poniedziałek, 30 grudnia 2013

Gdyńskie okupacyjne refleksje

Niemieckie szykany wobec mieszkańców naszego miasta w czasie II wojny światowej rozpoczęły się już od momentu wkroczenia czyli od drugiej dekady września 1939 roku. Rozpoczęły je rewizje przeprowadzone we wszystkich mieszkaniach połączone z „wygarnięciem” mężczyzn w celu ich weryfikacji. Równolegle wzięto 100 zakładników spośród  znamienitych obywateli miasta, których miano rozstrzelać w przypadku jakichkolwiek antyniemieckich ekscesów. Następnie była selekcja internowanych, zgromadzonych w kościołach, kawiarniach i kinach, według niemieckiej „czarnej księgi”. Wtedy zdecydowano kogo zwolnić, kogo rozstrzelać, a kogo skierować do budowanego już obozu w Stutthofie.

W połowie października 1939 roku, a więc w miesiąc po zajęciu Gdyni, niemiecki prezydent policji wydał ogłoszenie nawołujące mieszkańców do dobrowolnego opuszczenia miasta i udania się do jednego z trzech wskazanych kierunków w rejon Częstochowa – Kielce, do Siedlec bądź do Lublina. Okupant wspaniałomyślnie oferował bezpłatną podróż osobom wyjeżdżającym.

Po tym etapie, nastąpił kolejny okres przymusowych wysiedleń. Według moich szacunków Gdynię opuściło wtedy około 80000 mieszkańców. W mieście pozostało około 45000 przedwojennych mieszkańców. Poza nielicznymi Żydami pozostałą w mieście ludność planował okupant wykorzystać do pracy w porcie, stoczni i w mieście, w miarę możliwości zniemczyć, a następnie wykorzystać do służby w niemieckim wojsku. Opornych potraktować z całą surowością, osadzając ich w obozach bądź fizycznie likwidując.

Oddzielnie potraktowano jeńców wojennych. Większość skierowano do tzw. Stalagów skąd kierowano ich do pracy w rolnictwie lub fabrykach. Oficerów osadzono w Oflagach, głównie na terenie rzeszy, poddając ich przymusowemu nieróbstwu, zgodnie z konwencją genewską.

Szykany stosowane wobec pozostałej w mieście ludności polskiej miały różnorodny charakter. I tak dzieci w wieku od 6 do 14 lat musiały uczęszczać do szkoły podstawowej oczywiście niemieckiej i prowadzonej w języku niemieckim. Ze szkoły usunięto lekcję religii. Obowiązywał zakaz mówienia po polsku. Od 14 roku życia dzieci zobowiązane były pracować. Szkoły średnie udostępnione były wyłącznie dla młodzieży niemieckiej lub zniemczonej.


We wszystkich miejscach publicznych, a więc w urzędach, kościołach na ulicy, w środkach komunikacji miejskiej, w sklepach obowiązywał język  niemiecki. Usunięto wszelkie tablice i napisy na terenie miasta, które były w języku polskim. Były też sklepy dla Polaków i Niemców, oczywiście znacznie różniące się asortymentem. Różnic takich nie było tylko w korzystaniu z kin i środków komunikacji miejskiej, w przeciwieństwie do Generalnego Gubernatorstwa.

sobota, 28 grudnia 2013

O naszym rybołówstwie – nieco wspomnień i refleksji

Już od wczesnego dzieciństwa mam duży sentyment do naszego rybołówstwa. Sprawił to zapewne mój szwagier, rybak z dziada pradziada, poprzez którego poznałem kilku kaszubskich rybaków oraz to, że ryby od zawsze gościły na naszym rodzinnym stole. W czasie okupacji, a także po wojnie, spożywanie ryb kompensowało braki mięsa i wręcz ratowało nas od ciągłego głodu. Tak więc sporządzano w naszej rodzinie mnóstwo różnorodnych rybnych potraw.

W ostatnich latach, gdy ceny ryb znacznie wzrosły, osiągając poziom cen cielęciny i dobrej wołowiny, spożywamy mniej ryb niż w czasie wojny i za „komuny”. Wtedy to obfitość ryb sprawiła, że kpiono z ciągłej i powszechnej sprzedaży dorsza, a na ulicach Gdyni, od czasu do czasu pojawiały się stoiska prowadzące sprzedaż tanich śledzi tzw. ulików.

Rybami próbowano zastąpić braki mięsa. Stąd między innymi program połowu kryla i fabryka białka rybnego na Chylońskich Łąkach.

W ostatnich latach, w telewizji regionalnej co pewien czas pojawiają się wiadomości o protestach rybaków, którym narzucono limity połowowe, określono strefy połowów i zezwolono na tzw. połowy paszowe prowadzone na Bałtyku przez kutry obcych bander. Gdy do tego dodamy proceder złomowania kutrów za przyznane kompensaty oraz fakt likwidacji naszego rybołówstwa dalekomorskiego, którym do niedawna tak się szczyciliśmy, obraz porażki na tym polu jest porażający!

A gdy, już o historii rybołówstwa mowa, to w tym miejscu warto przypomnieć ciekawe książki prof. dr Andrzeja Ropelewskiego, takie jak „1000 lat naszego rybołówstwa”, „Rybacy w cieniu krążowników”, „Rybołówstwo morskie z filatelistyczną przynętą”, a także wydaną niedawno książkę o gdyńskim „Dalmorze”.

Książki te to kopalnia wiedzy z omawianego zakresu. W jednej z nich Autor podaje stan naszego rybołówstwa morskiego sprzed 40 laty, to jest na koniec 1973 roku.
Oto on:
         rufowych trawlerów przetwórni – 74
         konwencjonalnych trawlerów – 57
         kutrów bałtyckich – 537
         statki bazy i statki pomocnicze – 7
         łodzi motorowych – 840
         łodzi wiosłowo – żaglowych – 155


Spożycie ryb na jednego mieszkańca Polski wynosił wtedy 7 kilogramów ryb na rok.

czwartek, 26 grudnia 2013

Woda - problem PRL

Przez wiele lat PRL – u wybrzeżową prasę nurtowały dwa problemy – jakość pieczywa i brak wody w kranach. O ile na jakość chleba wpływał niewątpliwie stan techniczny starych, jeszcze przed wojennych piekarń, o tyle braki wody trudno było logicznie uzasadnić. A temat ten drażliwy, dotykał bowiem tysięcy mieszkańców, całych nowych osiedli. Przed wojną, gdy Gdynia przekroczyła zaledwie 120000 mieszkańców, całe rozległe przedmieścia korzystały z własnych zasobów wody. Powszechnie używano własnych, przydomowych studni, którymi dysponowało prawie każde zabudowanie, a zwierzęta hodowlane (z wyjątkiem świń), pojono w potokach. Z chwilą, gdy zagospodarowując nowe, bądź modernizując poprzednie tereny miasta weszło tam nowe budownictwo w całości podłączone do cywilizacyjnych mediów, problem wody, a raczej jej niedoboru wypłynął z całą ostrością.

Obok gospodarstw domowych dużym konsumentem wody był rozwijający się przemysł, który zużywał prawie 60% dostarczanej do naszego miasta wody. Tu były plany produkcyjne, tu nie można było oszczędzać lub skąpić!

Ówczesna władza zdawała sobie doskonale z tego sprawę, toteż podjęte działania poszły w dwóch kierunkach, budowy nowych ujęć wody i niezbędnej sieci przesyłowej, czyli wodociągów oraz ograniczenia i oszczędności wody przeznaczonej dla gospodarstw domowych.

Przypuszczać można, że na braki wody w mieście miał wpływ też brak synchronizacji w prowadzonych działaniach inwestycyjnych. Nie uwzględniając do końca wydajności istniejących ujęć wody i jej przesyłu, często na nieuzbrojony teren wchodziły firmy budowlane. Równoległe budowanie obiektów kubaturowych i infrastruktury komunalnej nie zawsze się sprawdzało. Wystarczyły niewielkie zakłócenia w dostawach materiałowych, i na poważne zakłócenia nie trzeba było długo czekać.

W organie prasowym KW PZPR „Głos Wybrzeża”, z dnia 16 mają 1968 roku, znaleźć możemy notkę poświęconą temu problemowi.
Czytamy w niej: „Kłopoty z brakiem wody w Gdyni rozwiąże tylko budowa nowego ujęcia. Inwestycja taka jest co prawda od roku realizowana, ale jej rozpoczęcie nastąpiło co najmniej trzy lata za późno. Pierwszy etap będzie ukończony dopiero w 1971 roku.”

Tymczasem wybudowano już budynki na Płycie Redłowskiej, na części Witomina, na Obłużu i części Oksywia.

Podjęto więc szereg działań łagodzących tę sytuację, między innymi eksperyment podlewania miejskich trawników wodą morską, określono godziny podlewania ogródków przydomowych, do części dzielnic skierowano beczkowozy, bowiem ciśnienie w sieci wodociągowej było tak niskie, że woda nie dochodziła do wyższych kondygnacji wybudowanych wieżowców.

Wszystko to jednak okazało się półśrodkami. Mieszkańcy wyższych kondygnacji bloków dalej "łapali" wodę w godzinach nocnych, gromadzili ją w wannach, bądź korzystali z grzeczności sąsiadów z niższych pięter, dokąd woda jeszcze dochodziła.

Jeszcze w 1989 roku, gdy już zaawansowana była budowa ujęcia wody tzw. „Reda III”, pożyczano wodę ze znajdującego się w Osowej ujęcia gdańskiego. Tymczasem nakłady na inwestycje terenowe w latach 1984 – 88 wynieść miały 6,5 mld ówczesnych złotych. Na czołowym miejscu tych inwestycji plasowało się nowe ujęcie wody „Reda III” wraz z magistralą  przesyłową do Gdyni.

W chwili obecnej dostarczanie wody do osiedli mieszkaniowych na terenie całego miasta odbywa się bez większego problemu, chyba że nastąpi gdzieś awaria sieci wodociągowej.

środa, 25 grudnia 2013

Życzenia Świąteczne

Szanowni Czytelnicy

Chciałbym złożyć wszystkim Czytelnikom mojego bloga najserdeczniejsze życzenia pomyślności, zdrowia i przyjemnego czasu spędzonego z rodziną w te święta Bożego Narodzenia oraz wspaniałej zabawy sylwestrowej i szczęśliwego Nowego Roku.

wtorek, 24 grudnia 2013

Zimowy tragiczny bilans

W „Roczniku Gdyńskim” nr 15 z 2003 roku, zamieściłem tekst pt. „Ratownictwo morskie u polskich wybrzeży”.

We wstępie do tego tekstu piszę:
„W średniowieczu na wodach Bałtyku na czas jesienno – zimowych burz i sztormów zawieszano żeglugę. Trwało to zazwyczaj od października do połowy marca (...). Do sprawy tej przywiązywano dużą wagę, czego dowodem fakt, iż zakaz ten był np. przedmiotem ustaleń Związku Hanzy w Lubece w 1470 roku. Inna rzecz, że w praktyce zakaz ten nierzadko łamany był przez żądnych zysku kupców i armatorów!”.

Zakaz ten powodowany był z całą pewnością względami bezpieczeństwa statków, ładunków i ludzi. Dopiero później, gdy w żegludze korzystać zaczęto z napędu parowego (połowa XIX w.), a drewniane kadłuby statków zastąpiono blachą, od zakazu tego odstąpiono.

O tym, że zakaz ten nie był pozbawiony sensu, przypomniał tragiczny los „Titanica”, którego metalowy kadłub rozpruła lodowa kra.

Również większość naszych statków, które spotkał tragiczny los, tonęła w okresach jesienno – zimowych. Przyczyny tych zdarzeń były różne, sztorm, wysokie fale, oblodzenie kadłuba lub splot różnych innych okoliczności towarzyszących jesienią i zimą na morzu.

Oto kilka przykładów z tego zakresu.

Trauler rybacki „Dalmoru” - „Brda”, któremu poświęciłem oddzielny tekst, zatonął w duńskim porcie w nocy z 9/10 stycznia 1975 roku. Śmierć poniosło 11 rybaków. Po kilku latach, w styczniu 1983 roku, zatonął na Morzu Śródziemnym m/s „Kudowa Zdrój”. Armator PLO Gdynia. Zginęła 20 osób. Już po 2 latach, w lutym 1985 roku, na Morzu Północnym zatonął kolejny statek PLO, był to m/s „Busko Zdrój”. Utonęło wtedy 24 marynarzy. Po 8 latach, w styczniu 1993 roku, na Bałtyku w pobliżu naszego wybrzeża zatonął prom „Jan Heweliusz”. Fale odwróciły go do góry stępką. Zatonęło wtedy 37 osób. Już po 4 latach, w lutym 1997 roku, na Morzu Północnym, w pobliżu brzegów Norwegii, zatonął cypryjski statek z polską załogą m/s „Leros Strenght”. Życie straciło 20 osób. Przyczyny zatonięcia nie udało się ustalić...

niedziela, 22 grudnia 2013

Pamiętny 1956 rok

W życiu narodów i poszczególnych ludzi są okresy przełomowe, bądź też takie, które co prawda nie przynoszą przełomu, ale stanowią początki przemian, bądź też są początkiem nowych rozdziałów historii lub życia jednostki. W życiu Polski, naszego miasta, a także w moim osobistym, takim okresem był 1956 rok.

W marcu 1953 roku zmarł Józef Stalin. Pojawiła się książka Ilii Erenburga „Odwilż”, zwiastująca koniec stalinizmu. Jeszcze trochę i odbył się w Moskwie XX zjazd radzieckiej partii komunistycznej, na którym Nikita Chruszczow wygłosił referat informujący delegatów o stalinowskich zbrodniach, a noszący tytuł „W sprawie przezwyciężenia kultu jednostki i jego następstw”.

W marcu 1956 roku zmarł w Moskwie Bolesław Bierut. Okoliczności śmierci nie były jasne. Tzw. ulica śmierć tę skwitowała powiedzeniem „pojechał w futerku, a wrócił w kuferku...”.

Doszło do zamieszek w Poznaniu 28 czerwca 1956 roku, na tle ekonomicznym. Były dziesiątki zabitych i rannych tzw. czarny czwartek. Premier Józef Cyrankiewicz pochwalił sposób stłumienia rozruchów wygłaszając sławetne zdanie o odrąbaniu podniesionej na władzę ludową ręki.

Dojrzewały przemiany. Do ich erupcji doszło w październiku tego roku. Do władzy powrócił Władysław Gomułka towarzysz Wiesław i jego ekipa. Społeczeństwo polskie zmiany te przyjęło entuzjastycznie. Wierzono w zreformowanie tzw. socjalizmu, w poprawę warunków bytowych, innymi słowy w znaczne poluzowanie śruby...

W moim osobistym życiu w tym czasie nastąpiło szereg istotnych zmian. W czerwcu ukończyłem studia. W lipcu zaliczyłem poligon. W sierpniu zmieniłem stan cywilny, zawierając związek małżeński. Od września podjąłem pierwszą pracę zawodową w Zarządzie Portu Gdynia.

Tymczasem w Gdyni, wydarzenia październikowe zaznaczyły się dwoma ważnym wydarzeniami. Dla miejscowego społeczeństwa zorganizowano na Placu Grunwaldzkim więc poparcia dla Gomułki. Kierował nim Konstanty Rek, ówczesny Przewodniczący Prezydium MRN. tłum kipiał od entuzjazmu. Dochodziło do ofiarowania złotych obrączek na rzecz rozbudowy naszej gospodarki morskiej. Żądano odpowiedzialności karnej dla osób nadużywających władzę w czasach stalinowskich, jawności życia ekonomicznego i politycznego w kraju.


Tymczasem w Zarządzie Portu, w którym pracowałem, pojawił się funkcjonariusz UB, który szwendał się po nabrzeżach obserwując nastroje wśród załogi. Nas, kilku młodych absolwentów WSE, wezwano do dyrekcji i rozpytywano o opinie na temat ZMP  w naszym środowisku. Obawiając się prowokacji, jednomyślnie twierdziliśmy, że organizacja ta jest nam niezbędna. Widocznie nasze poglądy były bez znaczenia, bowiem niebawem ZMP w skali kraju zostało rozwiązane.

piątek, 20 grudnia 2013

Gdynia w zapomnianej przepowiedni

W latach 20 – tych ubiegłego wieku, gdy zdecydowano, że port morski zbudowany zostanie  „przy Gdyni”, na spontanicznej fali patriotyzmu przypomniano również tę przepowiednię sprzed prawie 400 laty.

Wprawdzie w przepowiedni tej nigdzie nie wymieniono nazwy wsi Gdynia, która wtedy liczyła kilka checzy, ale przepowiadano upadek portu w Gdańsku w wyniku, między innymi powstania portu konkurencyjnego.

Jeszcze Gdynia nie była miastem, gdy pojawił się wierszyk nieznanego autora, którego fragment brzmi:
„Gdańsk się wścieka,
że doczeka
iż port w Gdyni
w kąt go wtryni...”

Wierszyk nawiązywał do przepowiedni Jana Dantyszka, z jego profetycznej elegii napisanej około 1510 roku, który drukiem po raz pierwszy ukazał się w 1577 roku. Już od przed wojny Jan Dantyszek ma na Grabówku ulicę swojego imienia, co zawdzięcza z pewnością temu, że był jednym z nielicznych pomorskich intelektualistów renesansu. Był bowiem synem gdańskiego browarnika i kaszubskiej dziewczyny z Pucka. Dzięki talentom i pracy doszedł do wysokich godności świeckich i kościelnych. Przyjaźnił się z osobami panującymi, korespondował z Erazmem z Rotterdamu, był dyplomatą, podróżnikiem, poetą, proboszczem kościoła Mariackiego w Gdańsku, a następnie biskupem. Jak widać, autentycznym człowiekiem renesansu! Żyjąc w czasach Kopernika i będąc jako biskup Jego przełożonym, zarzucał naszemu astronomowi jego relację z Anną, krewną i gospodynią.

A wracając do przepowiedni Dantyszka, bo o niej tu mowa, przypomnieć należy chociaż w zarysie, tło jej powstania. Gdy po wojażach przybył do Gdańska, a więc do swojego rodzinnego miasta, aby z nominacji króla w 1523 roku objąć probostwo, nie poznał swojego miasta. Panował tu bowiem powszechnie luteranizm, pysznili się gdańscy patrycjusze, nastawieni wrogo do Polski, zapominając, że bogactwo swoje zawdzięczali głównie dostawom polskiego zboża, drewna i innych dóbr spławianych Wisłą. Gdańszczanie niejednokrotnie okazywali chęci separatystyczne, a w pewnym momencie, w czasie wizyty króla i jego dworu, wywołali tumult mogący zakończyć się zamachem na życie monarchy.

Tak więc proboszcz Jan Dantyszek miał tu do spełnienia ważną misję patriotyczną i to zapewne sprawiło, że mianowano go proboszczem ważnej gdańskiej parafii, mimo że w momencie nominacji nie miał jeszcze święceń kapłańskich, uzyskał je dopiero w 1533 roku.

Na tle wyżej zaszkicowanej sytuacji politycznej i religijnej w Gdańsku, napisaną przez Dantyszkę elegię, później odczytywaną jako przepowiednię, wręcz proroctwo, była w zasadzie apelem skierowanym do mieszczan o opamiętanie się, a także groźbą zastosowania wobec miasta sankcji gospodarczych. Sugerowano wprost pomijanie tego miasta przez towary polskie, które ewentualnie skierowane zostaną do innych portów, Królewca lub Elbląga, chociaż Dantyszek nie wymienia tych miast.

Nie wymienia też Gdyni, bowiem koncepcja budowy tu portu i miasta pojawić się miała po kilkuset latach. A tego nie był wstanie przewidzieć nawet „prorok” Dantyszek. Budując port w Gdyni, połączony z głębią kraju kolejową magistralą, aż ze Śląskiem, z pominięciem Gdańska, stała się Gdynia realizacją gróźb sprzed setek lat. To zapewne  też sprawiło, że Dantyszek już od lat ma w naszym mieście swoją ulicę.

Kończąc przytaczam dwa krótkie fragmenty „przepowiedni” Dantyszka:

„Nowe bogate miasto, co cię zowią Gdańskiem
Przyjm słowa, które niosą w rozkazaniu Pańskim.
Krótki czas, jeśli grzechów nie przestaniesz dalej,
Twoja cię własna zbrodnia z posady obali.
Prędko wzrosłaś, lecz przebóg! I zguba twoja chyża,
Twój dzień miasto niewdzięczne! Rychło się przybliża”

I fragment drugi:
„Utracisz twój Port, na Wiśle ustanie
Sławny spust, zginie twoje handlowanie,
Jak cię w pazury weźmie Orzeł mściwy,

Nad twą hardością aż nadto cierpliwy.”

środa, 18 grudnia 2013

Gdyńskie sprawy sanitarne

Już od zarania miasta sprawy sanitarne, higieniczne i zdrowotne nie schodziły z pola widzenia władz. Zawsze zdawano sobie sprawę z zagrożeń jakie dla zdrowia mieszkańców stworzył ruchliwy port. Zawsze tu istniała ewentualność przywleczenia przez zawijające statki chorób zakaźnych, w tym tropikalnych, mogących stanowić szczególne zagrożenie zdrowotne. Przed taką możliwością broniono się wszelkimi dostępnymi środkami. Dbali o to zarówno lekarze pracujący w naszym mieście jak i władze miejskie.

Zwracano uwagę na czystość i porządek na ulicach i posesjach, prowadzono obowiązkowe szczepienia dzieci na ospę, kontrolowano stan zdrowia portowych prostytutek, badano emigrantów itd. Już w 1928 roku ówczesne władze miejskie powołały zakład oczyszczania. Skoncentrował on jednak swoją działalność głównie na Śródmieściu i Kamiennej Górze. Dzielnice peryferyjne zdane były na „własną inicjatywę” właścicieli posesji. Tu pole do popisu miała Policja Państwowa, karząca mandatami niechlujów. Pilnowano zakopywania lub palenia śmieci i nieczystości, zabezpieczenia studni i pomp, z których czerpano wodę pitną, a w okresie późniejszym kontrolowano stan sanitarny „sławojek”.

Początkowo badaniem i leczeniem zakaźnie chorych zajmował się Szpital Zakaźny mieszczący się na Grabówku. Z początkiem lat 30 – tych ubiegłego wieku kierował nim dr Ludwik Dzius. Później, gdy nasiliła się emigracja, na Babich Dołach uruchomiono nowy szpital wydzielając część łóżek dla chorych wenerycznie. Tam między innymi działał dr Leon Binek, który działalność swoją kontynuował także w czasie okupacji w zorganizowanym przez Niemców szpitalu zakaźnym w Domu Bawełny. Również po wojnie, już w czasach PRL – u, dr L. Binek nadal działał na tym polu, badając i lecząc wyłapywane przez Milicję prostytutki.

A wracając do czasów przedwojennych wspomnieć wypada, że dużą wagę przykładano do zdrowia osób emigrujących. Wstępne badania dokonywano już w Etapie Emigracyjnym na Grabówku. Izolując chorych wenerycznie lub na gruźlicę kierowano ich na kwarantannę lub leczenie na Babich Dołach. Aby zapewnić chorym pełną izolację zbudowano specjalną motorówkę „Samarytanka” (o ile mi wiadomo, ze względu na wybuch wojny, łodzi tej nie włączono do eksploatacji).

Poza omawianym szpitalem zakaźnym działał też w naszym mieści (porcie?) Instytut Chorób Tropikalnych (?). Z tego zakresu niestety nie udało mi się zgromadzić niezbędnych informacji, więc sprawę tę tylko markuję.

Za PRL – u do spraw zdrowotnych powrócono z całą mocą. W pierwszym powojennym okresie skupiono się na walce z chorobami wenerycznymi i gruźlicą, spadkiem po wojnie. Szpital gruźlicy i chorób płucnych działał przy ul. Mireckiego na Grabówku, zaś szpital dla chorych wenerycznie, w Wejherowie przy ul. Sobieskiego.

Sprawy higieny i profilaktyki sanitarnej powierzono w naszym mieście aż 3 jednostkom. W porcie handlowym działała Portowa Stacja Sanitarno – Epidemiologiczna przy ul. Chrzanowskiego 8. Od strony portu wojennego, działalność taką prowadziła Stacja Marynarki Wojennej przy ul. Grudzińskiego 4, na Dolnym Oksywiu. W mieście sprawami sanitarnymi para się Miejska Stacja SANEPID mająca swoją siedzibę przy ul. Starowiejskiej 50.


Tą ostatnią Stacją przez wiele lat kierował dr Romuald Hejmo, prężny i rzutki organizator. Znałem Go jako inteligentnego i bardzo dowcipnego mężczyznę. Kierowana przez niego placówka konsekwentnie egzekwował stan sanitarny w mieście, w gastronomii, handlu spożywczym, przetwórstwie spożywczym itp. Pobierano próbki żywności i wody, dbano o czystość w placówkach handlu i rzemiosła, o aktualne badania personelu. Dzięki inspektorom SANEPID – u, Gdynia uniknęła niejednej epidemi.  

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Wspomnienie o tych co odeszli na wieczną wachtę

Jeszcze przed paru laty, gdy zdrowiem nam na to pozwalało, często spacerowaliśmy z żoną bulwarem. Mijaliśmy wtedy, stojącą tu od 1988 roku, statuę przedstawiającą stylizowaną sylwetkę kobiety, zwrócona w stronę morza, w geście rozpaczy, czekająca na powrót kogoś bliskiego. Autorce rzeźby pani Irenie Loroch, udało się wyrazić emocje kobiety, matki lub żony, nadaremnie czekającej, z coraz mniejszą nadzieją, chociaż ta podobno umiera ostatnia.

Przy tej nadmorskiej rzeźbie zwykle płonęły znicze i leżały kwiaty, co nie dziwi, gdyż pamięta się, że morza świata pochłonęły sporo gdynian, marynarzy, rybaków, bądź pasażerów wyruszających w swój ostatni rejs z naszego portu. Statua ta skłaniała mnie zawsze do refleksji, podobnie jak zbiorowy grób dalmorowskich rybaków, dobrze widoczny z ul. Witomińskiej. W grobie tym spoczywają ciała 6 rybaków „Dalmoru”, chociaż grobów z nazwiskami jest aż 11, bowiem 5 mogił jest symbolicznych, gdyż ciał tragicznie zmarłych nigdy nie odnaleziono.

Jedna z owych pustych, symbolicznych mogił należy do mojego szkolnego kolegi, mieszkańca Cisowej, starszego rybaka Edmunda. Był jednym z tych kolegów, którzy mieszkali tuż przy naszej szkole na ul. Żytniej. Kolegów takich mieszkających obok szkoły było kilku. Zazdrościliśmy im wygody, możliwości wyskoczenia w czasie przerwy do domu, bliskiego dojścia, co było sprawą liczącą się szczególnie w zimie lub jesiennej szarugi.

Już w 1948 roku nasze drogi się rozeszły. Wtedy to kończąc szkołę podstawową dokonywaliśmy wyboru naszych życiowych dróg. Nieliczni szli do ogólniaka, większość jednak wybierała szkoły zawodowe, bądź naukę zawodu w warsztatach rzemieślniczych. Zapewne do tych należał Edmund, bo zginął mi z oczu na wiele lat. Jego nazwisko znalazłem dopiero po latach, na wspomnianej symbolicznej mogile, na witomińskim cmentarzu.

Ostatni, przypadkowo, zgadaliśmy się z sąsiadką. Okazało się wtedy, że jest córką mojego szkolnego kolegi Edmunda. Z relacji sąsiadki opisującej tragiczny los swojego ojca wyłonił się dość wyraźny zarys tragedii.

Edmund był starszym rybakiem na traulerze „Brda”, którego armatorem był gdyński „Dalmor”. Statek nie należał do najnowszych.

Był styczeń 1975 roku. „Brda” łowiła na Morzu Północnym. Nasilający się sztorm sprawił, że statek próbował szukać schronienia w niewielkim duńskim porcie Hansholm. Statek dotarł do portu, była noc z 9 na 10 stycznia 1975 roku. Uderzenie fali sprawiło, że statek rzucony został na umocnienia nabrzeża i położył się na burcie. Kolejne fale dokonały ostatecznego zniszczenia. Licząca 18 osób załoga podjęła próbę ratunku. Duńczycy podjęli próbę ratowania za pomocą śmigłowca. Z dziobu statku wyciągnięto siedmiu rozbitków. Rybaków znajdujących się na śródokręciu zmyły sztormowe fale. Próba ratunku była bezskuteczna. Wprawdzie udało się wyciągnąć jednego rozbitka, ale zmarł on na zawał serca.

Polskie władze i armator po identyfikacji ciał przez rodziny sprowadziły zwłoki do Gdyni i urządziły pogrzeb finansowany przez firmę. Kontynuowano tez dalsze poszukiwania członków załogi naszego trawlera. Bez rezultatu...


Przed paroma laty, w duńskim miasteczku wmurowano tablicę upamiętniającą tę tragedię, na którą zaproszono polskie rodziny zmarłych rybaków. Jak oświadczyła córka Edmunda, pomimo upływy lat, trauma tej tragedii pozostała...

sobota, 14 grudnia 2013

Ważna gdyńska ulica

Gdyby zapytać gdynianina o najważniejsze gdyńskie ulice, prawie każdy bez większego zastanowienia wymieni ul. Świętojańską i 10 Lutego. Osoby znające nieco historię naszego miasta wspomną też o ul. Starowiejskiej. Jestem prawie pewny, że o ul. Jana z Kolna wspomną tylko nieliczne osoby. To nie dziwi, bo ulica ta chociaż położona w centrum i wcale nie krótka, położona jest nieco z boku i z dala od ścisłego centrum miasta. Biegnie równolegle do ul. Wójta Radtkiego, od Placu Kaszubskiego aż do dworca PKP Gdynia Główna.

Zabudowa tej ulicy jest dość chaotyczna. Po stronie parzystej, idąc od portu do dworca mijamy narożnikowy , były dom towarowy PDT (przed wojną sklep pana Ferdynusa), dalej nowy obiekt hotelowy „Blick”, a obok kolejny hotel w budynku Komendy Garnizonu noszący nazwę „Bliza”, dalej jest ujęcie wody, teren po dawnym Składzie Opałowym, dawne magazyny WPHS, budynki ekspedycji kolejowej, jakieś parkingi i place, a na końcu duży magazyn meblowy.

Strona nieparzysta jest mniej zagęszczona i tu jest szereg ważnych obiektów: szkoła podstawowa, Dom Marynarza Szwedzkiego (na sprzedaż), Dom Rybaka, przedszkole, Hala Targowa, Dom Kolejarza i Gmach Sądu.

Jak na jedną ulicę to spore zagęszczenie ważnych budynków, często świadków historii naszego miasta, a także tej historii uczestników.

Wiadomo mi, że istnieją plany uporządkowania tej ulicy, jej poszerzenia i zabudowy, stąd obiekty cofnięte od ulicy oraz liczne niezabudowane place. Jest to więc ulica przyszłościowa, która niebawem może zmienić swój wygląd na bardziej korzystny.

Należy przypuszczać, że projektanci planujący nowe zagospodarowanie tego traktu, pamiętać będą o historycznych obiektach tu zlokalizowanych, zresztą pilnować tego będzie zarówno konserwator zabytków, jak też opinia publiczna.

Ulica ta powstała jeszcze w okresie przedwojennym, wtedy też nadano jej imię Jana z Kolna. Kim był ten bohater, że zasłużył sobie na nazwę ulicy swojego imienia w nowoczesnym, portowym mieście jakim była wtedy Gdynia.

Sporo na ten temat znajdzie czytelnik w książce Jerzego Sampa z 1987 roku wydanej przez Zrzeszenie Kaszubsko – Pomorskie. Książka nosi tytuł „Z woli morza – Bałtyckie Mitopeje”. Ostatni rozdział książki poświęca Autor właśnie Janowi z Kolna. Z tekstu rozdziału wynika, że ów Jan zwany „polskim Kolumbem” jest postacią fikcyjną. Jego nazwisko odgrzebał w połowie XIX wieku Joachim Lelewel, który wywodzi to nazwisko od niejakiego Jana Scolnusa (stąd Jan z Kolna). Podróżnik ten dotarł ponoć do kontynentu amerykańskiego w 1476 roku, a więc na 20 lat przed Kolumbem. Ponieważ przy nazwisku Scolnus znajdowało się łacińskie słowo „Polonus” uznano, że żeglarz ten był Polakiem, ba Kaszubem.

Rozgłos Janowi z Kolna nadał H. Derdowski, a kaszubscy i pomorscy pisarze doszli do wniosku, że nie o Kolno, a o Kielno położone nieopodal Kartuz tu chodzi.

Za Derdowskim poszedł Żeromski, później cała plejada pomorskich regionalistów z Fenikowskim, Budziszem, Naglem i Ropplem na czele.

I tak już poszło. Dziś Jan z Kolna ma swoje ulice nie tylko w Gdyni, ale też w Gdańsku i w licznych pomorskich miastach.

czwartek, 12 grudnia 2013

Oksywie w oczach Bernarda Chrzanowskiego

Ze wszystkich dzielnic naszego miasta szczególną słabość mam do Oksywia. Powodowane to jest nie tylko względami „historycznymi”, ale głównie z powodów osobistych. Tu z początkiem lat 30 – tych ubiegłego wieku, przez pewien czas mieszkała moja rodzina, w oksywskim kościele pod wezwaniem świętego Michała Archanioła byłem ochrzczony, a w szpitalu Marynarki Wojennej jako półtoraroczne dziecko byłe po raz pierwszy operowany. Ślad tego zabiegu w postaci blizny na czole towarzyszy mi do dziś.

Z tych względów w minionym czasie często odwiedzałem Oksywie, cmentarz oksywski wojskowy i cywilny, a także okolice Akademii Marynarki Wojennej i Stoczni. Odwiedzałem oksywski kościół chłonąc jego ciszę i surę przeszłości uwięzioną w bielonych ścianach.

Sentyment sprawił, że Oksywiu poświęciłem kilka wpisów na blogu oraz inne publikowane w lokalnych gazetach.

Sentyment do Oksywia sprawił też, że uważnie przeczytałem ten fragment przewodnika B. Chrzanowskiego, który opisuje ówczesną wieś, tę sprzed ponad stu lat. Oto kilka charakterystycznych wyjątków z tekstu Chrzanowskiego, mogące zainteresować współczesnego czytelnika. Całość tekstu można znaleźć na stronach 52 – 54, oto fragment zapisu:

„Drogi wiodą przez Gdynię. (...) do Gdyni koleją lub motorem. (...) Z Gdyni 4 km drogi, wiodącej przez suche, nadmorskie pastwiska, przez torfowiska i łąki dawnego łożyska morskiego. Wśród drogi most na leniwo ku ujściu płynącym chylońskim strumieniu. Oksywskie wzgórze z wsią i kościołem coraz wyraźniejsze; na prawo ku przylądkowi pustkowie. Wspinamy się do wsi, kaszubskiej, polskiej, zamożnej, gospodarskiej. (...) Mały pobielany kościół na górze, przy nim cmentarz, najpiękniejszy w Polsce (...) Polskie na krzyżach napisy. Spośród mogił i od murów białego kościoła widok na półkolistą zatokę, gdzieś w głębi żółcą się nadbrzeżne piaski (...) pod stopy wzgórza podchodzi olbrzymie, sine morze, po nim białe suną żagle. Oksywie – stara to osada; dowodzą tego znalezione śmieciska i groby przedhistoryczne. Ludy owych czasów upodobały sobie widocznie te nadmorskie wzgórza z dalekim widokiem na tajemnicze morze (...) Oksywie (...) wspomina już dokument z 1209 roku księcia pomorskiego Mestwina. (...) Najstarszy to kościół na kaszubskim brzegu. Rozległa i zamożna jego parafia, w końcu XVI wieku wyróżniała się przywiązaniem do katolicyzmu (...) Dzisiejszy jej proboszcz, ksiądz Muchowski, zesłany był za 1863 rok na Sybir. (...)”.


Natomiast dziś, jedna z ważniejszych ulic Oksywia nosi Jego imię.

wtorek, 10 grudnia 2013

Gdynia w relacji Bernarda Chrzanowskiego

Tak jak zapowiadałem we wpisie pt.:"O przewodniku Bernarda Chrzanowskiego" przedstawiam jak autor przewodnika opisywał w nim Gdynię.  

Najbliższym dla gdynian miastem był Zoppot, to był kurort, z którym zamierzano konkurować. W Sopocie poza Niemcami, była spora kolonia polska. Autor podaje adresy polskich pensjonatów, sklepów, warsztatów rzemieślniczych i innych.

Tu więc zakwaterował się Chrzanowski i stąd wyruszał pieszo, koleją, rowerem lub statkiem po najbliższej i dalszej okolicy, zbierając materiały do swojego przewodnika. Sopot był bazą wypadową, stąd wyruszał na całodniowe wypady po okolicy, tak żeby na noc powrócić na swoją kwaterę. W przewodniku na stronie 50 znajdujemy opis Gdyni, tu potraktowanej zgodnie z ówczesnymi realiami, jako wieś.

Chrzanowski przedstawia kilka wariantów dotarcia do Gdyni, koleją, motorem lub pieszo wzdłuż wybrzeża po plaży. Opisy tras są bardzo szczegółowe. Autor podaje opis terenu z jego charakterystycznymi znakami terenowymi, rodzajem ścieżek i pobliskich zarośli oraz mijanych widoków, pokazując przy tym nie mały kunszt literacki.

Oto obszerniejszy cytat zaczerpnięty z opisu:
„Wieś to dziś kaszubska, przeważnie rybacka położona na piaskach w dolinie między radłowskimi wzgórzami a kępom oksywską. Na wybrzeżu dużo łodzi, powyciąganych na piasek i dużo porozwieszanych sieci, krzątają się koło nich całe rodziny. Domki rozrzucone wśród drobnych, skąpych sadów.” (w cytacie zachowano oryginalną pisownię).

Na tym kończy się opis Gdyni. Kolejny rozdział dotyczy Oksywia, ale to opiszę w następnym wpisie na blogu.

niedziela, 8 grudnia 2013

Nieco o zagospodarowaniu przestrzennym

Na takie, a nie inne zagospodarowanie przestrzenne Gdyni wpłynęło szereg czynników i decyzji z minionych lat. Z grubsza rzecz biorąc można by podzielić je na historyczne, topograficzne, ekonomiczne i ludzkie. Wszystkie one, chociaż w różnym stopniu, wpłynęły na kształt miasta, jego niektóre funkcje, a w konsekwencji na jakość życia gdynian.

Niewątpliwym czynnikiem historycznym było włączenie w 1772 roku, tzw. Prus Królewskich do Prus (w wyniku I rozbioru Polski), czyli zagarnięcia przez mocarstwa całego Pomorza. Odtąd lokalna droga z Gdańska do Wejherowa i dalej na Lębork i Koszalin (tzw. szosa gdańska) stała się główną osią komunikacyjną dla północnej  części Prus, od Królewca po Berlin. Po stu latach, w 1871 roku, równolegle do tego szlaku pociągnięto kolej żelazną i szlak pocztowy. Konsekwencje tych działań nie wymagają komentarza. Dopiero późniejsze uruchomienie Magistrali Węglowej w relacji Śląsk – Gdynia, w pewnym sensie układ ten skoryguje.

Czynnik drugi, o którym wyżej wspomniałem to topografia albo raczej ukształtowanie terenu, które zdecydowało o tym gdzie zlokalizować port i miasto. Wystarczy rzut oka na mapę by dostrzec specyficzne położenie Gdyni z jednej strony ograniczonej wodami Zatoki, a z drugiej, pagórkowatym terenem Wysoczyzny Gdańskiej, wznoszącej się do kilkudziesięciu metrów nad poziom morza i znacznie pofałdowanym. Pamiętać też trzeba, że port zlokalizowano przy ujściu Chylonki,  a więc przyszłe baseny portowe i całą portową infrastrukturę trzeba było usadowić na piaskach i torfowiskach tzw. Pradoliny Kaszubskiej. To narzucało w znacznym stopniu technologię budowy, rzutowało na koszty, a także odcinało całą prawie Kępę Oksywską od Śródmieścia, z wszystkimi tego konsekwencjami odczuwalnymi do dziś...

Kolejny czynnik to ekonomia, bowiem o ile tereny pod budowę portu wykupiono od dotychczasowych właścicieli płacąc z państwowej kasy, o tyle wykup działek budowlanych pozostawiono w mieście w gestii prywatnej. To zrodziło spekulację gruntami, bałagan w zabudowie i chaos. Taki stan rzeczy sprawiał, że obok nowoczesnych, modernistycznych budynków stały kaszubskie, XIX wieczne chaty, bądź rozciągały się pola uprawne.

Nie wolno też zapominać o czynniku ludzkim, a konkretnie o roli decydentów mających wpływ na lokalizację budowanych obiektów, kompleksów i całych fragmentów miasta i portu. Wystarczy wspomnieć inż. Kwiatkowskiego, który główny akcent swojej działalności kierował na sprawę rozwoju portu. Ten mąż stanu słusznie bowiem uważał, że port będzie dla miasta rodzajem koła zamachowego w jego rozwoju. Stworzyło to dysproporcje w rozwoju. Miasto za portem nie nadążało.

W zasadzie do 1926 roku, a więc w czasie pierwszych lat budowy portu, miasto budowało się bez jakiegokolwiek planu. Dopiero w 1926 roku inż. architekt Adam Kuncewicz opracował plan urbanistycznej zabudowy Gdyni. Zakładał wtedy, że Gdynia w przyszłości liczyć winna 60000 mieszkańców. Nowy plan, z 1931 roku, zakładał już 150000 mieszkańców, a takie założenie wymagało korekty planu. Trzy lata później, w 1934 roku, zespół pod kierownictwem inż. Stanisława Filipowskiego dokonał ponownej korekty. Według tego planu Gdynia miała sięgać od granicy z Wolnym Miastem Gdańsk po Rumię, co jak wiadomo po latach nastąpiło.

piątek, 6 grudnia 2013

O przewodniku Bernarda Chrzanowskiego

Dzięki uprzejmości jednego z czytelników bloga stałem się posiadaczem niżej opisywanego przewodnika w wersji elektronicznej za co bardzo dziękuję.

Przewodnik Bernarda Chrzanowskiego z 1910 roku pt. „Na kaszubskim brzegu” jest niewątpliwie jednym z pierwszych tego rodzaju wydawnictw w języku polskim dotyczącym naszego, gdańskiego wybrzeża. Zdaje sobie z tego sprawę sam Autor, który na stronie 3 tego opracowania pisze: „Przewodnika po kaszubskim brzegu nie było dotychczas ani polskiego ani niemieckiego...”. Wymienia jednak przewodnik po ziemi kaszubskiej wydany w 1909 roku w Warszawie autorstwa Zofii Hartingh i jeszcze wcześniejszy, bo z 1888 roku, wydany w Pelplinie, przewodnik księdza Gołębiowskiego pt. „Obrazki rybackie”, który dotyczy jednak tylko półwyspu helskiego.

Jak by na sprawę nie patrzeć, przewodnik Chrzanowskiego z uwagi na swój zakres i sposób prezentacji uważać możemy że opracowanie pionierskie i wzorcowe, do którego przyszłości odnosili się inni autorzy z czasu międzywojnia jak i z okresu po II wojnie światowej.

Przyglądnijmy się więc nieco bliżej konstrukcji przewodnika. Na wstępie Autor podaje kilka słów od siebie, a już dalej rozdziale pt. „Literatura”, na kilku stronach przytacza autorów i tytuły z zakresu objętego opracowania, zarówno niemieckich jak i polskich autorów.

W rozdziale 3 noszącym tytuł „Wiadomości ogólne” porusza takie sprawy jak historia naszego regionu, sprawy z zakresu etnologii i demografii, oraz stosunki społeczno – polityczne.

Rozdział 4 to właściwy przewodnik po naszym wybrzeżu. W tym miejscu po uwagach wstępnych, autor omawia kolejno nadmorskie wioski łącznie z osadami na Półwyspie Helskim. Opis wycieczek proponowanych przez Autora rozpoczynają Kolibki, a kończy Rozewie. Poza opisem tras turystycznych, podana jest zwykle krótka historia danej miejscowości, aktualny w owym czasie opis zabudowy oraz prezentacje krajobrazu.

Przewodnik kończą fotografie autorstwa Chrzanowskiego, na samym końcu jest mapka dzięki której można odbyć wycieczki zaproponowane przez Autora.


W następnych wpisach na blogu postaram się bliżej przedstawić obraz Gdyni i Oksywia oczami Autora przewodnika.

środa, 4 grudnia 2013

Początek MZKS „Arka”

Ten Klub Sportowy na trwałe wpisał się w dzieje naszego miasta. Dla wielu Polaków „Arka” to synonim Gdyni i dla wielu, nasze miasto kojarzy się właśnie z tym Klubem Sportowym. Dla nas mieszkańców Gdyni „Arka” to trwały element naszego lokalnego patriotyzmu. Gdynianin, nawet nie będąc kibicem tego Klubu, bądź jego fanem, cieszy się z każdego zwycięstwa  „Arki”, a martwi się jego porażką.

Ostatnio często na ulicach miasta spotkać można młodych mężczyzn w niebieskich kurtkach ozdobionych symbolem naszego Klubu oraz datą „1929”. Będąc przekonanym, że nie dla wszystkich data ta jest znana, zdecydowałem się na zaprezentowanie nieco danych dotyczących początków „Arki”, jej przedwojennych korzeni i powojennej reaktywacji.

Trzy lat po uzyskaniu przez Gdynię praw miejskich, bowiem w 1929 roku powstał Klub Sportowy „Gdynia”, a w 1934 roku przy ówczesnym Komisariacie Rządu powstał Klub Sportowy „Kotwica”. To były początki...

Czas okupacji oznaczał oczywistą przerwę we wszelkiej, polskiej działalności, również sportowej. Po wojnie, w 1946 roku nastąpiła reaktywacja działalności KS „Kotwica”, tym razem pod nazwą Rybacki Klub Sportowy przy Morskim Instytucie Rybackim.

Na fali powojennego entuzjazmu, powstały również inne kluby sportowe, mianowicie KS „Marynarz” i KS „Portowiec”. Kluby te w 1947 roku połączyły się z KS „Kotwicą”, tworząc Klub „Morski”. Kolejna fuzja nastąpiła w 1952 roku. Do istniejącego Klubu „Morskiego” dołączył klub Kolejarz „Arka”, którego patronem została PPiUR „Arka”, przedsiębiorstwo rybackie znane w cały kraju.


W 1955 roku klub przekształcono w Robotniczy Klub Sportowy „Arka Gdynia”. Po kilku latach, w 1964 roku „Arka” połączyła się z Klubem Sportowym „Dokier”, tworząc Morski Związkowy Klub Sportowy „Arka”. W tym też czasie Klub przyjął żółto – niebieskie barwy klubowe.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

„Tomcio Paluch” w Gdyni

Przez wiele lat, w czasach PRL – u, znanym sklepem był „Tomcio Paluch”. Wobec braku w naszym mieście solidnego Domu Towarowego, sklep ten spełniał rolę, którą wtedy trudno było przecenić. Ale zacznijmy od początku.

Była druga połowa lat 50 – tych ubiegłego wieku. W polityce i gospodarce pojawiły się wyraźne symptomy tzw. odwilży. Cezurą tego okresu był październik 1956 roku i dojście do władzy towarzysza Wiesława. Zanim nastąpiło ponowne „przykręcenie śruby” przez pewien czas wydawało się, że Polska się europeizuje. Zapatrzeni w jugosłowiański model socjalizmu, w zakładach pracy powstawały Rady Robotnicze. W mieście pojawiły się nowe, prywatne sklepy i zakłady gastronomiczne, często uruchamiane przez zwolnionych ze stanowisk partyjnych lub związkowych „aparatczyków”. W tzw. sektorze uspołecznionym w tym czasie przystąpiono w naszym mieście do zagospodarowania nowych, to jest pochodzących z nowego budownictwa sklepów, bowiem tak się złożyło, że w tym właśnie czasie oddawano do użytkowania budynki w Śródmieściu, przy ulicy Abrahama i Władysława IV. Na parterach tych nowych bloków znajdowały się lokale sklepowe, w których niebawem powstał sklep „Galux”, „Delikatesy”, „ZURT” i inne. Jednym z liczących się sklepów był wspomniany wyżej „Tomcio Paluch”. Mieścił się on w budynku przy ul. Abrahama 76 – 84, z tym, że wejścia do tej placówki znajdowały się od frontu, czyli od ul. Władysława IV.

Sklep uruchomiono z dnie 1 czerwca 1960 roku, z okazji Dnia Dziecka, bowiem sklep miał wyraźnie „dziecięce przeznaczenie”.

„Dziennik Bałtycki” z dnia 2 czerwca 1960 roku, w niewielkiej notce informował o tym wydarzeniu pisząc lapidarnie, że „sklep jest duży i ładnie urządzony”, co zresztą było zgodne z prawdą. Lokal sklepowy był wąski i długi, bowiem pocięto go na kilka stoisk. Były tu więc stoiska z zabawkami, konfekcją dziecięcą, sprzętem sportowym, z wyrobami z dzianiny i inne. Każde stoisko stanowiło samodzielną jednostkę rozliczeniową, z własnym materialnie odpowiedzialnym personelem. Całością, pod względem administracyjnym, kierował ustanowiony przez dyrekcję kierownik sklepu. Każde stoisko miało własny magazyn, do którego towar dostarczony był od strony ul. Abrahama, co umożliwiało dostawy bez zakłóceń w sklepie.

Wnętrze było estetyczne i kolorowe, w modnych wtedy kolorach „Pikas”, a na posadzce ułożone były podobizny zwierząt, zrobione z kolorowej terakoty. Nad sklepem widniał kolorowy neon „Tomcio Paluch”.


Sklep w tamtych trudnych czasach stanowił w zasadzie jedyne zaopatrzenie we wszystkie potrzebne dla małych gdynian towarów, od wózka poprzez rower i ubrania dla dzieci w każdym wieku, także zawsze był tłumnie odwiedzany przez klientów nie tylko z Gdyni.

sobota, 30 listopada 2013

Symbol nadmorskiego trwania

Logo Koła Starych Gdynian przedstawia rozłożysty dąb. To symboliczna pamiątka po dębie, który przez stulecia rósł przy drodze do Oksywia, nieopodal Oksywskich Piasków, tu gdzie dziś jest ul. Portowa. Kolorowy wizerunek tego dębu znaleźć można na okładce „Rocznika Gdyńskiego” nr 13, gdzie jest barwna reprodukcja obrazu znanego gdyńskiego malarza Henryka Baranowskiego. Obraz utrzymany w nostalgicznej, jesiennej tonacji, przedstawia nie tylko dąb z resztkami jesiennych liści, ale także fragment starej Gdyni, kilka domów stojących do dziś, a na ulicy ówczesne, przedwojenne samochody, kogoś pchającego w kierunku Placu Kaszubskiego ręczny wózek, dorożkę, a nawet miejscowe psy... Ot, scenka rodzajowa z minionej epoki...

Dziś po tym dębie nie pozostał ślad, a przecież był czas, gdy go opiewano i snuto związane z nim legendy. Grzegorz Winogrodzki w swoim wydanym w 1937 roku przewodniku po naszym mieście pt. „Gdynia” tak pisze:
„Na ulicy Portowej stoi w środku miasta
Prastary dąb, rówieśnik królów z rodu Piasta,
(...) więc dąb, który pamięta te przepiękne słowa,
Czci się jako pamiątka Gdyni narodowa...”

To tyle fragment tego poematu, który w większym fragmencie wspomina Napoleona odpoczywającego w cieniu tego dębu, a także Antoniego Abrahama, prowadzącego w tym miejscu agitację na rzecz odrodzenia Polski.

Jakby nie patrzeć, ów dąb kojarzy się patriotycznie. Tak też kojarzył się zapewne Niemcom, którzy ścieli go, a jego korzenie wykarczowali. Z czasu września 1939 roku dębu nie pamiętam. Natomiast z czasu wojny, gdy bywałem w tej części miasta, nie zachował mi się żaden obraz tego drzewa. Po prostu, już go nie było... Przed kilkoma laty moją pewność podważył tekst mieszkańca Kolonii Rybackiej, który twierdzi, że dąb ścieli Rosjanie w marcu lub kwietniu 1945 roku.



czwartek, 28 listopada 2013

Pierwszy powojenny prezydent Gdyni

Po wojnie „karierę polityczną” zrobiło dwóch gdyńskich działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej, którzy znani byli ze swojej działalności społecznej już w latach 30 – tych ubiegłego wieku. Mowa tu o Kazimierzu Rusinku, który w 1936 roku przybył do naszego miasta z Grudziądza i przyczynił się do stłumienia pamiętnego strajku, a następnie bardzo szybko zaistniał jako przywódca PPS. Ponownie, w pierwszych dniach wojny, we wrześniu 1939 roku, jeden ze współorganizatorów robotniczych oddziałów nazywanych później Czerwonymi Kosynierami. Po wojnie Rusinek był przez szereg lat ministrem.

Drugim aktywista przedwojennego PPS był Henryk Zakrzewski. Do Gdyni przybył z końcem lat 20 – tych ubiegłego wieku. Już w 1928 roku założył Gdyńską Spółdzielnię Mieszkaniową, stawiającą sobie za cel budowanie mieszkań dla robotników, na możliwie dogodnych warunkach. Jeszcze przed wojną, w 1938 roku, zaangażował się w sprawy młodzieży socjalistycznej w Gdyni. Wtedy to został przewodniczącym Organizacji Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych (TUR). Jak i gdzie przetrwał wojnę, nie zdołałem ustalić. Wiadomo tylko, że już z początkiem 1945 roku przybył do wyzwolonej Gdyni wraz z tzw. Administracyjną Grupą Operacyjną, której celem było zorganizowanie życia w naszym mieście. 4 kwietnia 1945 roku, gdy z Kępy Oksywskiej uciekały na Hel ostatnie niemieckie niedobitki, w kinie „Warszawa” odbył się więc sił demokratycznych. Wtedy też desygnowano Henryka Zakrzewskiego na stanowisko prezydenta miasta. Funkcję tę objął trzy dni później, w dniu 7 kwietnia 1945 roku.

Zakrzewski znany jako dobry organizator i znawca gdyńskiej problematyki, po dobraniu sobie współpracowników, ostro zabrał się do pracy. A tej w mieście nie brakowało, tym bardziej, że panował tu wojenny stan dwuwładzy. Obok władzy cywilnej funkcjonował bowiem Komendant Wojenny Armii Radzieckiej, stacjonowały oddziały tej armii, a znaczące zakłady w mieście zajęte były przez żołnierzy Armii Czerwonej.

Na domiar złego, w tym czasie pojawił się w Gdyni pułkownik (nazwisko przemilczę), który samozwańczo mianował się prezydentem miasta. Przypuszczać należy, że odbyło się to za przyzwoleniem radzieckiej Komendantury. Konflikt pomiędzy legalnym prezydentem i uzurpatorem narastał z każdym dniem. Jego rozmiary musiały być znaczące, bowiem w jego wyciszenie zaangażował się osobiście Premier ówczesnego Rządu E. Osóbka – Morawski. Pułkownika awansowano na Wicewojewodę, a Zakrzewski mógł skoncentrować się na zarządzaniu miastem.

Szybko porządkowano teren z powojennych pozostałości. Ruszyły szpitale i szkoły, uruchomiono sklepy z halą targową włącznie, przejmowano od Rosjan kolejne zakłady pracy, a nawet przystąpiono do upiększania miasta, zakładając trawniki i kwietniki.

W mieście czuło się rękę gospodarza. Osiągnięcia te dostrzegały zapewne władze centralne, bowiem od 1947 roku wybrano Zakrzewskiego posłem na Sejm. Funkcję tę sprawował przez dwie kadencje, będąc równocześnie, do roku 1950 prezydentem Gdyni i posłem. Wybrany na posła po raz kolejny, w 1950 roku, przeniósł się do Warszawy.


H. Zakrzewski swoją przedwojenną i powojenną działalnością dobrze zasłużył się naszemu miastu.

środa, 27 listopada 2013

Zlekceważone zagrożenie

W niedzielne popołudnie 27 października 2013 roku, kanał National Geographic nadał program informujący o zagrożeniu jakie stwarzają gazy bojowe (głównie iperyt), które po II wojnie światowej zatopiono w Bałtyku. Pokazano szereg podwodnych zdjęć, zaprezentowano wypowiedzi naukowców, a lektor zwrócił uwagę na poważne zagrożenie dla ludzi jakie stwarzają tysiące ton trujących substancji. Jak poinformowano, badania przeprowadzone ostatnio między innymi przez Wojskową Akademię Techniczną w Warszawie wykazały, że złoża trujących gazów zalegają nie tylko w rejonie akwenów w pobliżu Bornholmu i Gotlandii, ale również w naszym sąsiedztwie, w Głębi Gdańskiej w Zatoce Gdańskiej.

Wypowiadający się naukowcy nie kryli zaniepokojenia tą sytuacją. Wskazywano na narastające z każdym dniem zagrożenie jakie stwarzają korodujące gazowe pociski, a jeden z nich wyraził pogląd, że uwolnienie tych trucizn do przybrzeżnych wód może stworzyć większe zagrożenie niż katastrofa w Czarnobylu.

W nieco okrojonej formie materiał ten wyemitowała dnia 30 października telewizja Regionalna Gdańsk, w wieczornej „Panoramie” o godz. 18.30. W komentarzu zwrócono uwagę na konsumpcję ryb łowionych na naszych wodach, a szczególnie fląder, które zalegają na dnie, są wyjątkowo narażone na skażenia. Wspomniano też, że uwolnienie trujących gazów może nastąpić w każdym momencie, zwłaszcza przy pracach podwodnych jak np. układanie na dnie kabli lub rurociągów.

Tym razem temat zagrożenia potraktowano z całą powagą, chociaż nie przedstawiono żadnego programu mogącego zapobiec istniejącemu zagrożeniu. Ale to i tak wiele, bowiem wcześniej temat ten zwyczajnie ignorowano. Wiem co piszę, bo już w marcu 2013 roku zamieściłem na blogu tekst „Czyhająca śmierć - iperyt”, który nie doczekał się żadnej reakcji, a wcześniej, już w kwietniu 2000 roku, opublikowałem w „Wiadomościach Gdyńskich” tekst poświęcony temu samemu zagrożeniu. Tekst nosił tytuł „Czyhająca śmierć - iperyt nadal groźny”.

Jedyną reakcją na mój tekst był telefon (na mój domowy numer) wykonany przez oficera sztabowego Marynarki Wojennej. Oficer ten wyraził niezadowolenie z powodu ukazania się mojego tekstu. Zapewnił mnie, że sprawy zanieczyszczenia Bałtyku gazami bojowymi są przez Marynarkę Wojenną na bieżąco monitorowane. A sam gaz nie stanowi żadnego zagrożenia.


Ciekawe, czy obecnie ów Oficer zmieni swój pogląd na ówczesny mój sygnał?!

poniedziałek, 25 listopada 2013

Mieszkać w Gdyni

Przedwojenną Gdynię nękały dwa problemy. Bezrobocie i brak tanich mieszkań. Zwykle sprawy te wzajemnie się przenikały, bowiem brak pracy lub praca sezonowa, oznaczała brak środków na najem nawet skromnego mieszkania. Radzono sobie na różne sposoby, o czym już wcześniej pisałem, zamieszkując przejściowo u krewnych lub znajomych, wynajmując łóżko w charakterze tzw. kątownika (tutaj), klecąc własny barak na dzierżawionej działce, lub koczując w pobliskim lesie, albo na plaży, o ile sprzyjała temu pora roku. Zamieszkiwano też na odległych od śródmieścia peryferiach, gdzie wynajmowane mieszkanie było nieporównywalnie tańsze. Tam budowano tandetnie, lecz też czynsz był niższy.

Pamiętam, że za dwuizbowe mieszkanie w Cisowej, bez wygód, rodzice płacili właścicielowi 25 – 30 zł miesięcznego czynszu. Za identyczne mieszkanie w śródmieściu czynsz wynosiłby około 50 zł. Według Rocznika Statystycznego za lata 1937/38 autorstwa Bolesława Polkowskiego, przeciętny czynsz za mieszkanie dwuizbowe w śródmieściu Gdyni wynosił w zależności od lokalizacji, od 47 do 80 zł za miesiąc. Najdroższe były mieszkania przy ul. Świętojańskiej (80 zł/ miesiąc) i ul. Starowiejskiej (76 zł/ miesiąc), a najtańsze przy ul. Pomorskiej, gdzie płacono 47 zł czynszu za miesiąc.

Na takie mieszkanie mogli pozwolić sobie tylko nieliczni. Aby złagodzić tę sytuację władze miejskie podjęły szereg inicjatyw. Jako pierwsze wybudowano osiedle dla rybaków tzw. Kolonię Rybacką, przy ówczesnej ulicy Nadbrzeżnej (dziś ul. Waszyngtona). Tam zakwaterowano 16 rybackich rodzin wysiedlonych z Oksywskich Piasków w związku z budową portu. Był to koniec lat 20. ubiegłego wieku.

Pomyślano też o budownictwie spółdzielczym i zakładowym. Wiadomo, że w 1931 roku w naszym mieście funkcjonowało już 15 spółdzielni mieszkaniowych. Budując zespoły budynków korzystały one głównie z pożyczek udzielonych przez Bank Gospodarstwa Krajowego, bowiem środki własne pochodzące ze składek członkowskich były niewystarczające.

Przy przenoszeniu Chińskiej Dzielnicy z terenu portu na Witomino, co nastąpiło w 1930 roku, zastosowano szereg różnorakich udogodnień dla chętnych do tej przeprowadzki. Wytyczono działki budowlane, opracowano tanią, bo jednorodną dokumentację, zastosowano dogodne warunki kredytowe itp.

Zachęcano też liczące się zakłady pracy do budownictwa zakładowego (zwanego w tym czasie budownictwem patronalnym). W ten sposób wybudowano na Obłużu osiedle „Pagedu”, liczące 12 bloków i 11 domków bliźniaczych.

Podobnie postąpiło PKP. Firma ta wybudowała dla swoich pracowników kilka bloków przy ul. Morskiej i całe liczące aż 34 domki bliźniacze osiedle na obrzeżach Gdyni, w Rumi – Janowie.

Kilka zespołów bloków wybudował też Gdyński Zakład Ubezpieczeń Społecznych, tam jednak czynsz był wysoki i mieszkania wybudowane zajęli urzędnicy i wolne zawody.

W kwietniu 1931 roku powstało Towarzystwo Budowy Osiedli. Była to spółka akcyjna, której celem była budowa mieszkań w domkach seryjnych. TBO dostarczało plany dla budownictwa indywidualnego, służyło poradnictwem technicznym, a nawet załatwiało kredyty w gotówce i materiałach budowlanych. Towarzystwo prowadziło też sprzedaż parceli budowlanych za gotówkę i na raty. Bloki TBO wybudowane w tamtym czasie służą gdynianom w różnych częściach miasta do dziś, od Grabówka po Centrum.


Pomimo tych wysiłków, w połowie lat 30 – tych ubiegłego wieku, aż 72% budynków w Gdyni, było budynkami prowizorycznymi. Samych baraków, a więc obiektów substandardowych, było 2574.

Niektóre z nich przetrwały do dziś!

sobota, 23 listopada 2013

Gdyńskie zaślubiny z Bałtykiem

Pisząc o zaślubinach Polski z Bałtykiem (tutaj jest ten wpis) wspomniałem o zaślubinach jakie miały miejsce na gdyńskiej plaży, tuż po wyzwoleniu miasta, z początkiem kwietnia 1945 roku. Wtedy to informacja dotycząca tego wydarzenia ograniczyła się do niewielkiej wzmianki. Teraz, postanowiłem przytoczyć nieco więcej na ten temat. Poszperałem więc w moim podręcznym księgozbiorze. A oto, co udało mi się w tym temacie znaleźć.

W „Dziejach Gdyni” książka pod redakcją R. Wapińskiego, opisu tego wydarzenia nie odnalazłem. W rozdziale XV, na jego zakończenie czytamy: „Do operacji, która przyniosła wyzwolenie Gdyni (...) wojska 2 Frontu Białoruskiego przystąpiły 24 lutego 1945 roku. Po uporczywych walkach na przedpolu Gdyni, dotarły one (...) 27 marca do portu. Dnia 28 marca, po przełamaniu punktów oporu na Kamiennej Górze, Gdynia została wyzwolona. Walki toczyły się jeszcze na Kępie Oksywskiej (...) i trwały do 5 kwietnia 1945 roku. Od 23 marca w walkach o wyzwolenie Gdyni brała udział też 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte, uczestnicząc między innymi w likwidacji oporu na Oksywiu”. I to by było na tyle.

W książce pana Flisowskiego pt.: „Pomorze – reportaż z pola walki”, również brak pisemnej wzmianki na temat gdyńskich zaślubin. Są tu natomiast unikalne zdjęcia zamieszczone na tzw. wklejce, między stroną 305 a 306, wykonane przez Stanisława Drotlewa, zastępcy dowódcy 1 batalionu czołgów, które upamiętniają te uroczyste zaślubiny, są tu czołgi na plaży, a także sama scena zaślubin. Autor podaje tu w opisie zdjęć niektóre nazwiska uczestników wydarzenia.

Szukając dalej natrafiłem na ostatnią książkę komandora Obertyńskiego, którą wręczył mi na kilka tygodni przed swoją śmiercią. Książka ta licząca zaledwie 87 stron nosi tytuł „Walcząca Gdynia 1939 – 45”. Tu w rozdziale pt.: „Akcja B – 2”  na stronie 65 i 66, pan Obertyński podaje szczegóły zaślubin w naszym mieście, a także nazwiska uczestników tej doniosłej uroczystości. Informacje te są o tyle cenne, że pan Obertyński jako młody oficer WP pracował jako reporter frontowej gazety, był zatem świadkiem tamtych wydarzeń. Autor przytacza fragment zapisu kronikarskiego Kazimierza Pretockiego. Oto urywki z tamtych zapisów: „(...) po zakończonych ciężkich walkach na Kępie Oksywskiej, ostatnie trzy zdatne jeszcze do walki czołgi Brygady udały się do Gdyni (...) Czołgi ulicą Morską przeszły do centrum miasta i zatrzymały się przed gmachem dawnego Komisariatu Rządu (...) Z balkonu gmachu przemówił Prezydent Miasta Henryk Zakrzewski. Następnie czołgi (...) podążyły ulicą Marszałka Piłsudskiego do morza, gdzie weszły przodem do wody. Na wieżyczce czołgu stanął dowódca pułkownik Malutin wraz ze swoim zastępcą majorem Brombergiem. Samochodem sprowadzono z kościoła przy ul. Świętojańskiej księdza Krefta, który poświęcił dwa pierścionki, które następnie kapitan Achwaczow, dowódca kompanii, wrzucił do morza wygłaszając rotę ślubowania wierności polskiemu morzu. W Gdyni Brygada Pancerna zakończyła swój szlak bojowy”.

czwartek, 21 listopada 2013

Gdyńskie zimy

Zimę z lat 1928/29 w mojej rodzinie wspominano przez wiele lat. Była to dla gdynian zima wyjątkowa, mroźna i śnieżna, a dla nas, dla naszej rodziny, była przyczynkiem jej powstania, bowiem wtedy to mój ojciec poznał u Plichty kobietę, która za parę lat została moją matką.

Każda rocznica poznania się rodziców kojarzyła się nam z ową pamiętną zimą. To w czasie jej trwania mój ojciec schodził ze skutego lodem statku, i w zadymce szedł do dopiero co poznanej kobiety. U niej znajdował ciepło, domowy posiłek i życzliwość, która niebawem przerodzić się miała w głębsze uczucie i wieloletnie małżeństwo.

A zima, o której tu mowa była tęga. Zaczęła się tuż po sylwestrze, gdy temperatury spadły do – 26 stopni poniżej zera, praca w porcie zamarła, metrowe zaspy śniegu sparaliżowały komunikację, statki w porcie i na redzie zamarzły, a zatokę pokryła gruba warstwa lodu. Na statkach wprowadzono „wachty lodowe”, które miały przez całą dobę kontrolować trzeszczące kadłuby oblodzonych statków, dziwiąc się, że wytrzymują napór kry. Załogi były przez wiele tygodni bezradne, bowiem o jakiejkolwiek walce z żywiołem nie było mowy. Sprowadzono wprawdzie ze Szwecji lodołamacz „Balder”, który miał wspomóc nasze statki, ale pomoc ta wobec panoszącego się żywiołu była nieskuteczna. Czekano więc na odwilż, która przyszła spóźniona, lecz gwałtowna, zalewając z kolei miasto wodą z topniejącego śniegu i lodu.

Osobiście zimy tej nie zaliczyłem, urodziłem się bowiem kilka lat później. Mnie czekały zimy wojenne, to jest cała seria zim z lat 40 – tych ubiegłego wieku, gdy panowały tęgie mrozy, gdy z zimna pękały przydrożne lipy, trzeszczały deski płotów, a zaspy zwiewane przez północno – zachodni wiatr osiągały wysokość powyżej metra. Ostatnia taka „wojenna” zima nadeszła w styczniu 1945 roku. Była krótsza niż te poprzednie, ale ostra i dokuczliwa. Cierpiało wojsko po obu stronach frontu, uciekinierzy przewalający się przez nasze miasto, kolumny jeńców i więźniów, których pędzono na zachód, a my cywilni mieszkańcy przedmieść, oszczędzając opał czekaliśmy na nadejście wiosny.

Niebawem sytuacja nasza pogorszyła się, bo trzeba było przenieść się do ziemianki, czyli bunkra. Tu było bezpieczniej, ale bardzo zimno. Ziemia była wyziębiona, a belki sosnowe mokre. Pomimo ogrzewania „kozą” w ziemiance był chłód. Piecyk rozgrzany do czerwoności nie był w stanie zapewnić odpowiedniej temperatury w wilgotnym pomieszczeniu. Spano więc w odzieży, myjąc tylko twarz i ręce...

Kolejna zima, która zakłóciła normalny tok życia w mieście miała miejsce dopiero na przełomie 1964/65 roku. Województwo zasypały wysokie opady śniegu. Zapasy opału były na wyczerpaniu. Wojewoda gdański ogłosił stan klęski żywiołowej. Zakłócenia życia miasta były dokuczliwe i wielorakie. Dbano głównie o należyte funkcjonowanie szpitali i piekarni, w których wypiek odbywał się przy pomocy węgla. A dostawy węgla ze Śląska opóźniały się z powodu zasp śnieżnych na torowiskach.


Kolejna ostra zima była na przełomie 1978/79 roku. Najbardziej odczuwalne były wtedy zakłócenia komunikacyjne. Mniej liczne wtedy samochody prywatne stały zasypane na parkingach, zaś autobusy komunikacji miejskiej z trudem przebijały się przez zaspy. Od 1 stycznia wprowadzono stan klęski żywiołowej, na czas trwania stanu wstrzymano zajęcia w szkołach.

wtorek, 19 listopada 2013

Początki elektryfikacji w Gdyni

Nie sposób wyobrazić sobie nowoczesnego portu i miasta bez elektryczności. Elektryczność w porcie to nie tylko oświetlenie nabrzeży i portowych magazynów, ale także zasilanie portowych urządzeń przeładunkowych, dźwigów, taśmociągów i innych urządzeń portowych. Budowniczowie portu w Gdyni byli tego świadomi, to też już w 1925 roku z Rutek koło Kartuz doprowadzono elektryczność do naszego miasta. Pierwszymi peryferiami jakie podłączono do elektrycznej sieci były Orłowo i Mały Kack, wtedy jeszcze nie należały do administracyjnej Gdyni.

Zapotrzebowanie na prąd wzrastało dynamicznie w miarę kolejnych podłączeń do sieci budowanych budynków i doprowadzenia elektryczności do odległych niekiedy dzielnic.

Pamiętam z opowiadania rodziców, że mieszkając do wiosny 1938 roku na Obłużu, nie mieliśmy elektryczności. Oświetlenie pomieszczeń odbywało się za pomocą lampy naftowej. Po przeprowadzeniu się do Cisowej, również oświetlaliśmy nasze skromne mieszkanie lampą naftową. O ile pamiętam, z takiego oświetlenia korzystali również nasi sąsiedzi, chyba że posiadali lampy karbidowe.

Przełom w oświetleniu naszego cisowskiego mieszkania nastąpił późną wiosną 1939 roku. Ponieważ koszty podłączenia budynku i instalacji wewnętrznej ponosił właściciel budynku, rodzice moi pożyczyli część potrzebnej kwoty właścicielowi mieszkania, za co przez pewien czas nie płacili czynszu. Wtedy to w naszym mieszkaniu poza światłem pojawiło się radio „Philips”, a rodzice w wolnym czasie słuchali radiowych audycji. My dzieci czekaliśmy na „Lwowską falę” i naszych ulubieńców Szczepcia i Tońcia...

Wcześniej, bo chyba w 1929 roku, poza Rutkami Gdynia zaczęła korzystać z elektryczności przesyłanej z „Gródka”, bowiem Rutki nie były w stanie w pełni zaspokoić gdyńskich potrzeb. Powołano też Miejskie Zakłady Elektryczne, którymi kierował inżynier Kazimierz Bieliński. Aby nadal rozwijać gdyńską elektryfikację zaciągnięto w Szwajcarii pożyczkę w wysokości 3 mln franków. To pozwoliło na sfinansowanie budowy głównej stacji rozdzielczej, 23 stacje transformatorowe, wybudowanie ponad 200 km sieci elektrycznej i 34 km oświetlenia ulicznego.


W końcu 1936 roku wybudowano też na Grabówku elektrownię „Gródek”, co pokryło potrzeby miasta i portu.

niedziela, 17 listopada 2013

Zapomniana rocznica

Historycznie rzecz ujmując wydarzenie, o którym tu będzie mowa było znaczące, a pomimo tego po latach zostało zapomniane. Dziś gdy mówimy o zaślubinach Polski z morzem, bez większego zastanowienia wymienia się datę 10 lutego 1920 roku i zaślubiny w Pucku. Pada nazwisko generała Hallera, wspomina się pierścień rzucony w wody zatoki, a na miejscu tuż przy przystani, wydarzenie upamiętnia stosowna tablica.

W Gdyni skromną mosiężną tablicę można odnaleźć na ścianie Domu Marynarza. Tu też jest informacja o kolejnych zaślubinach jakie odbyły się u schyłku II wojny światowej, gdy Gdynia była już wolna, chociaż na Helu nadal bronili się Niemcy. Tu data owych ponownych zaślubin, 7 kwietnia 1945 roku oraz informacja, że dokonali ich żołnierze pancernej brygady im. Bohaterów Westerplatte. Wcześniej, bo 18 marca 1945 roku podobne zaślubiny Wojska Polskiego z Bałtykiem miały miejsce w rejonie Kołobrzegu, po zdobyciu tego miasta.

Chronologicznie pierwsze zaślubiny Polski z Bałtykiem miały miejsce przed wiekami, za króla Władysława IV Wazy, konkretnie 5 października 1637 roku, w Redłowie. Króla, jednego z niewielu naszych monarchów, którego interesowały sprawy morskie, reprezentował królewski dworzanin i wojewoda sandomierski Jerzy Ossoliński. Obecni byli także dostojnicy polscy i holenderscy.

Uroczystość tę w owym czasie zainscenizowano tu nie przypadkowo. Chodziło o zaznaczenie istnienia Polski nad Bałtykiem, a także zainteresowanie polskich wielmożów sprawami morskimi. Nasze ziemiaństwo bowiem było zapatrzone na wschód, na kresy, gdzie miało swoje dobra. Tak więc zaślubiny te z czasem stały się tylko gestem...

piątek, 15 listopada 2013

Schematyczny plan gdyńskiego portu

W najbliższym czasie w porcie gdyńskim przewiduje się znaczące zmiany. Planuje się budowę nabrzeża Bułgarskiego, które będzie zlokalizowane za basenem numer VIII w rejonie nabrzeża Helskiego. Planowane są też zmiany w eksploatacji nabrzeża Polskiego. Te dwie zmiany spowodują daleko idące przekształcenie dotychczasowego obrazu całego portu. Zanim to jednak nastąpi minie trochę czasu, a ja chciałbym przedstawić Czytelnikom mojego bloga stan obecny portu gdyńskiego pokazany na schematycznym planie, Co prawda pojawił się on już na blogu tutaj, ale myślę, że umieszczenie go w osobnym poście ułatwi moim Czytelnikom orientację w tematyce portowej do której zapewne nie raz jeszcze będziemy powracać. 


środa, 13 listopada 2013

Więcej o lotnisku w Rumi

W związku z moim wcześniejszym wpisem o przedwojennym lotnisku w Rumi (tutaj jest ten wpis), z satysfakcją informuję, że przypadkiem trafiłem na szereg nowych wiadomości z tego zakresu. Otóż szperając w literaturze w poszukiwaniu kolejnych tematów do mojego bloga, natrafiłem w „Roczniku Gdyńskim” nr 20 na interesujący tekst pana Toczka, w którym Autor w kontekście przyszłego lotniska w Babich Dołach przytacza wiele wcześniej nie znanych mi danych w omawianym temacie. Ponieważ nie wszyscy Czytelnicy mojego bloga będą mieli okazję sięgnąć do tekstu pana Toczka, przytaczam najistotniejsze dane zaczerpnięte z  jego publikacji.

Oto one:
  • Początkowo zamierzano uruchomić lotnisko służące Gdyni w Babich Dołach. Koncepcja ta upadła wraz z odwołaniem ze stanowiska burmistrza naszego miasta Augustyna Krausego.
  • Z końcem listopada 1929 roku powstała sekcja gdyńskiego Aeroklubu Gdańskiego, a w lipcu z lotniska w Rumi nastąpił pierwszy start.
  • W 1932 roku zapadła decyzja uruchomienia w Rumi lotniska o pełnych wymiarach. Na ten cel przeznaczono 79 ha.
  • Do budowy przystąpiono w październiku 1934 roku planując dwa pasy startowe, dwa hangary, budynek dworca lotniczego i inne obiekty.
  • 1 mają 1935 roku uruchomiono codzienne połączenia lotnicze z Warszawą. Oficjalne otwarcie lotniska nastąpiło 19 kwietnia 1936 roku.
  • W maju 1939 roku otwarto połączenie z Kopenhagą, a 4 czerwca z Wenecją i Rzymem.
  • W lipcu 1939 roku obchodzono X rocznicę powstania Aeroklubu Gdańskiego, w której uczestniczyło mnóstwo ówczesnych VIP – ów.

niedziela, 10 listopada 2013

Rowerem po Gdyni

Nie będzie tu o ścieżkach rowerowych. Takie w owym czasie nie były tu znane. W czasie początków Gdyni jako miasta, rower służył celom zarobkowym. Był pojazdem, na którym jego właściciel w dni robocze dojeżdżał do pracy i z pracy. W budującym się mieście, o słabo funkcjonującej i drogiej komunikacji miejskiej, posiadanie własnego pojazdu, umożliwiającego przemieszczanie się szybkie i w dowolnym kierunku, było nie do przecenienia.

Zwykle po znalezieniu pracy i kwatery kolejnym elementem zadomowienia się w Gdyni było posiadanie roweru. Posiadacz roweru był dyspozycyjny i niezależny. Mieszkając nawet na odległym przedmieściu mógł w szybkim czasie dotrzeć z jednego krańca miasta na drugi. Z Demptowa czy Meksyku, bądź Oksywia dojechać do portu lub do Orłowa. Dojeżdżano tak bez względu na warunki atmosferyczne, o ile taka była potrzeba. Dojeżdżano już wybudowanymi fragmentami ulic, po śliskiej kostce bazaltowej, po „kocich łbach”,  a częściej polnymi lub leśnymi ścieżkami np. z Witomina, bądź rozmiękłymi ścieżkami przez łąki np. z Obłuża.

Dojazdy takie trwały zwykle kilkadziesiąt minut, w zależności od pogody. Alternatywą dotarcia do miejsca pracy był pieszy marsz. W tej sytuacji sprawny rower był przedmiotem pożądania i częstych kradzieży.

Gdynia nie dysponowała własną fabryką rowerów. Sprowadzano je z okolic Torunia bądź z głębi kraju. Rozprowadzały je warsztaty rowerowe, które prowadziły także sprzedaż części i świadczyły naprawy. Drobne naprawy właściciel przeprowadzał we własnym zakresie. Zwykle w sobotnie popołudnie na podmiejskich podwórkach odbywały się przeglądy rowerów i dokonywane były drobne korekty i naprawy pojazdów. Rower musiał posiadać oświetlenie i sprawny układ hamulcowy. Właściciel niesprawnego roweru karany był mandatem przez policjantów.

A pamiętać należy, że każdy rower miał na ramie wybity numer. Rower musiał być zarejestrowany w magistracie. Otrzymywano wtedy dowód rejestracyjny oraz metalową tabliczkę, którą należało zamocować pod siodełkiem. Wszystko to i jeszcze więcej było przedmiotem kontroli policyjnej. Sprawdzano też sprawność światła zasilanego dynamem, stan światełka odblaskowego, które musiało być zawsze czyste. Sprawność hamulców, nożnego i ręcznego. Sprawdzano też trzeźwość kierowcy, to sprawdzano „na chuch”.

W czasie wrześniowej obrony naszego miasta w 1939 roku, utworzono specjalny oddział cyklistów, zwiadowców. Był to pluton dowodzony przez porucznika Tadeusza Jaroszewskiego, liczący 32 żołnierzy. Dysponowali oni rowerami i jednym motocyklem, a poza bronią strzelecką dysponowali 2 rkm. Pododdział ten użyty został do celów zwiadowczych w rejonie leśnym Łężyc.

W czasie okupacji rowerów używano w sposób dotychczasowy (wbrew twierdzeniu niektórych autorów, w Gdyni nie zabroniono Polakom z ich korzystania). Z rowerów tych korzystano często w tzw. wyprawach „hamsterskich” do pobliskich wsi, w ramach wymiany handlowej między miastem a wsią. Na wieś dostarczano bibułki do robienia papierosów, kamienie do zapalniczek, żyletki i inne, ze wsi w drodze wymiany przywożono mięso, jaja, masło.

Proceder ten był oczywiście karany, lecz znający teren miejscowi Kaszubi, leśnymi ścieżkami omijali niemieckie posterunki i dokarmiali nasze miasto.