poniedziałek, 30 maja 2016

Drobna wojenna pamiątka

Porządkując rzeczy po mojej niedawno zmarłej żonie Sabinie, na dnie szuflady natrafiłem na niewielką, cynkową blaszkę. Był to identyfikator Sabiny sprzed ponad 70 lat, identyfikator dziewczynki wtedy siedmioletniej. Wszystko wskazuje na to, że powstał on jesienią 1943 roku, po wielkim amerykańskim nalocie na nasze miasto (9. października 1943). Nalot ten uświadomił zarówno okupantom jak i ludności polskiej pozostającej w mieście niebezpieczeństwo alianckich nalotów, śmiertelne niebezpieczeństwo. Po tym nalocie Niemcy wzmocnili obronę przeciwlotniczą miasta i portu, a w zakresie obrony biernej zwiększono liczbę punków sztucznego zamglenia oraz pospiesznie budowano schrony betonowe i ziemne (tzw. Splitergraben) dla ludności cywilnej.

O istniejącym, śmiertelnym zagrożeniu życia rodzina moich przyszłych teściów przekonała się na własnej skórze. W czasie wspomnianego nalotu zbombardowano między innymi kamienicę Albina Orłowskiego przy ulicy Świętojańskiej 68 róg Żwirki i Wigury 6. Bomba zdruzgotała strych i dwa piętra domu od strony ulicy Abrahama, a gruz zasypał ludzi ukrywających się w piwnicy, w tym rodzinę rodzinę mojego przyszłego teścia, zatrudnionego jako dozorca i palacz. Szczęśliwie obeszło się ofiar w ludziach, a dzięki połączeniom ewakuacyjnym w piwnicach, mój teść mógł wyprowadzić swoją rodzinę i przerażonych Niemców na bezpieczną odległość od gruzowiska. Wprawdzie przybudówka w której mieszkała rodzina mojej żony nie została zniszczona, zdecydowano o przeprowadzce do dziadka Szczepana Zaranka na ulicę Toruńską 7. Tu już nie było centrum miasta, tutaj było bezpieczniej. Zapewne wtedy teść wykonał dla swoich córeczek blaszane identyfikatory na wypadek rozproszenia lub śmierci części rodziny w kolejnych nalotach.

Inspirację do stworzenia identyfikatorów zaczerpnął zapewne z tak zwanych żołnierskich nieśmiertelników, z którymi zetknął się w czasie jako obrońca Oksywia we wrześniu 1939 roku. Identyfikatory dla dziewczynek miały służyć innemu celowi niż te żołnierskie. Chodziło przede wszystkim o ustalenie tożsamości dziecka oraz o wskazanie adresów najbliższej rodziny w przypadku gdyby rodzice dziewczynek zginęli lub zaginęli, co w warunkach wojennych było bardzo możliwe.

Przypatrzmy się nieco bliżej identyfikatorowi, jego wykonaniu i umieszczonym na nim danych. "Blaszka" ma kształt owalny. jej wymiary to 7,2 cm na 5,2 cm. W jej górnej części wykonano dwa otwory pozwalające na przeciągnięcie tasiemki lub sznurka aby można ją było nosić na szyi. "Blaszka" zapisana jest dwustronnie. Na awersie umieszczone są dane osobowe, a więc imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkani. Na rewersie zaś nazwiska i adresy krewnych, w Grudziądzu i w Wierzchosławicach koło Gniewkowa, nieopodal Inowrocławia. Wszystkie napisy wykonano w języku niemieckim. Grawerunek jest dość głęboki, chociaż literki nie zawsze są równe, widać że wykonała go ręka amatora.





Rodzina moich przyszłych teściów przetrwała wojenną zawieruchę bez strat osobowych. Teść po wojnie pracował najpierw w UNRRA, a następnie przez wiele lat w Stoczni Marynarki Wojennej na Oksywiu. Moja przyszła żona Sabina, uczennica gdyńskich Urszulanek, pracowała umysłowo w gdyńskich firmach i instytucjach. Przed emeryturą w Gdyńskim "Społem".

Przeżyliśmy ze sobą 60 lat (bez 4 miesięcy). Była mi przez cały czas wiernym, czasami surowym przyjacielem i doradcą. Była pierwszym czytelnikiem moich tekstów, korektorką i krytykiem. Zawsze obiektywna i sprawiedliwa w swoich ocenach. Będzie mi jej brakowało...

Powyższy tekst w całości poświęcam Jej pamięci.

środa, 18 maja 2016

... a przy Abrahama była "Myśliwska"

Przed laty, idąc od ulicy 10. Lutego, od ulicy Starowiejskiej, mijało się po lewej stronie lokal GZG pod nazwą "Myśliwska". Była to restauracja kategorii I, w której stosownie do nazwy serwowano dania z  dziczyzny. Restaurację tę uruchomiono w połowie lat 60. ubiegłego wieku. O ile pamiętam lokal urządzono łącząc ze sobą dwa sąsiadujące ze sobą sklepy w jedno pomieszczenie. Po adaptacji i długotrwałym remoncie uruchomiono tę specjalistyczną restaurację.

Ponieważ w moim tekście na blogu oraz w "Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL" zamieszczonym w 17. "Roczniku Gdyńskim" (2005), restaurację tę pominąłem i teraz chciałbym naprawić ten błąd i napisać o niej kilka słów.

Okno wystawowe lokalu zwracało na siebie uwagę przechodniów, gdyż było ozdobione wypchanymi dzikami. Wnętrze było niewielkie, stylizowane, o wystroju myśliwskim. Ściany lokalu, wyłożone boazerią, zdobiły gadżety związane z lasem i leśną zwierzyną. Były tam między innymi jelenie rogi różnej wielkości oraz wypreparowane bażanty. Meble były proste i dość niewygodne, gdyż zamiast wyściełanych krzeseł do stołów dostawiono drewniane kloce przykryte baranią skórą.

Niewielki bufet dysponował "Żubrówką", ginem (czyli jałowcówką) oraz jarzębiakiem. Dbano też o ciągłość sprzedaży markowego piwa butelkowego. Sprzedawano "Żywiec" i importowany "Radeberger". Smakosze piwa chętnie odwiedzali tę restaurację, pomimo że piwo sprzedawano wyłącznie do zamówionego dania obiadowego.

Dania z dziczyzny w "Myśliwskiej" uzależnione były od sezonu łowieckiego. Wyróżniały się dania obiadowe, rzadziej przystawki, bowiem zupy były podobne jak w innych lokalach (pomidorowa, rosół itp.). Serwowano tu między innymi pieczeń z dzika, sarninę, pieczeń z zająca lub kuropatwę. Lokalem kierowała filigranowa kobieta - pani Danka.