącznie ponad 39000 żołnierzy. Dysponowały one około 1400 lekkimi i około 470 ciężkimi karabinami maszynowymi, miały ponad 140 dział przeciwpancernych, blisko 100 moździerzy, około 120 dział piechoty kalibru 75 mm i dział kalibru 105 – 150 mm.

Tymczasem nasze oddziały lądowej obrony wybrzeża podporządkowane płk. Dąbkowi liczyły około 14700 żołnierzy i oficerów, a ich stan uzbrojenia przedstawiał się następująco:
         266 lekkich karabinów maszynowych
         187 ciężkich karabinów maszynowych
         5 najcięższych karabinów maszynowych
         18 granatników
         16 moździerzy
         8 działek przeciwpancernych
         9 działek na podstawach morskich
         8 działek przeciwlotniczych kaliber 75 mm
         13 dział polowych kaliber 75 mm
         2 działa nadbrzeżne kaliber 100 mm
         4 działa polowe kaliber 105 mm


Jak wynika z powyższego nieprzyjaciel miał 3 krotną przewagę w ludziach, ponad 4 krotną w broni maszynowej i dziewięciokrotną w artylerii. Poza tym dowództwo niemieckie użyło do walki w rejonie Wybrzeża 148 samolotów o nowoczesnej technice. Nasze wodnosamoloty z Pucka uległy zniszczeniu już w pierwszych godzinach walki i nie odegrały praktycznie żadnej roli we wrześniowych zmaganiach.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Co wiedział pułkownik Dąbek?

Wertując materiały dotyczące Wybrzeża we wrześniu 1939 roku, często zastanawiam się co o ogólnej sytuacji wiedzieli obrońcy Kępy Oksywskiej, a także ich dowódca pułkownik Stanisław Dąbek?

Przy ówczesnym poziomie łączności, jak również szybkich ruchach wojsk niemieckich, wiadomości docierające do obrońców Wybrzeża były niepełne i z reguły spóźnione.

Komunikaty radiowe nadawane przez broniącą się Warszawę były niepełne, mało dokładne i niekiedy zmanipulowane. Wiadomym było, że w połowie września bronił się Hel i Warszawa. Jak była sytuacja na innych wojennych teatrach wiedzieli zapewne generałowie – dowódcy armii, korpusów i dywizji. Oficerowie niższej rangi wiedzieli tylko tyle ile przekazali im ich przełożeni. Niekiedy świadomie unikano przekazywania informacji o sytuacjach na frontach w celu uniknięcia osłabienia morale, bądź defetyzmu...

Co wiedział o sytuacji na Kresach płk Dąbek, tego nie dowiemy się już nigdy. Czy decydując się na samobójczą śmierć, w popołudniowych godzinach 19 września, wiedział o napaści radzieckiej na jego rodzinne strony? A przecież tam w Złoczowie przebywała jego rodzina – matka, żona, córka. Zapewne nie znał szczegółów sytuacji w rejonie Stanisławowa, Lwowa i całego tzw. Przedmieścia, w którym gromadziły się zwarte oddziały i tysiące niedobitków, przed ich ewakuacją do Rumunii i na Węgry.

Tymczasem sytuacja w tej części Polski była następująca. Już w dniu 12 września do Włodzimierza przybył marszałek Rydz – Śmigły ze swoim sztabem. W nocy z 13 na 14 września Naczelne Dowództwo przeniosło się do Młynowa, rozkazując, aby grupa „Włodzimierz” broniła się do dwóch dni, a następnie miała się wycofać z rejonu Stanisławów – Kołomyja.

Dnia 14 i 15 września Niemcy byli już na przedpolu naszych wojsk. W nocy z 16 na 17 września oddziały niemieckie wycofały się w kierunku na Rawę Ruską. Dnia 17 września wojska radzieckie przekroczyły naszą wschodnią granicę.

W tym dniu generał Stachewicz, na polecenie Naczelnego Wodza, pisze pismo do generała Sosnowskiego, w którym informuje go o tym wydarzeniu, oraz o tym, że wojska radzieckie kierują się przez Tarnopol na Złoczów i Kołomyję. W tej sytuacji Naczelny Wódz rozkazuje, aby nasze wojska kierowały się najbliższymi drogami na Rumunię i Węgry. Wszystkie armie otrzymały radiem taki rozkaz.

W tym dniu, około godziny 23 Marszałek przekroczył granicę, a Prezydent RP wydał orędzie do ludności polskiej.

18 września batalion czołgów radzieckich przez Złoczów doszedł do Kołomyi. Dzień później – Rosjanie znaleźli się już na rogatkach Lwowa, w rejonie Łyczakowa.


Czy o tym wszystkim wiedział pułkownik Dąbek? Czy miało to wpływ na jego desperacką decyzję?

wtorek, 26 sierpnia 2014

Oni dowodzili obroną Gdyni

Rozkaz udania się do Gdyni zastał go w Krynicy, gdzie wraz z żoną Ireną spędzał kilkudniowy urlop. Rozkaz brzmiał – udać się niezwłocznie do Gdyni i objąć stanowisko p.o. dowódcy Lądowej Obrony Wybrzeża. Już w dniu następnym, w niedzielę 23 lipca 1939 roku, płk Stanisław Dąbek znalazł się w naszym mieście. Po wielogodzinnej podróży znalazł się w mieście, o którym wiele słyszał, ale w którym nigdy przed tym nie był.

Wtedy, gdy z niewielką walizeczką zmierzał do Sztabu Obrony, mieszczącego się przy ul. Zgoda 4, nie zdawał sobie sprawy, że w tym nieznanym miastem zwiąże się na zawsze, że stanie się jego największym, wojennym bohaterem.

Gmach sztabu był pusty i cichy. Przywitał go pełniący służbę oficera dyżurnego, zaspany podporucznik uprzedzony o jego przyjeździe. Poza owym podporucznikiem i szoferem w sztabie nikogo nie było. Dyżurny oficer skomentował to tak: „Pogoda piękna, niedziela, więc wszyscy są z rodzinami na plaży...”, jednym słowem sielanka.

Kapral – kierowca zawiózł Pułkownika na kwaterę przy ul. Świętojańskiej. Tu przez najbliższe tygodnie kwaterować będzie Pułkownik wraz z żoną, która niebawem przybędzie w ślad za mężem.

Tymczasem Pułkownik skorzystał z propozycji kaprala – kierowcy i udał się na rekonesans, po najbliższej okolicy, lustrując teren, którego niebawem przyjdzie mu bronić. Trasa przejazdu wiodła od granicznej rzeczki Sweliny, szosą gdańską, przez przedmieścia Gdyni i dalej przez Rumię, Redę i Wejherowo, aż po Żarnowiec. Pochodzący z tych okolic kierowca objaśniał i informował Pułkownika o mijanych wsiach i miasteczkach. Płk Dąbek, patrząc na mijany teren oczami dowódcy i żołnierza, był coraz bardziej zaniepokojony, nie dostrzegł tu bowiem żadnych umocnień, schronów, bądź stanowisk ogniowych. Wokół rozciągały się pola i łąki – słowem sielanka.

Gdy następnego dnia zameldował się w dowództwie, podzielił się swoimi obawami, i wtedy to dowiedział się, że plany obrony Gdyni są dotąd niezatwierdzone, a więc i nie realizowane.

Dopiero w tydzień po przybyciu do Gdyni płk Dąbka, przyjechał do naszego miasta gen. Władysław Bortnowski, dowódca Armii „Pomorze”, któremu podporządkowana była Lądowa Obrona Wybrzeża. Na stałe gen. Bortnowski kwaterował w Toruniu, a jego pierwszy pobyt w Gdyni w dniach 31 lipca i 1 sierpnia, zakończył się przeglądem miejscowego garnizonu i defiladą. Na zatwierdzenie planów obrony trzeba było poczekać do kolejnego pobytu Generała, aż do 18 – 19 sierpnia...


Poza owymi opóźnieniami w akceptacji planów obrony opóźnienia miały też miejsce w kompletowaniu kadry oficerskiej. I tak, na przykład podpułkownik dyplomowany Marian Sołodkowski – szef sztabu LOW przybył do Gdyni dopiero pod koniec sierpnia. Podobnie był z wieloma innymi dowódcami poszczególnych formacji wojskowych w naszym mieście.

sobota, 23 sierpnia 2014

Gdyńscy harcerze we wrześniu 1939 roku

W książce pt. „Czuwaj Gdynio” pisze o nich Piotr Cieślawski. Wzmianki na ich temat znajdziemy też w zbiorze relacji z września 1939 pt. „Gdynia 1939” opracowanych przez W.Tyma i A. Rzepniewskiego. I chociaż temat to nienowy w jego prezentacji występuje szereg niedomówień, a niekiedy nieścisłości. Z kilku wątkowej tematyki harcerskiej z tego okresu dobrze znana jest postać bohaterskiego harcerza z Oksywia, Alfreda Dyducha oraz dzielnej harcerki Dżannet Skibniewskiej i jej przełożonej Komendantki OPWK kpt. Aurelii Łuszczykiewicz – Gontkiewicz. Wspomina się też niekiedy Bolesława Polkowskiego, Harcerza Rzeczypospolitej, porucznika rezerwy WP, dowódcy kompanii karabinów maszynowych w I batalionie Obrony Narodowej.

Temu ostatniemu, prof. B. Polkowskiemu, poświęciłem w maju 2008 roku artykuł, w dodatku do „Gazety Wyborczej – Moja Gdynia”, pt. „Pomóżmy zidentyfikować osoby na zdjęciu”, bowiem wspomniany tekst zilustrowałem fotografią B. Polkowskiego wraz z grupą harcerek i harcerzy.

Tak się złożyło, że osobiście znałem prof. Polkowskiego z czasów mojej pracy w administracji gdyńskiego handlu. Wcześniej – jako nauczyciela akademickiego na WSHM, go nie poznałem, gdyż w czasie gdy podjąłem studia na Sopockiej uczelni, prof. Polkowski już nie wykładał. Wiedziałem jednakże o nim, jako o statystyku i twórcy pierwszych gdyńskich przedwojennych „Roczników Statystycznych”.

O losach Polkowskiego jako działacza harcerskiego i żeglarskiego, a także jako oficera rezerwy i jego udziale w obronie naszego miasta, dowiedziałem się już później, bowiem Profesor znany ze skromności, zasługami swoimi się nie obnosił. A był postacią nietuzinkową. Z harcerstwem związał się już w 1917 roku, i pozostał mu wiernym do końca swoich dni. Przez lata awansował w tej organizacji od zwykłego harcerza, po członka Kwatery Głównej. Do Gdyni sprowadził się w 1933 roku i wkrótce objął funkcję Komendanta Hufca ZHP. Później działał w Harcerskim Ośrodku Morskim. Od 1934 roku, , do kilku lat po wojnie, był też prezesem gdyńskiego oddziału PTTK. Równocześnie redaguje roczniki statystyczne i prowadzi zajęcia jako instruktor żeglarski.

Zmobilizowany jako oficer rezerwy w stopniu porucznika, obejmuje dowodzenie kompanią karabinów maszynowych w I Gdyńskim Batalionie Obrony Narodowej dowodzonego przez mjr Stanisława Zauchę. Walczył w rejonie Koleczkowa, Dobrzewina i Bojana. Tam zacięte walki trwają od 7 września. W walkach tych porucznik Polkowski w dniu 9 września zostaje ranny w piersi. Rana jest poważna i wymaga leczenia szpitalnego. Polkowski trafia do szpitala Sióstr Miłosierdzia przy Placu Kaszubskim, a stąd do niemieckiej niewoli.

Zanim to nastąpiło, Polkowski zorganizował 21 osobową grupę harcerzy – ochotników, gotowych do walki z agresorami. Zbiórka ochotników ma miejsce na boisku szkoły nr 1 przy ul. 10 lutego. Stąd harcerze przewiezieni zostali autobusem w rejon Koleczkowa. Major Zaucha świadomy ich bojowej przydatności (nabyte umiejętności harcerskie – podchody, orientacja w terenie, umiejętności obozowe, sprawności) przydziela harcerzy do poszczególnych pododdziałów, aby wykorzystać ich jako szperaczy.

Ma to miejsce już po 9 września, gdy walki toczą się pod Rogalewem. Tak więc włączeni do pododdziałów harcerze „rozmijają się” z por. Polkowskim, wycofanym z pola walki, z powodu rany.

Jakie były dalsze losy tej grupy harcerzy nie ustaliłem. Nie wiem też, jak potraktowali ich  Niemcy? Czy podobnie jak harcerzy z Wejherowa, którym odmówiono praw kombatanckich i wymordowano? Nie udało mi się też ustalić nazwisk tych 21 ochotników. Znał je zapewne Polkowski, ale On już od 25 lat nie żyje...

środa, 20 sierpnia 2014

Ostatnie dni niemieckiej okupacji

W Śródmieściu Gdyni, pod koniec wojny, byłem jesienią 1944 roku. Wraz z kolegami z podwórka odwiedziliśmy wtedy kino (późniejszy „Atlantic”). Filmu wtedy oglądanego nie pamiętam, ale zapamiętałem z tego pobytu fragment niemieckiej kroniki filmowej. Pokazywano tam ruiny zniszczonej w czasie powstania Warszawy. Wtedy też dowiedziałem się o powstaniu warszawskim, o którym wcześniej nie miałem pojęcia. Po powrocie do domu, wiadomość tę przekazałem mamie, która podobnie jak ja o wydarzeniu tym nic nie wiedziała...

Mniej więcej w tym samym czasie, a była jesień 1944 roku, przestaliśmy chodzić do szkoły. Nie pamiętam, aby wydano w tej sprawie jakieś zarządzenie. Po prostu do szkoły kierowano kolumny uciekinierów z Prus Wschodnich i Żuław, a dla nas uczniów gmach szkolny stał się niedostępny.

Początkowo uciekinierzy ci budzili nasze zainteresowanie. Z czasem jednak ich obecność spowszedniała, tym bardziej, że zainteresowanie wzbudziły, często pojawiające się kolumny niemieckiego wojska, a następnie pędzonych przez nasze osiedle więźniów. Zarówno uciekinierzy jak więźniowie maszerowali na zachód – kierunek Wejherowo i dalej – be względu na mróz i śnieżne zamiecie.

Pod koniec grudnia, tuż po Bożym Narodzeniu, nocami słychać było dudnienie armat, zwłaszcza gdy wiały wschodnie wiatry. Wnet też w niemieckich gazetach wydawanych w Gdańsku pojawiły się zdjęcia z Malborka i informacje o toczonych tam walkach o tę twierdzę.

Wielkiego nalotu nocnego w dniu 18 grudnia 1944 roku, nie pamiętam, pomimo że był to największy nalot na Gdynię. Atakowano śródmieście, port i stocznię. Pamiętam natomiast świąteczny pobyt mojego ojca na kilkudniowym urlopie, jaki wspaniałomyślnie udzielili mu Niemcy, bowiem ojciec kopał okopy, gdzieś w rejonie Aleksandrowa Kujawskiego. Ojciec przywiózł mi sporą ilość karbidu, co posłużyło na ćmirowskim chłopcom do sylwestrowej strzelaniny...

Zima 1944/45 była tęga. Chodziliśmy do lasu po drewno. Ścinaliśmy niewielkie buki, które w całości ciągnęliśmy po śniegu do domu. Tu cięto je na klocki, a następnie rąbano na szczapy. Cały ten proceder uprawialiśmy bez najmniejszej ostrożności, a mimo to nie interesował on ani leśników, ani niemieckiej policji. Wspominam te wydarzenia dla tego, bo świadczą one o całkowitym poluzowaniu niemieckiego porządku.

Pod koniec stycznia 1945 roku zaobserwowaliśmy dziwne zjawisko. Kolumny uciekinierów zmieniły kierunek marszu. Były to powroty z zachodu do Gdyni, do portu, do możliwości ucieczki drogą morską. Z początkiem lutego rozeszła się wieść o tragedii „Gustlofa”, lecz ona nas nie dotyczyła, więc przyjęliśmy ją jako jedną z wielu wojennych katastrof, jako sensację...

Nieco później, mężczyźni przestali chodzić do pracy. Między innymi mój szwagier opuścił statek – bunkierkę, na której pływał jako kucharz i schronił się u nas na przedmieściu. Również inni mężczyźni z sąsiedztwa, kręcili się po obejściu szukając zajęcia, lecz do swoich zakładów pracy już nie jeździli.

Jeszcze funkcjonowała komunikacja. Jeszcze działały sklepy. Lecz panował już nastrój niepewności i wyczekiwania. Pojawiły się liczne jednostki Wehrmachtu, kwaterujące w szkole i w porzuconych przez ludność cywilną mieszkaniach. Te „pustostany” pojawiły się już pod koniec stycznia, gdy miejscowi Kaszubi uciekać zaczęli z miasta, szukając schronienia na wsi u swoich krewnych i znajomych.

Od połowy marca, nasiliły się naloty radzieckiego lotnictwa. Odgłosy zbliżającego się frontu nasiliły się. Już wcześniej schroniliśmy się w ziemiance. Po kilku dniach Niemcy wycofali się w kierunku na Chylonię i dalej na Kępę Oksywską.


W poniedziałek rano, do Cisowej wkroczyli Rosjanie...

piątek, 15 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 4.

Niemcy

Z grupy kilkunastu pojazdu dwa – trzy zatrzymały się przed barakiem. Pozostałe pognały, w kierunku Dworca Morskiego i portu. Motocykliści zeskoczyli z siodełek i przyczep, z bronią gotową do strzału wbiegli do baraku. Padł rozkaz – alle raus! Wyszliśmy przed barak, czekając na dalszy rozwój wypadków. Kolejna komenda, mówiła o tym że boją się, że ktoś rzuci granat, przetłumaczyła mi mama, która perfekt mówiła po niemiecku. Tymczasem Niemcy pośpiesznie zlustrowali pomieszczenia baraku i już szykowali się do odjazdu, gdy pojawili się niemieccy piechurzy. Z gromadki osób stojących przed barakiem wygarnęli mężczyzn, ustawili z nich niewielki oddział i popędzili w stronę Placu Kaszubskiego.

Z naszej rodziny zabrali Wujka i Ojca, a nam pozwolono wrócić do baraku. Widać było, że mama i ciocia są zdenerwowane. Padały jakieś słowa – legionista (to o Wujku) i powstaniec wielkopolski (to o tacie), i obawy o niemieckiej zemście...

tymczasem od strony Oksywia dochodziły nas odgłosy walki. Słychać było serie z broni maszynowej i wybuchy pocisków. Mama jeszcze tego samego dnia zdecydowała, żeby opuścić port i przenieść się nieco dalej, na Plac Kaszubski do Nadolskich – rodziny zaprzyjaźnionych z mamą Kaszubów. Tu przyjęto nas życzliwie. Pani Nadolska nakarmiła nas „czym chata bogata” i przydzieliła nam oddzielny pokój jako naszą kwaterę. Kobiety pocieszały się wzajemnie, bowiem wojna rzuciła  w nieznane rybaka Nadolskiego, a tatę, jak wiadomo , zabrali Niemcy.

U Nadolskich przeżyliśmy kolejną niemiecką rewizję. Żołnierze sprawdzili wszystkie pomieszczenia i przybudówki. Sprawdzali strych i piwnicę, szafy i łóżka – dosłownie wszystko. Oczywiście nic i nikogo nie znaleziono. Ocalała też moja furażerka, którą przezornie ukryłem pod poduszką. Czapeczka ta, którą rodzice kupili mi kilka miesięcy przed wybuchem wojny, była dla mnie czymś ważnym – atrybutem żołnierza...

Po kilku dniach pobytu u państwa Nadolskich powrócił Ojciec. Przez ten czas przetrzymywali go Niemcy na korcie tenisowym, przy dworcu głównym. Na szczęście pogoda była ładna, bo zatrzymanych ulokowano „pod gołym niebem”, co w przypadku słoty byłoby dodatkową udręką. Zatrzymanych karmiono tylko chlebem i zbożową kawą. W oparciu o dokumenty osobiste sprawdzano tożsamość, a następnie sprawdzano, czy nie figuruje w niemieckiej „”czarnej księdze” - jak rejestr ten nazywał Ojciec. W księdze odnotowani byli ci wszyscy, którzy swoim zachowaniem, przynależnością organizacyjną bądź głoszonymi o Niemcach opiniami uznani zostali przez hitlerowców za ich wrogów. Na szczęście ani tata, ani wujek w rejestrze nie figurowali.

Wnet też, aby nie być dalszym ciężarem dla pani Nadolskiej, podjęto przygotowania do powrotu, do Cisowej. Jako zwiadowcę wysłano do Cisowej siostrę, która w ciągu jednego dnia poszła i powróciła z Cisowej. Okazało się, że nasz dom stoi nienaruszony, a mieszkanie jest tylko częściowo okradzione z pościeli. Zniknęło też nasze radio, którym cieszyliśmy się zaledwie przez kilka miesięcy.

Aby zapobiec dalszemu rabunkowi rodzice postanowili wracać do domu. Wynajęto furmankę – co było nie lada wyczynem – załadowawszy dobytek wyruszono już przed obiadem. Do Cisowej dotarliśmy bez zakłóceń. Nikt nas nie zatrzymywał ani też nie legitymował, chociaż od strony Kępy Oksywskiej nadal dochodziły odgłosy walki, ale jakieś odległe i przytłumione.

Ojciec powiedział – to walczy Hel!

środa, 13 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 3.


Urząd Morski w Gdyni miał dwa schrony, które istnieją do dzisiaj. Jeden mieści się w piwnicach gmachu Urzędu, a drugi, wolno stojący, w kształcie betonowej piramidy, nieopodal, w przyległym, niewielkim parku. Pierwszy z nich, ten w podziemiach gmachu, przeznaczony był dla pracowników Urzędu i ich rodzin, drugi natomiast był miejscem schronienia dyrekcji.

Nas zakwalifikowano jako rodzinę Wujka, a więc mieliśmy prawo korzystania ze schronu dla pracowników i ich rodzin.

A schron, o którym tu mowa był rzeczywiście wspaniały. Nie mógł się równać z naszym improwizowanym schronieniem w Cisowej, który w piwnicy na ziemniaki urządziliśmy sposobem gospodarczym. W schronie Urzędu były wszystkie cywilizacyjne udogodnienia, a więc światło elektryczne, bieżąca woda, ubikacja, wentylacja itp. drzwi do schronu były hermetyczne, co miało chronić przed gazem. We wnętrzu były wygodne ławy oraz kilka prycz. W jednym pomieszczeniu, a było ich kilka, znajdował się punkt medyczny z dobrze wyposażoną apteczką.

Ze schronu skorzystaliśmy tylko kilkakrotnie i nigdy w nim nie nocowaliśmy. Przez cały czas mieszkaliśmy u Wujostwa, we wspomnianym baraku, tuż za przejazdem kolejowym. W czasie bombardowania lub ostrzału artyleryjskiego, biegliśmy do schronu i tam czekaliśmy na koniec ataku. Od miejsca naszego zamieszkania do schronu było zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale odległość ta mogła okazać się śmiertelnie niebezpieczna, ale wtedy o tym nikt nie pomyślał.

Tymczasem odgłos strzałów karabinowych zbliżał się z każdym dniem, a generał Bortnowski nie nadciągał. Zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy w ogóle nadejdzie. Zaczęto też wątpić w pomoc francuskiej lub angielskiej floty, której z niecierpliwością oczekiwano. Tymczasem niemieckie lotnictwo hulało na gdyńskim niebie, a okrętowa artyleria biła niemiłosiernie po porcie. A później raptem nastała cisza. I tak było przez noc...

Rano, około 9.00, bo byliśmy już po śniadaniu, na motocyklach pojawili się Niemcy. Nikt do nich nie strzelał. Zachowywali się swobodnie i z jakąś pewnością siebie. Niemcy w Gdyni, w porcie? Nie wierzyliśmy własnym oczom...


Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 2.

Trochę moich wspomnień z 1939 roku część 1.

Policjant

Do Gdyni ruszyliśmy pieszo. Wcześniej zjedliśmy śniadanie, bo mama uważała, że musimy mieć siłę do czekającego nas marszu. Cała rodzina z wyjątkiem mnie, była objuczona. Ruszyliśmy ul. Chylońską, lecz niebawem nasza marszruta miała ulec zmianie. Tuż za nową szkołą, przy ul. Zbożowej, zatrzymał nas uzbrojony po zęby policjant. Przez ramię miał przewieszony karabin, co mnie bardzo zdziwiło, bo nigdy wcześniej nie widziałem policjanta z karabinem. Czapkę z okutym daszkiem miał zsuniętą na czoło, a pasek od tej czapki zapięty pod brodą. Wyglądał groźnie. Zatrzymał naszą gromadkę, wylegitymował rodziców, zapytał o kierunek marszu i jego cel, a następnie polecił opuścić ulicę i dalszy marsz kontynuować lasem. Jak powiedział – dla bezpieczeństwa przed niemieckimi samolotami. Polecenie to nas nieco zdziwiło, bo chociaż dzień był pogodny, od rana nie pojawił się żaden samolot.

Nie komentując polecenia Ojciec poprowadził naszą gromadkę do lasu, a następnie skrajem w kierunku Gdyni. Teraz marsz okazał się bardzo uciążliwy. Teren był nierówny, bagaże ciążyły, a słońce bardzo przygrzewało. Ojciec przeklinał policjanta, a ja zastanawiałem się nad jednym – po co policjantowi karabin?

Po kilkugodzinnym marszu, który już od Chyloni kontynuowaliśmy ulicą, dotarliśmy do wujostwa, które zakwaterowało się w barakach przy ul. Chrzanowskiego, tuż przy urzędzie Morskim. Wujostwo nie było zdziwione naszą wizytą. Widocznie taki scenariusz był już wcześniej uzgodniony, jeszcze przed wybuchem wojny. To wujek Franek, bosman w Urzędzie Morskim, zaproponował naszej rodzinie gościnę. Argumentował, że Urząd dysponuje wspaniałym schronem, co wobec zagrożenia gazem było sprawą bardzo istotną. Był to argument, który zaważył na decyzji ewakuowania się do Gdyni, w rejon portu, decyzji, którą dziś oceniam jako nieodpowiedzialną. Pakowaliśmy się w miejsce, które z punktu widzenia wojskowego, było ważnym celem strategicznym, a więc narażone na ataki wroga. Wtedy jednak widzieliśmy to inaczej. Był wspaniały schron, była broniąca się dzielnie Gdynia i wiara, że niebawem Niemców przepędzi generał Bortnowski...



Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 27 lipca 2014

Troczę moich wspomnień z 1939 roku. Część 1.

Wspomnienia tamtych wydarzeń noszę w świadomości do dziś. Są to strzępy wydarzeń jakie zachowała moja pamięć. Widocznie wydarzenia ta były dla niespełna 6 letniego dziecka na tyle mocne, że na trwałe zapadły w moją świadomość. Poniżej kilka wspomnień, które pomimo upływu 75 lat nadal dość dobrze zapamiętałem.

Mauser

Wojna trwała już od kilku dni. Od kilku dni i nocy, bowiem zwłaszcza nocą słychać było od strony Wejherowa odgłosy walki, które brzmiały jak odległy grzmot. W ciągu dnia odgłosy te były mniej wyraźne, a o trwającej wojnie przypominały nam tylko niemieckie samoloty, które na niskim pułapie przelatywały nad Cisową w kierunku Śródmieścia i portu. Cisowej samoloty te nie atakowały, pomimo tego na noc zaciemnialiśmy okna, bo takie było polecenie.

Pierwsze dni wojny upływały nam spokojnie. Ojciec nie jeździł do pracy, więc godzinami słuchał radia, komentował wydarzenia, dzielił się swoimi uwagami z mamą i klął. Mama z siostrą krzątały się po kuchni, bądź na podwórzu plotkowały z sąsiadkami na wojenne tematy. Osiedlowy sklep Stencla przy ul. Jęczmiennej, w którym głównie zaopatrywała się nasza rodzina(mieliśmy tam zeszyt), był wprawdzie otwarty, ale towaru było w nim niewiele, bo przezorni mieszkańcy Ćmirowa i Strasznicy wszystko co użyteczne wykupili. A użyteczne było prawie wszystko – nie tylko żywność, ale też mydło, zapałki, a nawet pasta do butów.

Mniej więcej po tygodniu trwania wojny, nocą odwiedziła nas brat Ojca – Janek, mieszkaniec Orłowa, hydraulik, a teraz żołnierz Obrony Narodowej. Korzystając z kilkugodzinnej przepustki przyszedł nas odwiedzić, bo do Orłowa było zbyt daleko. Prosił Ojca, aby powiadomił jego żonę, że jest cały i zdrowy, a jego oddział walczy w okolicach Łężyc i Rumi.

Wizyta Janka sprawiła, że wszyscy otoczyliśmy go ciasnym kręgiem i słuchaliśmy jego wojennych relacji. Pamiętam, że mnie rodzice posadzili na stole, tuż przy siedzącym wujku. Szczegółów wojennej opowieści oczywiście nie pamiętam. Uderzyło mnie jedno – wujek mówił coś o brakach karabinów u naszych żołnierzy, o silnych natarciach „szwabów” i chwalił się zdobycznym niemieckim karabinem, który nazywał Mauserem. Wszyscy po kolei brali ten karabin do rąk. Również mnie spotkał ten zaszczyt. Przez chwilę dane mi było potrzymać ten karabin. Był dla mnie bardzo ciężki, a jego stal była bardzo zimna.

Wizyta wujka Janka trwał krótko, ale my już do rana nie spaliśmy. Rano dnia następnego rodzice zaczęli pakować niezbędne do życia rzeczy i Ojciec zadecydował, że ewakuujemy się do Gdyni, do wujostwa, do Urzędu Morskiego, gdzie pracował wujek Franek. Rodzice byli mocno przekonani, że Niemcy mogą zająć przedmieścia, ale sama Gdynia się obroni, bo z pomocą przyjdzie generał Bortnowski i jego „żelazna dywizja”.

Czy decyzja o ucieczce naszej rodziny do Śródmieścia zdecydowała wizyta wujka Janka nigdy się nie dowiedziałem, bowiem do tej sprawy już nigdy rodzice nie wracali, ale wujka Janka i jego zdobyczny niemiecki karabin wspominam do dziś.


Ciąg dalszy nastąpi...