niedziela, 27 kwietnia 2014

Deklamator

W moim tekście zamieszczonym w numerze 17 „Rocznika Gdyńskiego” z 2005 roku, o nim nie wspominam (patrz tekst pt. „Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”), chociaż był niewątpliwą atrakcyjną „rozrywką” naszej gastronomi w tamtym okresie. Spotkać go można było codziennie w restauracji „Bałtycka”, przy ówczesnej ul. Szenwalda (dziś jest tu czytelnia naukowa a ulica nosi nazwę Biskupa Dominika). Był on stałym bywalcem i to oryginalnym, gdzie indziej nie można go było spotkać. Był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, średniego wzrostu, z daleko posuniętą łysiną, ubrany był w mundur marynarski, bez dystynkcji. Nigdy nie widziałem, aby się zataczał, chociaż po ruchach ciała było widać, że jest pod wpływem alkoholu. Nie udało mi się też ustalić jego nazwiska, a szkoda bo dziś pisząc po latach te wspomnienia, nazwisko by go jakoś utożsamiało.

Mówiono, że jest pracownikiem szkoły morskiej na Grabówku, jakimś wykładowcą lub pracownikiem techniczno – administracyjnym. Do lokalu przychodził już w godzinach popołudniowych, mijał szatnię i szedł prosto do baru, gdzie wypijał małą wódkę i literatkę wody sodowej, a następnie wdawał się w rozmowę z bufetową. Rozmowa nie trwała zbyt długo, bowiem wnet lokal się zapełniał i jakiś znajomy zapraszał naszego bohatera do swojego stolika. Tam częstowano go kolejnym kieliszkiem, po którym mężczyzna wstawał i rozpoczynał deklamację. Jego poetycki repertuar sprowadzał się do Mickiewicza, a właściwie do „Pana Tadeusza”. Przeważnie zaczynał od Inwokacji. Deklamował z werwą, modulował głos i gestykulował, podkreślając tym wypowiadane słowa. Obecni słuchali deklamacji w skupieniu i ciszy. Nawet kelnerzy przerywali podawane do stolików.

A potem już poleciało... Żądano kolejnych fragmentów poematu. Deklamator recytował płynnie, pomimo wypijania kolejnych kieliszków wódki. Po kilkunastominutowym występie deklamator opuszczał lokal pod pozorem udania się do ubikacji. Po dwóch, trzech dniach wracał i spektakl się powtarzał. Jak już wspomniałem, jego ulubionym lokalem była „Bałtycka”. Mówiono, że mieszka gdzieś w pobliżu. Po pewnym czasie w lokalu przestał się pojawiać. Mówiono, że zmarł z przepicia, inni twierdzili, że zmarł bo przestał pić...

czwartek, 24 kwietnia 2014

Franciszek Sokół był czwarty

Komisaryczne zarządzanie przedwojenną Gdynią kojarzone jest zwykle z osobą Franciszka Sokoła. Tymczasem na stanowisku Komisarza Rządu w naszym mieście był on już czwartą osobą. Przed nim Komisarzami Rządu byli:
         Bronisław Biały od 14 kwietnia 1931 roku, do 1 lipca 1931 roku
         Zygmunt Zabierzowski od 1 lipca 1931 roku, do 19 sierpnia 1932 roku
         Seweryn Czerwiński od 19 sierpnia 1932 roku, do 10 lutego 1933 roku
         Franciszek Sokół od 10 lutego 1933 roku, do wybuchu wojny 1 września 1939 roku

W okresie prawie 9 letnich rządów Komisarycznych w Gdyni rozwiązano szereg problemów gospodarki miejskiej. Uregulowano między innymi sprawę zadłużenia miasta, opracowano plany rozwoju miasta, zrealizowano szereg inwestycji komunalnych (komunikacja, wodociągi), opanowano w znacznym stopniu spekulację gruntami budowlanymi, włączono w granice miasta okoliczne wsie, poszerzając obszar miasta, podjęto działania w kierunku rozwiązania problemu mieszkaniowego, utworzono sieć szkolnictwa podstawowego i ponadpodstawowego, wybudowano rzeźnie miejską i halę targową.

Udział poszczególnych Komisarzy rządu w to dzieło był różny, co uzależnione było między innymi od trwania ich kadencji. W tej sytuacji zasługi Franciszka Sokoła były bezspornie największe, chociaż jego osoba, szczególnie w okresie tuż przedwojennym, budziła liczne kontrowersje. Echa tych kontrowersji znaleźć można w opracowaniu Lecha Skubiszewskiego w „Roczniku Gdyńskim” nr 16 z 2003 roku, gdzie jest tekst pt. „Przyczynek do publikacji o Komisarzu Rządu F. Sokole”.
Autor opracowania podaje szereg mało znanych faktów z czasów rządów F. Sokoła, zarzucając mu autokrację jako sposób zaprezentowania zasług dla naszego miasta, nawiązując do autobiografii
F. Sokoła pt. „Żyłem Gdynią” oraz wstępu do tej książki autorstwa Krzysztofa Wójcickiego.

Nie jest moim zamiarem mediować między Skubiszewskim, a Wójcikiem. Zainteresowanych bardziej ową polemiką odsyłam do przywołanego powyżej tekstu. W mojej ocenie F. Sokół przepadłby jako Komisarz Rządu w Gdyni, bo chociaż stanowisko to zajmował nie z wyboru, a z nominacji, presja społeczna i ciążący na nim wyrok sądowy (zarzut korupcji) przekreśliłby jego szanse. „Uratowała” Go wojna. Od lutego 1939 roku, od wyborów samorządowych, w których zwyciężyła Polska Partia Socjalistyczna (zdobywając 15 mandatów w Radzie Miejskiej), do września tego roku F. Sokół nie zwołał Rady Miasta, uniemożliwiając jej ukonstytuowanie. Grał na zwłokę. We wrześniu 1939 roku, już po kilku dniach wojny, opuścił miasto chroniąc się na Kępie Oksywskiej, a następnie uciekając na Hel.

Pozostawił miasto i podległych sobie współpracowników. Wojnę przeżył, a po niej, korzystając z poparcia Kazimierza Rusinka, podjął pracę w Ministerstwie. Tymczasem jego zastępca Włodzimierz Szaniawski i wyznaczony przez niego p.o Komisarz Rządu Lucjan Skupień i inni urzędnicy, zginęli w Piaśnicy.


Pozostała po nich tablica pamiątkowa na gmachu Urzędu Miejskiego, przy głównym wejściu.

niedziela, 20 kwietnia 2014

WSHM/ WSE - "czerwony klasztor"

Jeden z Czytelników mojego bloga zamieścił komentarz "wywołując mnie do tablicy" abym wypowiedział się na temat WSHM/WSE jako tzw. "czerwonego klasztoru". Oświadczam niniejszym, że w tym temacie powstrzymuję się od wypowiedzi i wyrażania jakiejkolwiek opinii. Nie czuję się bowiem kompetentny, aby oceniać "kolor" uczelni, której jestem absolwentem. 

Zainteresowanych oceną sopockiej WSE odsyłam do książki Stanisława Darskiego pt.: "W służbie żeglugi" (Wyd. Morskie, Gdańsk, 1978). W rozdziale "Praca w szkolnictwie wyższym na Wybrzeżu 1950 - 1956" prof. Darski - późniejszy Minister Żeglugi - przytacza kilka opinii o tej uczelni, o pracujących tam wykładowcach i o panujących tam stosunkach międzyludzkich i atmosferze (strony 198 - 206). Myślę, że ten bezpartyjny profesor dobrze ocenił to czego ja, student, dokonać nie byłem w stanie. 

Z nie wszystkimi opiniami profesora się zgadzam, ale pamiętam, że jak to się mówi punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. 

Przypuszczam, że określenie WSE jako "czerwony klasztor" wzięło się z wykładanych tam przedmiotów - marksizmu i ekonomii politycznej, co zważywszy na charakter uczelni oraz czas, w którym działała, mnie nie dziwi. Przypomnieć wypada, że w owym czasie nauczanie języka rosyjskiego i marksizmu, obowiązywało na wszystkich polskich uczelniach - zaczynając od uczelni artystycznych przez medyczne a kończąc na politechnikach i innych. Nie wiem tylko czy te przedmioty wykładane były na KULu. Pewny natomiast jestem, że ani na WSHM ani na WSE nie uczono teologii. 

piątek, 18 kwietnia 2014

Fabryka Nagórskiego w Chyloni

Przed wojną, gdy sprowadziliśmy się w 1938 roku do Cisowej, pewnej niedzieli Ojciec zaprowadził mnie do swojego kolegi zamieszkałego przy ul. Kartuskiej. Wtedy to spotkały mnie dwie „atrakcje”- w mieszkaniu owego kolegi jeden pokój zastawiony był klatkami z kolorowymi ptaszkami – to było coś szokującego. Drugim „wydarzeniem” było obejrzenie przez wysoki, drewniany płot fabryki Nagórskiego. Była to pierwsza w moim życiu fabryka jaką widziałem. A widziałem niewiele. Tylko tyle na ile pozwalała mi szpara pomiędzy deskami płotu. Widziałem wtedy sterty główek kapusty, jakieś beczki i skrzynki, jakieś szare baraki.

Więcej o tej fabryce opowiedział mi Ojciec, którego znajomi tam pracowali. Była to jedna z nielicznych fabryczek – przetwórni na terenie tej dzielnicy i chyba jedyna tej branży w naszym mieście. Poza nią w Chyloni znajdowała się „Gazolina”, kilka wędzarni przy ul. Puckiej, Rzeźnia Miejska i kilka zakładów rzemieślniczych, między innymi wytwórnie lin dla potrzeb floty handlowej, wojennej i dla żeglarzy.

Dopiero w czasie okupacji – w 1943 lub 1944 roku – wraz z kolegami udało mi się dostać na teren fabryki Nagórskiego, która wtedy nazywała się „Emmo – Essig Fabrik” i zajmowała się jak poprzednio, przetwórstwem owocowo – warzywnym – głównie produkcją musztardy, octu oraz wina owocowego. Kiszono tu też kapustę i ogórki. Kapuściane liście rozdawano bezpłatnie miejscowej ludności, która używała je jako paszę dla kóz i królików. Temu też celowi służyły nasze wyprawy do tej przetwórni, bowiem prawie wszyscy na naszym przedmieściu hodowali króliki.

Gotowe wyroby z tej przetwórni znajdowały się w miejscowych sklepach. Pamiętam, że w sklepie Augustyna Potrykusa (sklep prowadzący sprzedaż dla Polaków), na ladzie stały blaszane wiaderka z „marmoladą”, czyli z mazią z rozgotowanej brukwi, musztardy luzem, pikli ogórkowych w zalewie z octu. Kiszoną kapustę sprzedawano z beczki, a ocet był w butelkach. Marmolada była na kartki, natomiast musztardę można był kupić bez kartek, w dowolnej ilości. Kupowano więc ową musztardę, która z braku innego smarowidła pociągano kromki chleba.

Wino tam produkowane do naszego sklepu nie trafiało. Widocznie było sprzedawane w sklepach dla Niemców. Na przełomie marca i kwietnia 1945 roku, gdy do Gdyni wkroczyli Rosjanie, okazało się, że w przetwórni tej były znaczne zapasy wina. Skorzystali z nich zwycięzcy, natomiast my, cywile przez dłuższy czas objadaliśmy się piklami z ogórków i musztardą.


Jakie był losy tej przetwórni po wojnie, nie wiem. Zapewne zakład upaństwowiono. Obecnie na terenie byłej fabryki Nagórskiego mieszczą się obiekty Gdyńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, wybudowane za czasów PRL – u, a po przetwórni nie pozostał żaden ślad.

środa, 16 kwietnia 2014

Pozostało ich kilku

Gdy pod koniec mają 1957 roku podjąłem pracę w Miejskim Zarządzie Handlu – agendzie Prezydium MRN (późniejszy Wydział Handlu), w gmachu głównym tej samorządowej instytucji, na podeście II piętra znajdowało się dziwne „stanowisko pracy”. Na podeście tym, przy ścianie znajdowała się solidna ława, przy niej znajdował się stół, a przy nim z kolei zasiadał przez kilka godzin dziennie, starszy mężczyzna. Jak poinformowały mnie nowicjusza koleżanki, był to emerytowany, przedwojenny urzędnik magistratu, który dorabiał sobie do skromnej emerytury, pisaniem podań, odwołań itp. dokumentów. Jego stolik był zwykle oblężony, co świadczyło o zapotrzebowaniu na świadczone przez niego usługi. Człowiek ten pracował zwykle kilka godzin dziennie, po czym zwijał swój „kram”, czyli chował kałamarz z atramentem, obsadkę ze stalówką i pozostałe arkusze podaniowego papieru i znikał...

Jakie było jego nazwisko, kto zezwolił mu na tę działalność, jakie stanowisko zajmował w gdyńskim magistracie, nigdy nie ustaliłem, bowiem w owym czasie sprawy te mnie zwyczajnie nie interesowały.

Dopiero z czasem, gdy już okrzepłem w nowym miejscu pracy, gdy już spokojnie zacząłem się rozglądać po otoczeniu, spostrzegłem, że w Prezydium poza owym staruszkiem chłturzącym na korytarzu, pracuje tu kilka osób wywodzących się z przedwojennej kadry urzędniczej. Osoby te cechowała powaga z jaką wykonywali swoje obowiązki, rodzaj dystansu do załatwianych spraw, skromność i poważanie dla petenta. To były wspólne ich cechy.

Z wojennej pożogi ocalało ich zaledwie kilku. Innych rozproszyła wojna, zginęli w Piaśnicy i Stutthofie, bądź też „przekwalifikowali” się i do urzędniczej pracy już nie powrócili.

Ze starej urzędniczej kadry poznałem w owym czasie: inż. Fryderyka Jelenia – geodetę miejskiego, Zygmunta Mroczkiewicza – Wiceprzewodniczącego Prezydium z ramienia Stronnictwa Demokratycznego, Brunona Chlebbę – starszego referenta w Wydziale Przemysłu, jednego z niewielu Kaszubów, którzy pracowali w gdyńskim, przedwojennym Magistracie. Ze starej gwardii ocalał też i powrócił do swoich obowiązków Stanisław Kowalski – kierowca, który woził jeszcze Franciszka Sokoła. Komisarz Rządu wspomina S. Kowalskiego w swojej autobiograficznej książce pt. „Żyłem Gdynią”, jako tego, który wywiózł go z otoczonego już przez Niemców miasta, na Kępę Oksywską, drogą przez Chylonię, a następnie ul. Pucką.


Po wojnie S. Kowalski przez kolejne lata woził kolejnych Przewodniczących MRN i innych urzędników tej instytucji. Przesiadywał zwykle w pomieszczeniu portierni (informacji) na parterze gmachu głównego, czekając na dyspozycje. Po latach odszedł na zasłużoną emeryturę.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Gdyński hurt spożywczy w PRL

Funkcjonowanie gdyńskiego hurtu spożywczego w czasie PRL – u jest mi dobrze znane. Kiedy pod koniec lat 50 – tych ubiegłego wieku, objąłem stanowisko zastępcy kierownika Wydziału Handlu w Prezydium MRN, któremu podporządkowany był uspołeczniony handel w naszym mieście, hurtownia Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Hurtu Spożywczego (WPHS później PHS) już funkcjonowała. Magazyny hurtowe mieściły się przy ul. Jana z Kolna 24/26/32, a jej dyrektorem był w owym czasie mgr Ryszard Chyliński – ekonomista. O ile dobrze pamiętam, państwowy hurt spożywczy powstał z Państwowej Centrali Handlowej, ta zaś powołana została pod koniec lat 40 – tych ubiegłego wieku, w ramach tzw. walki o handel, kiedy ówczesne władze przystąpiły do likwidacji handlu prywatnego. Wtedy to, przechodząc na „ręczne sterowanie” rynkiem oraz w ramach centralnego planowania, zaistniała potrzeba powołania scentralizowanego hurtu. Upaństwowiony i scentralizowany hurt zapewniał kontrolę nad rynkiem, przestrzeganie rozdzielników, przydziałów itp. działań. W hurcie tym możliwe było też tworzenie „rezerw wojskowych”, co w czasie zimnej wojny nie było obojętne.

W tym czasie w moim biurku znajdowała się specjalna teczka z dokumentami dotyczącymi WPHS, a w niej okresowe sprawozdania, protokoły z kontroli i inne dokumenty, pozwalające mi na dobry wgląd w sytuację tej firmy. Nieco później wybrano mnie na przewodniczącego Rady Nadzoru Społecznego tej hurtowni, co dodatkowo umożliwiało mi wgląd w wyniki ekonomiczne tej firmy, jej sprawy kadrowe, plany inwestycyjne itp. W tym też czasie zapoznałem się z bliska ze strukturą organizacyjną hurtowni.

Jak wyżej wspomniałem, magazyn główny hurtowni znajdował się przy ulicy Jana z Kolna. Jego ogólna powierzchnia wynosiła około 10 tys metrów kwadratowych, miał 4 kondygnacje nadziemne oraz piwnicę, również użytkowaną jako magazyn. W obiekcie wyposażonym w dwie windy towarowe o udźwigu 800 i 1200 kg, poza magazynami branżowymi, o których więcej poniżej, znajdowała się tu też kotłownia ogrzewająca obiekt, paczkarnia towarów sypkich, laboratorium oceniające jakość wprowadzonych na rynek towarów oraz palarnia kawy (w późniejszym czasie podporządkowana ZOSTI). Znajdowały się tu warsztaty naprawcze wózków widłowych i warsztat elektryczny. Pomieszczenia biurowe hurtowni mieściły się w murowanym baraku. Cały teren od strony ulicy i torów kolejowych ogrodzony był betonowym płotem. Na plac przed magazyn wjeżdżało się przez bramę od strony ulicy, którą otwierał portier, pracujący przez całą dobę, od tyłu znajdowała się bocznica kolejowa, na której jednorazowo mieściło się do 4 wagonów towarowych. Manipulacja wagonami odbywała się za pomocą tzw. podciągarek, znajdujących się po obu stronach bocznicy.

Zarówno od strony placu manewrowego jak i od strony bocznicy, magazyn wyposażony był w rampę przeładunkową. Wysokość rampy umożliwiała dogodny wyładunek wagonów i samochodów oraz ich załadunek. Rampa załadunkowa od strony bocznicy, często wykorzystywana była jako składowisko soli, była ona bowiem zadaszona, a dodatkowo sól taką okrywano brezentowymi płachtami. Dopiero w połowie lat 80 – tych ubiegłego wieku, na placu manewrowym, gdzie dziś jest ul. Wendy, wybudowano blaszany barak z przeznaczeniem na składowisko soli oraz tzw. opakowania zwrotne (dzisiaj w tym baraku jest sklep meblowy).

Rozmieszczenie towarów w poszczególnych magazynach przedstawiało się następująco: w piwnicy składowano przetwory warzywno – owocowe, cytrusy, drożdże, a w wydzielonych komorach chłodniczych – towary ulegające szybkiemu zepsuciu. Na parterze mieściła się tzw. hala spedycyjna, gdzie przygotowywano i wydawano drobne towary dla poszczególnych sklepów. Poza tym na parterze mieściła się paczkarnia cukru i mąki, magazyn tych towarów już zapaczkowanych, niewielka paczkarnia soli oraz pomieszczenia socjalne dla pracowników.

Na I piętrze mieścił się magazyn towarów sypkich, a także zsyp tych towarów, które grawitacyjnie podawano do maszyn paczkujących na parterze. W części tego magazynu odgrodzono skład na kartony z upaloną kawą. Ziarno surowe znajdowało się poza siatką i stąd przekazywane było do palarni kawy.

Piętro wyżej, w tzw. magazynie nr III składowano alkohole, głównie wódki, bowiem wina owocowe trafiały też niekiedy do magazynu z przetworami w piwnicy. Na ostatnim piętrze, składowano namiastki spożywcze, przyprawy oraz herbaty.

Olej, ocet i musztarda składowana była w oddzielnym magazynie naprzeciw Hali Targowej, który wybudowano dopiero w połowie lat 70 – tych ubiegłego wieku. Ten obiekt był parterowy i mieścił się w nim poza tym Dział Opakowań. Na placu przed magazynem, który również dysponował bocznicą kolejową, składowano opakowania zwrotne tj. transportery drewniane później plastikowe i butelki ze skupu przekazywane tu z detalu.

A wracając do magazynu głównego wspomnieć wypada również o placu składowym na opakowania. To tu później wybudowano wspomniany wcześniej blaszany barak na sól i opakowania.

Między tym placem, a bocznicą znajdowały się dwa obiekty, trzepalnia worków po mące, a pod ziemią, specjalne zbiorniki na olej opałowy dowożony przez cysterny.

Gdy już mowa o palarni kawy warto wiedzieć, że gotowy produkt, czyli upaloną kawę do sieci gdyńskich sklepów dowoziły samochody PTHW, a kartony kawy przechodziły przez wspomnianą Halę Spedycyjną. Kawę dla odbiorców spoza Gdyni wydawano ześlizgiem bezpośrednio z magazynu do samochodów, co znacznie odciążało windę.

W zasadzie Hurtownia pracowała bezawaryjnie. Zdarzały się jednak przypadki zakłóceń w wywozie towarów do sklepów spowodowane niewydolnością transportu PTHW. Ten monopolista transportowy w handlu, dysponował ograniczonym potencjałem. Brakowało części zamiennych do samochodów, brakowało kierowców i konwojentów. Gdy do tego w czasie zimy dochodziły utrudnienia spowodowane opadami śniegu, opóźnienia w dostawie towaru do sklepów znacznie się wydłużało.

Niekiedy wina opóźnień leżała po stronie Hurtowni. Wystarczyła awaria windy, lub jej kapitalny remont, a zaległości w wywozie narastały. Psuły się też wózki widłowe. Brakowało części, a w szczególności akumulatorów, po które organizowano wyprawy do Poznania.

W zasadzie Hurtownia pracowała dość sprawnie, a to głównie dzięki zaangażowaniu załogi, która choć nieliczna, około 120 osób, sprawowała się dzielnie, nawet w czasie powszechnych strajków. Dzięki postawie tej załogi, towary do sieci naszych sklepów trafiały w miarę regularnie, a Gdynia cieszyła się opinią dobrze zaopatrzonego miasta.

W połowie lat 70 – tych ubiegłego wieku, własną hurtownię spożywczą uruchomiło gdyńskie „Społem”. Magazyny zlokalizowano w podziemiach Hali Targowej. Asortyment ograniczono tam do przetworów owocowo – warzywnych. Tak więc nadal ciężar zaopatrzenia miasta w podstawową żywność spoczywał na PHS.

Od kilkunastu lat Hurtownia WPHS już nie istnieje. Pozostały magazyny wydzierżawione różnym użytkownikom.


Na gmachu głównym hurtowni, nadal widnieje napis PHS.

piątek, 4 kwietnia 2014

Zniknęły z krajobrazu miasta

Powracający po latach nieobecności gdynianin, nie poznał by swojego miasta. Może to stwierdzenie jest nieco na wyrost, ale jest w nim coś na rzeczy. Wprawdzie główne ulice śródmieścia nie zmieniły swojego biegu, a przy nich stojące kamienice nadal stoją na swoich miejscach, to jednak zaistniałe zmiany – duże i małe – poprzedni krajobraz znacznie zmieniły. Przybyło nie tylko nowych gmachów np. na Placu Kaszubskim, Skwerze Kościuszki i w rejonie przystanku SKM św. Maksymiliana, ale także przybyło nowych arterii komunikacyjnych (ul. Władysława IV, węzeł św. Maksymiliana, ul. Różowa i splot wiaduktów i kładek na węźle F. Cegielskiej). Lecz nie o nich tu będzie mowa, a o tym co ubyło, co przestało istnieć, a co jeszcze tkwi w pamięci starych mieszkańców, tych którzy mieszkają tu „od zawsze”, którzy spędzili tu całe życie.

I tak w śródmieściu zginęły pawilony naprzeciwko Poczty Głównej przy ul. 10 lutego, stanął w tym miejscu Dom Towarowy „Batory”. Znikł pawilon handlowy przy kościele NMP przy ul. Świętojańskiej róg Zygmuntowskiej, w którym mieściła się kawiarnia, kiosk „Ruchu”, bar z alkoholem i kwiaciarnia. Dzisiaj jest tu plac przykościelny i pomnik Jana Pawła II.

Sporo zmian nastąpiło też w rejonie Grabówka. Tu gdzie poprzednio mieścił się Skład Opałowy, jakieś szopy magazynowe i zakład mleczarski „Kosakowo”, teraz są nowoczesne markiety handlowe.

To tylko niektóre z większych zmian. W całym mieście widać także zmiany mniej okazałe, nie mniej istotne i składające się na klimat i krajobraz. I tak zniknęły z ulic całkowicie wozy konne, w ich miejsce wzrósł niewspółmiernie ruch samochodów. Z ulic zniknęły też sterty skrzynek z butelkami po mleku, a także roznosiciele, którzy wczesnym rankiem dostarczali mleko pod drzwi mieszkań. W lecie nie widać na ulicach saturatorów z wodą gazowaną, a także wózków z których sprzedawano lody.


W stałej sieci handlowej w mieście nie widzi się sklepów rybnych. Z licznych Barów Mlecznych w Śródmieściu pozostał tylko bar „Słoneczny”. Z krajobrazu zniknęły kina, w te miejsce powstały dwa kompleksy kinowe. Zniknęło też większość kawiarni i restauracji w naszym mieście, w dotychczasowych miejscach pozostały tylko nieliczne.