niedziela, 29 września 2013

Moja relacja - część 2


W niemieckiej szkole obowiązywał oczywiście język niemiecki. W tym języku mówili do nas nauczyciele, w tym języku należało odpowiadać na zadawane pytania. Po niemiecku też należało rozmawiać. Nakaz ten był przez nas powszechnie łamany. Między sobą, na przerwach, rozmawialiśmy po polsku, natomiast na lekcjach mówiliśmy po niemiecku. Po niemiecku też mówiliśmy w miejscach publicznych. Poza szkołą, gdzie byli niemieccy nauczyciele i uczniowie Volksdetsche. Mieliśmy też Niemców za sąsiadów. Obok nas, na ówczesnej Ahrenstrasse, czyli Kłosowej (więcej o niej tutaj), zamieszkał Niemiec Karl Schultz, dowódca armaty przeciwlotniczej ustawionej na gmachu szkoły morskiej. Ożenił się on z Kaszubką Martą Ponke. Było to małżeństwo bezdzietne. Wraz z nimi mieszkała „stara Ponkowa”, która mówiła zwykle po kaszubsku. Schultz nie reagował na naszą polską mowę, gdy w czasie dziecięcych harców krzyczeliśmy po polsku.

Z drugiej strony naszego podwórka znajdowała się posesja rodziny Stenclów. Posesja leżała przy ul. Jęczmiennej. Przed wojną Stenclowie prowadzili tam „kolonialkę”, czyli sklep spożywczy i magiel. Jego brat, właściciel sąsiedniego budynku (z czerwonej cegły, trzy kondygnacje) wynajmował część pomieszczeń w tej kamienicy na potrzeby cisowskiej szkoły. Stencel był Kaszubem, pod wpływem swojej niemieckiej żony. W czasie okupacji ich syn Janek był gestapowcem, podobno na Kamiennej Górze (więcej o tej dzielnicy tutaj), ich córka była Blitzmadel, czyli służyła w zmilitaryzowanej formacji dziewcząt, obsługujących radiostację i inne urządzenia łączności. Paradowała w dobrze dopasowanym mundurze i nie utrzymywała żadnych kontaktów z rówieśniczkami z Ćmirowa. Najgroźniejsza z całej rodziny była „stara Stencelka”, mogła ona bowiem zadenuncjować każdego polskiego sąsiada.

Nieopodal, przez pole Lubnera, na tak zwanej Malinowskich Górce osiedlił się kolejny SS – man wysokiej rangi Sturmbahnfuhrer chyba Muller. Zajął on pałacyk Malinowskich wraz z ogrodem i sadem. Tam zatrudniał polskich „wolontariuszy”, którzy pracując na „jego włościach” otrzymywali nieco płodów rolnych lub owoców, a przede wszystkim bezpieczeństwo, gdyż SS – man nie pozwalał szykanować swoich pracowników, świadczących mu wielorakie prace przy gospodarce.

Wspomniałem już wyżej o kierowniku szkoły SS – manie Schumannie, który zajął jeden z trzech budynków tak zwanej starej szkoły i przyległy, duży sad i ogród. Ten uprawiali uczniowie klasy, zajmującej sąsiedni budynek. Praca w ogrodzie Schumanna odbywała się legalnie w ramach tak zwanego Gartenbau, czyli prac ogrodowych. Dziwne to były zajęcia, polegające na skopywaniu grządek, plewieniu i zbieraniu nawozu z ulicy Chylońskiej. Przedmiot ten nie figuruje na świadectwie szkolnym (którym dysponuję), była to więc „lewizna”. Te prace w ogrodzie nadzorował Herr Stanitzky, który mieszkał nieopodal w checzy Jungowskich (?) zmienili nazwisko na Jung.

Takich przypadków zmiany nazwiska z polskiego na niemieckie było w naszej okolicy więcej. Zabieg ten bowiem był chętnie stosowany, żeby przypodobać się okupantowi i ciągnąć z tego korzyści. Podobnie jak strzec się trzeba było „przechrztów”, jak nazywał tych osobników mój ojciec, którzy nagle poczuli się Niemcami i współpracowali z Niemcami. Powszechna też była opinia, że niebezpieczni są gdańszczanie, którzy w przeciwieństwie do Niemców z Reichu, byli bardziej fanatyczni.

Na zakończenie słów kilka o schronach i nalotach bombowych na Gdynię i Cisowę (więcej na temat nalotów tutaj). Ja najlepiej zapamiętałem pierwszy wojenny nalot na okupowaną Gdynię, który miał miejsce w czerwcu lub lipcu 1941 roku, po napaści Niemców na ZSRR. Wtedy kilka radzieckich samolotów, w godzinach popołudniowych zbombardowało gdyński port. My uciekliśmy do lasu, szukając w nim schronienia. Naloty te powtórzyły się w następnych dniach, lecz były one niegroźne.

Naloty na Gdynię nasiliły się od 1943 roku. Zapamiętałem kilka z nich. Pamiętam nalot dzienny na lotnisko w Rumi, w święta Wielkanocne. Duży, dzienny nalot amerykański z dnia 9 października 1943 roku (więcej o nim tutaj), na port, śródmieście, a także na Chylonię i Cisową, o których wspomina jeden z relacji zawartej w tekście księdza Gawrona. Pamiętam nocne naloty, chyba już w 1944 roku, gdzie używane były flary. Pamiętam zamglenia stosowane przez Niemców, które obsługiwało wojsko włoskie, a polegające na puszczaniu sztucznej mgły z metalowych beczek ustawionych w różnych częściach miasta i portu, w Cisowej takich beczek nie było. Były natomiast w Chyloni przy płocie gazowni.

Z tego też czasu pochodzą moje wspomnienia z budowy w naszej dzielnicy schronów ziemnych tak zwanych Splitergraben. Schrony takie na Ćmirowie (o tej dzielnicy więcej napisałem tutaj) były dwa. Jeden na polu, nieopodal lasu, przy ul. Słomianej, a drugi przy ul. Jęczmiennej, w pobliżu ul. Owsianej (więcej na jej temat tutaj). Schrony te wybudowali, o ile dobrze pamiętam, jeńcy francuscy pod niemieckim nadzorem. Ich konstrukcja była słaba, zadaszenie i ściany boczne, wyłożone sosnowymi deskami. Biegły one zygzakiem na długości około 60 – 80 metrów. Kryła je dość gruba warstwa piasku, lecz jak sama nazwa wskazuje, chroniła ona najwyżej przed odłamkami.

Z początkiem I kwartału 1945 roku, gdy front zbliżał się już do Trójmiasta, zaczęto masowo budować ziemianki, czyli bunkry w lesie w pobliżu cmentarza. Te budowano solidniej. Kopała je miejscowa ludność na własne potrzeby. Wkopywano się w morenowe wzgórze, szalowano dziurę balami sosny, okrywano zwykle dwiema warstwami bali drewnianych, i obsypywano całość grubą warstwą ziemi.

W takim bunkrze, wraz z rodzinami sąsiadów, mieszkaliśmy przez kilka ostatnich tygodni wojny. Już po wojnie, schronów takich w rejonie cmentarza, naliczyłem kilkanaście...

piątek, 27 września 2013

Moja relacja - część 1

W nr 8 Zeszytów Gdyńskich jaki ukazał się we wrześniu 2013 roku, znajduje się obszerny tekst księdza Mirosława Gawrona, prezentujący losy mieszkańców Cisowej w latach hitlerowskiej okupacji. Tekst powstał w oparciu o relacje mieszkańców tej dzielnicy i ma charakter wspomnień osób, które osobiście (wtedy jako dzieci bądź młodzież) opisywanych przeżyć doświadczyły.

Do tekstu tego sięgnąłem z dużym zainteresowaniem. Jestem bowiem byłym mieszkańcem Cisowej, w której przeżyłem 18 lat, od 1938 roku do 1956 roku. W Cisowej zamieszkałem wraz z rodzicami jako czteroletni chłopiec, a opuściłem ją jako młodzieniec 22 letni. Gdy wybuchła wojna liczyłem lat pięć, a gdy dobiegała końca lat jedenaście. Traumatyczne przeżycia lat wojny sprawiły, że wiele wydarzeń z tego okresu pamiętam z dużą dokładnością, chociaż zapewne „czynnik czasu” spowodował, że niektóre przeżycia, a także nazwiska, nazwy i inne uległy zatarciu.

Lektura tekstu księdza Gawrona wiele moich wspomnień ożywiła. W niektórych przypadkach wzbudziła moje wątpliwości, gdyż opisane wydarzenia moja pamięć zarejestrowała nieco inaczej. Nie wnikając w szczegóły oraz stojąc na stanowisku, że każdy ma prawo do własnych wspomnień, zdecydowałem się nie polemizować z niektórymi szczegółami według mnie niedokładnymi, a zaprezentować własne zapewne również subiektywne. Ponieważ większość moich wspomnień zostało już wcześniej opublikowane w „Wiadomościach Gdyńskich”, „Roczniku Gdyńskim”, oraz w książce pt. „Wypędzeni ze wschodu”, gdzie jest mój tekst pt. „Uciekinierzy” oraz w książce pt. „Moje wojenne dzieciństwo”, wydawnictwo pod tymże tytułem, gdzie w tomie X jest mój tekst pt. „Wojenna Gdynia”, tu tylko garść ciekawostek, może nawet mało istotnych dla całości wojennego obrazu Cisowej.

Gdy Niemcy zbliżali się do Cisowej uciekliśmy do Śródmieścia, gdyż mój ojciec uważał, że Gdynia będzie się skutecznie broniła. Ewakuowaliśmy się pieszo, w biały dzień, niosąc tobołki pościeli i rzeczy osobistych. Było to około 6 – 7 września 1939 roku. W czasie ucieczki nigdy nie byliśmy atakowani przez niemieckie lotnictwo ani też nękani ogniem artylerii. Schroniliśmy się u wujostwa przy ul. Chrzanowskiego, w baraku (dzisiaj jest w tym miejscu Portowa Przychodnia Zdrowia). W czasie nalotów i ostrzału chroniliśmy się w schronie Urzędu Morskiego.

Po kilku dniach, w godzinach porannych, pojawili się Niemcy na motorach. Przeprowadzili pobieżną rewizję mieszkań i zabrali mężczyzn, mojego ojca i wujka. My, czyli moja mama, brat, siostra i ja, przenieśliśmy się do znajomych Kaszubów na Plac Kaszubski. Tam przeżyłem kolejną rewizję przeprowadzoną przez żołnierzy niemieckich. Wnet też z internowania powrócił mój ojciec, a rodzice zdecydowali się na powrót do Cisowej. Na zwiady wysłano moją siostrę Wandę (rocznik 1923), która w ciągu jednego dnia odwiedziła nasze mieszkanie w Cisowej i powróciła z wiadomością, że nasz dom jest niezburzony, mieszkanie częściowo okradzione, ale że możemy wracać. Niebawem rodzice załatwili furmankę i na niej wróciliśmy do naszej dzielnicy. O ile pamiętam, nikt nas nie legitymował ani nie kontrolował. W mieszkaniu brakowało naszego radia i nieco bielizny pościelowej.

Z okresu tego okresu pamiętam głównie strach jaki panował w naszej rodzinie. Mama bała się aresztowania ojca, uczestnika powstania wielkopolskiego i śląskiego, a w okresie między wojennym aktywisty PPS. Na szczęście skończyło się tylko na strachu.

Już jesienią pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo, zaczęły się wysiedlania do centralnej Polski. Baliśmy się wypędzenia w nieznane...

Ojciec wracając z pracy przynosił coraz to nowe wiadomości wzbudzające i podsycające nasze obawy. Tymczasem moja siostra Wanda z nakazu Niemców musiała podjąć fizyczną pracę. Skierowana została wraz z grupą innych dziewcząt do grabienia opadających liści z drzew (chyba na ul. Wolności). Brat Jerzy (rocznik 1928) podjął naukę w niemieckiej szkole, wybudowanej przez Polaków, lecz uruchomionej już przez Niemców.

Szalała zima. I wtedy, chyba w styczniu 1940 roku, musiałem pójść do niemieckiej szkoły (więcej o "mojej szkole" napisałem tutaj), gdyż obowiązek szkolny obejmował dzieci od 6 roku życia. Byłem bardzo przestraszony! Wszystko było nowe. Tłum rówieśników, przepełnione klasy i niemieccy nauczyciele, mówiący wyłącznie po niemiecku. Odtąd przez najbliższe lata, do czwartej klasy włącznie, do jesieni 1944 roku byłe uczniem Volksschule No 17 w Cisowej. Obszerne wspomnienia z tego okresu opisałem we wspomnianej już książce „Moje wojenne dzieciństwo”.

Szkole niemieckiej zawdzięczam tylko jedno, dość dobre opanowanie potocznego języka niemieckiego. Zapamiętałem też kilka nazwisk niemieckich nauczycieli. Moją pierwszą wychowawczynią i nauczycielką była Helene Koswig, stara panna lat około 40, nazistka, paradująca z odznaką NSDAP, przypiętą do bluzki. Poza tym uczył mnie Herr Tromke, bijący uczniów trzcinką, gdzie popadnie (wspomniałem o nim już na blogu tutaj). Dalej był Herr Stanicky, chyba kaszub Volksdeutsch, paradujący w mundurze Herr Schulleiter, czyli kierownik szkoły o nazwisku Schumann, umundurowany hitlerowiec, którego zapamiętałem, bowiem zostałem przez niego spoliczkowany i nazwany Kaszubem – verfluchter Kaszube!


Ciąg dalszy nastąpi...

środa, 25 września 2013

Początki wyższego szkolnictwa w Gdyni

Aktualnie w naszym mieście funkcjonuje kilka wyższy uczelni. Boom w tym zakresie nastąpił po 1989 roku, gdy powstało kilka wyższych, prywatnych uczelni z uprawnieniami akademickimi, zaś istniejące już wcześniej uczelnie morskie awansowały do godności akademii.

Przedwojenna Gdynia zaszczytu posiadania wyższej uczelni nie doczekała się, chociaż od połowy lat 30 – tych ubiegłego wieku takie dążenia zaistniały. Ślady tych dążeń spotkać możemy w wydanym w 1937 roku rymowanym przewodniku Grzegorza Winogrodzkiego pt. „Gdynia”. Tam autor, wyraża takie dążenia. Sugeruje też miejsce zlokalizowania takiej uczelni, mianowicie kompleks tak zwanego Etapu Emigracyjnego na Grabówku. Wymienia też przeciwników tej koncepcji, mianowicie miasta Toruń oraz Bydgoszcz, duże miasto przemysłowe, o wielkich ambicjach w naszym regionie.

Jak wiadomo, wyższa uczelnia w Gdyni w tym czasie nie powstała. Myślę, że zamiary te ostatecznie przekreśliła wojna. Udało się natomiast uruchomić w Gdyni już wcześniej, bo w październiku 1929 roku, Szkołę Handlu Morskiego i Techniki Portowej. Zlokalizowano ją na Grabówku, przy ul. Morskiej, nieopodal Szkoły Morskiej. Szkoła ta była szkołą średnią o profilu morskim, chociaż przyjmowano do niej maturzystów. Według dzisiejszych kryteriów zakwalifikowano by ją do studium pomaturalnego.

Dyrektorem tej prywatnej szkoły, prowadzonej przez Towarzystwo Handlu Morskiego i Techniki Portowej, był Tadeusz Sielużycki, absolwent Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie.

Szkoła na Grabówku była jak na ówczesne standardy stosunkowo droga, czesne za miesiąc wynosiło 50 przedwojennych złotych. Nauka w szkole trwała trzy lata. Pierwsze dwa lata poświęcone były głównie przedmiotom zawodowym i języków obcych. Uczono języka angielskiego i niemieckiego. Na trzecim roku koncentrowano się na handlu zagranicznym.

Szkoła funkcjonowała przez cztery lata, z tym, że w 1931 roku zmieniła nazwę na Instytut Handlu Morskiego i Technik Portowych. Pomimo zmiany nazwy szkoła nadal miała tylko jeden wydział, mianowicie prowadziła Wydział Eksportowo – Importowy. Mając trudności kadrowe, zlecała wykłady i ćwiczenia praktykom angażowanym na zleceni z przedsiębiorstw żeglugowych i portowych.

Spory nacisk w kształceniu kładziono na towaroznawstwo, czemu służyło dobrze wyposażone laboratorium, świadczące między innymi usługi laboratoryjno – towaroznawcze portowym firmom handlowym w gdyńskim porcie.

W 1933 roku z powodu trudności finansowych Instytut ten zlikwidowano. Przez 4 lata swojej działalności wyszkolił 77 fachowców z zakresu portowo – żeglugowego, z których większość znalazła zatrudnienie w porcie gdyńskim.

Na powstanie w naszym mieście wyższej uczelni Gdynia musiała poczekać do 1945 roku, gdy na kilka miesięcy zaistniała tu Wyższa Szkoła Handlu Morskiego, przeniesiona niebawem do Sopotu.

poniedziałek, 23 września 2013

Jak ocalono flotę handlową przed hitlerowcami

Powszechnie znane są losy naszych okrętów wojennych w czasie wojny. Natomiast mniej znane są losy naszej floty handlowej. Zatrzymam się zatem tylko na dwóch epizodach tamtych wydarzeń, na uniknięciu zajęcia naszych statków przez hitlerowców oraz na przedstawieniu działań naszego pasażerskiego statku m/s „Sobieski”, który w czasie wojny służył jako transportowiec.

Jak podaje Stanisław Darski w książce pt. „W służbie żeglugi”, już w kwietniu 1939 roku, władze nasze poczyniły przygotowania w celu uniknięcia zaboru naszej floty przez Niemców w przypadku wybuchu wojny. Powołano Komitet Transportowy, który miał, w przypadku wojny, zapewnić Polsce dopływ surowców drogą morską. Nieco później, kapitanom statków handlowych wręczono zalakowane koperty, zawierające polecenie szukania schronienia w Wielkiej Brytanii. Koperty te należało otworzyć na hasło podane kodem.

Procedury te sprawiły, że 1 września 1939 roku statki płynące na Bałtyk zmieniły kursy i udały się do Anglii, bądź Francji. To uchroniło je przed hitlerowskim rabunkiem i umożliwiło służbę w obozie zachodnich aliantów.

Nieco inny był początek naszego transatlantyka m/s „Sobieski”. Statek ten w przed dzień wybuchu wojny znajdował się w gdyńskim porcie i szykował się do rejsu przez Atlantyk do Ameryki Południowej. Aby uniknąć zablokowania statku na wodach Bałtyku i ewentualny jego zabór przez agresora, zdecydowano o jego przed terminowym wypłynięciu z Gdyni, pomimo braku kompletu pasażerów.

Prof. dr B. Kasprowicz w książce pod redakcją prof. A. Bukowskiego pt. „Gdynia sylwetki ludzi...” na stronie 35, tak o tym wydarzeniu pisze: „Gdy w sierpniu 1939 roku stało się aż nazbyt widoczne, że wojna może wybuchnąć za kilka dni, podjął Ocioszyński decyzję zasadniczej wagi (...) zarządził Ocioszyński wcześniejsze wyjście „Sobieskiego z Gdyni...”

W ten sposób nasz transatlantyk został uratowany od służby w niemieckiej flocie w czasie wojny, a Tadeusz Ocieszyński został po 1956 roku Wiceministrem Żeglugi.

sobota, 21 września 2013

Rumia – bliska sąsiadka Gdyni

Od 1935 roku, od momentu przyłączenia Cisowej do miasta Gdyni, Rumia stała się bezpośrednią sąsiadką Gdyni. Wcześniej, pomiędzy Chylonią a Redą leżała Cisowa i Zagórze, zaś sama Rumia położona była z boku drogi wiodącej od Pucka lub Wejherowa. Widać to wyraźnie na mapie von Schroettera z lat 1796 – 1802. O ile wszystkie wsie położone przy tzw. Szosie Gdańskiej, a więc od Oliwy, przez Sopot, Święty Jan, Chylonię i Cisowę, a także Zagórze, do drogi tej przylegały bezpośrednio, o tyle wieś Gdynia i Rumia odsunięte były od tego szlaku. Faktu tego nie zmieniła linia kolejowa, którą położono tu w 1870 roku. Biegła ona bowiem równolegle do tej „kołowej” drogi, dla wozów konnych, jeźdźców i pieszych wędrowców.

Obydwie wsie, zarówno Gdynia jak też Rumia położone w Pradolinie Kaszubskiej, osadziły się na polodowych łachach piasku spłukanego tu z wysoczyzny (moreny), w czasie, gdy cofający się lodowiec ukształtował ten terenu. Obydwie wsie od Kępy Oksywskiej oddzielały bagna, z czasem torfowiska.

Z Gdyni na Oksywie można było dotrzeć piaszczystym brzegiem zatoki, zaś Rumia była całkowicie od Kępy Oksywskiej odgrodzona bagnami. Pomimo tego niedogodnego położenia tereny obu wsi zostały bardzo wcześnie zasiedlone. Potwierdzają to znaleziska archeologiczne.

W udokumentowanej historii zapis dotyczący Rumi jest wcześniejszy niż ten dotyczący Gdyni. O naszym mieście pisze się po raz pierwszy w 1253 roku, zaś o Rumi już w 1220. Z zapisu tego wynika, że Rumia, a właściwie parafię w Rumi założyli właśnie w tym roku oliwscy Cystersi, podczas gdy wieś Gdynia uzyskała własną parafię dopiero w latach 20 – tych XX wieku, wcześniej bowiem należała do parafii oksywskiej.

Rumia, administracyjnie rzecz ujmując, powstała z nadania księcia Subisława. Po wojnach szwedzkich parafia w Rumi włączona została do Redy. Samodzielność kościelną odzyskała Rumia dopiero w 1887 roku. Na murowany kościół Rumia musiała czekać  kolejne lata, aż do 1918 roku.

W tym „nowym” kościele zachował się stary dzwon pochodzący z 1530 roku, który nie wiadomo skąd tu przywędrował, posiada bowiem napis w dialekcie niderlandzkim.

Ciekawostką jest to, że w 1750 roku w Zagórzu, położonego na trasie do Wejherowa, Piotr Przebendowski (właściciel Kolibek) wybudował kaplicę. Służyła ona pątnikom udającym się do kalwarii wejherowskiej.

Po I wojnie światowej, w 1924 roku, proboszczem parafii w Rumi został ksiądz Władysław Lamparski. Wtedy to do parafii w Rumi należały następujące wsie i osady: Biała Rzeka, Janowo, Kazimierz, Łężyce, Szmelta, Zagórze i oczywiście Rumia.

Rumia w tym czasie stała się „satelitą” Gdyni. Tu działało gdyńskie lotnisko (więcej na ten temat tutaj), a mieszkańcy znajdowali pracę w gdyńskim porcie i mieście.

Kolejka elektryczna SKM uruchomiona na tej trasie w latach 50 – tych ubiegłego wieku związki Rumi z Gdynią jeszcze bardziej ożywiła. Rumia zaczęła się dynamicznie rozwijać. Miasto przekroczyła 40000 mieszkańców, stając się poza Trójmiastem, jednym z większych miast w naszym regionie.

czwartek, 19 września 2013

ORP „Iskra” szkoleniowy szkuner Marynarki Wojennej

Pierwszych oficerów Marynarki Wojennej szkolono na cywilnym barku „Lwów”. Ten żaglowiec należący do szkoły morskiej w Tczewie, był bazą szkoleniową zarówno dla przyszłych oficerów marynarki handlowej, jak też Marynarki Wojennej. Taki stan rzeczy na dłuższą metę był nie do przyjęcia, to też w 1927 roku zakupiono od Anglików trójmasztowy szkuner. Statek był zbudowany przez Holendrów w 1917 roku, od których w 1921 roku nabyli go Anglicy. Tam pływał jako „ST. Blanc” bazując głównie w Glasgow i eksploatowany był jako statek towarowy.

Zakupiony przez nas szkuner, po stosownej przebudowie, włączony został do naszej Marynarki Wojennej z dniem 5 czerwca 1928 roku, jako ORP „Iskra”. W swój pierwszy rejs szkoleniowy wyruszyła „Iskra” do portów bałtyckich, aż po Finlandię.

W latach 1928 – 39 przez jej pokład przewinęło się 11 roczników szkolących się oficerów. W sumie szkolenie na „Iskrze” w tamtych latach odbyło 259 podchorążych różnych specjalności.

Wybuch II wojny światowej zastał „Iskrę” na oceanie Atlantyckim, na kolejnym rejsie szkoleniowym, u zachodnich wybrzeży Afryki. W tej sytuacji rejs przerwano, a statek skierowany najpierw do Francji, gdzie załogę wyokrętowano. Po klęsce Francji, statek znalazł schronienie w Gibraltarze. Tam wydzierżawili go od polskich władz Anglicy. Odtąd, przez czas wojny, statek pod zmienioną nazwą „Pigmy” służył Anglikom jako baza mieszkalna.

Po wojnie, w 1948 roku kmdr. ppor. Julian Czerwiński sprowadził ORP „Iskrę” do kraju, aby mogła powrócić do swojej przedwojennej funkcji. Rolę tę pełniła do 1974 roku, gdy wycofano ją ze szkolnego użytkowania i zaczęto ją używać jako bazę koszarową dla słuchaczy Szkoły Podchorążych.

W listopadzie 1977 roku zdecydowano się na jego złomowanie.

wtorek, 17 września 2013

K. Dominik pierwszy kaszubski biskup

Biskup Konstantyn Dominik był pierwszym Kaszubem, który w kościele katolickim doszedł do godności księcia kościoła. W 1991 roku w naszym mieście jedna z ulic otrzymała jego imię.

Biskup Dominik urodził się we wsi kaszubskiej Gnieżdżewo koło Pucka., w 1870 roku, a więc w czasie, gdy kolejne pokolenie Kaszubów było wynarodawiane przez pruskiego zaborcę. Pochodził z rodziny chłopskiej, co w przyszłości wpłynęło na Jego relację z miejscową ludnością pomorską. Powszechnie wiadomo, że ze swoimi ziomkami porozumiewał się w ich języku. Osobiście uważam Go za lokalnego patriotę.

Gimnazjum ukończył w Chełmnie nad Wisłą, w mieście znanym z ciągłej walki z Prusakami. Następnie były studia w pelplińskim Collegium Marianum. Już w czasach gimnazjalnych angażował się w tajnym Towarzystwie Filomatów. Seminarium w Pelplinie ukończył w 1897 roku i wtedy też przyjął święcenia kapłańskie.

Odtąd zaczęła się Jego kariera duchowna. Był kolejno wikarym, prefektem w gimnazjum, wicedyrektorem w seminarium duchowym, wykładowcą, a w latach 1920 – 32 rektorem seminarium.

Biskupem sufraganem mianował Go papież Pius XI w 1928 roku.

Pamiętając o swoich korzeniach, biskup Dominik wspierał osobiście ubogich, a od 1930 roku przewodniczył Towarzystwu Dobroczynności. Angażował się w poszerzaniu kultu Matki Boskiej Swarzewskiej, bowiem ta wieś była jego rodzinną parafią.

W 1937 roku mianowany został Wikariuszem Generalnym. Był nadal bardzo aktywny, pomimo nękającej go przewlekłej anemii (białaczki?).

Gdy w 1939 roku biskup Okoniewski wyjechał za granicę, jego obowiązki przejął biskup Dominik.

Po wkroczeniu hitlerowców internowany, zmarł w szpitalu, w 1942 roku.

Jego grób znajduje się w Katedrze Pelplińskiej.

niedziela, 15 września 2013

Nietypowy początek

W „Ratuszu” w numerze z 6 września 2013 roku, zaraz na pierwszej stronie była notka pt.: „Trajtki mają 70 lat”. Nieco więcej na ten temat napisano również na stronie 5 tego numeru, gdzie jest wzmianka o organizowanym „pikniku trolejbusowym”, gdzie jednak nie wspomina się, że trolejbusy do naszego miasta wprowadzili Niemcy, co odnotować należy jako wydarzenie nietypowe i nieco kontrowersyjne. 

Więcej na ten temat można znaleźć w „Roczniku Gdyńskim” nr 15 z 2003 roku, gdzie jest ciekawy artykuł Jerzego Cieślaka pt. „Gdyńskie trolejbusy”. W oparciu o ten tekst oraz własne wspomnienia dotyczące początków tej komunikacji w naszym mieście, poniżej kilka informacji mogących zainteresować czytelników mojego bloga.

Pierwszą linię komunikacji trolejbusowej w Gdyni, biegnącą od magistratu do dworca w Chyloni, uruchomiono 18 września 1943 roku. Wiodła ona ul. Świętojańską, 10 – lutego, Podjazdem, Morską i Chylońską. Tzw. Pętla była przy chylońskim dworcu, przy czym końcowy przystanek był przy płocie gazowni, tuż po zjeździe z ul. Chylońskiej. My, dzieciarnia z Chyloni i Cisowej, często udawaliśmy się na ten przystanek, aby zbierać porzucone przez pasażerów zużyte bilety. Bilety te były oczywiście skasowane, czyli posiadały dziurki od specjalnych szczypiec, którymi dysponowali konduktorzy. Zwykle funkcję tę pełniły kobiety, jednolicie umundurowane, z aparatami do kasowania biletów na szyi. Nazywaliśmy je „szafnerki” od niemieckiego określenia Schafner, czyli konduktor. Zajmowały one specjalnie dla nich przygotowany fotel, przy wejściu do trolejbusu. W przypadku, gdy trolejbus miał dodatkową przyczepę, również w niej znajdowała się konduktorka. W trolejbusie konduktorka była „władzą”, której posłuszni byli pasażerowie. Konduktorka polecała pasażerom przesuwanie się do przodu, a także za pomocą dzwonka dawała sygnał kierowcy do odjazdu.

Już pod koniec 1944 roku, a więc na kilka miesięcy przed końcem wojny, w Gdyni zapanowała moda na piosenkę o konduktorce, była dość melodyjna, ale słów już dokładnie nie pamiętam. Od momentu uruchomienia tej trakcji, nasze wyprawy do centrum miasta, odbywały się zwykle trolejbusami. Przejazdy były bowiem dość tanie, a częstotliwość odjazdów znaczna, nieporównywalna z częstotliwością pociągów parowych, które z Wejherowa, przez Chylonię zdążały do Gdyni i dalej. Komunikacja trolejbusowa czynna była do połowy marca 1945 roku i przerwały je dopiero bezpośrednie ataki wojsk radzieckich na broniących się w rejonie Gdyni Niemców.

Po wyzwoleniu komunikację trolejbusową uruchomiono dopiero po kilku miesiącach, 19 marca 1946 roku. Z pierwszych powojennych tygodni zapamiętałem, że miedziane przewody trakcyjne były pozrywane i walały się po jezdniach i chodnikach. Nowe miedziane przewody otrzymaliśmy od Szwedów, chyba za darmo.

Na koniec zaś jeszcze jedna ciekawostka. Otóż warto wiedzieć, że pierwsze trolejbusy w Gdyni pochodziły z Kijowa, skąd zrabowali je Niemcy i dostarczyli do Gdyni.

Więcej informacji na temat rozwoju sieci trolejbusowej w Gdyni znajduje się na stronie ZKM Gdynia, prezentacja multimedialna umieszczona na dole strony zawiera wiele ciekawych informacji, między innymi mapy z zasięgiem linii trolejbusowych na przestrzeni lat. 

piątek, 13 września 2013

Początki harcerskiego żeglarstwa - część 2

Po wielkim kryzysie, który nie ominął Polski, a więc z początkiem lat 30 – tych ubiegłego wieku, nastąpił w naszym kraju dynamiczny rozwój harcerstwa, a w tej liczbie również harcerskiego żeglarstwa.

Nad jeziorem Narocz i Charzykowskim w lecie 1935 roku oddano do użytkowania ośrodki sportów wodnych. Ośrodek żeglarski nad jeziorem Charzykowskim przeznaczony był dla harcerek. Składał się on z budynku mieszkalnego, pływalni i przystani żeglarskiej. Odbywały się tu kursy pływackie i żeglarskie dla dziewcząt.

Od wiosny tego roku Witold Bublewski wydawać zaczął pismo „Żeglarz”, które odegrało znaczącą rolę w popularyzowaniu tego sportu w społeczeństwie.

Już wcześniej, w 1933 roku, zorganizowano w Gdyni w trakcie lata, pięć kursów żeglarskich, które odbyło 172 uczestników z całej Polski. W tym też roku zorganizowano Wielką Sztafetę Kajakową na trasie Śląsk – Gdynia. Celem sztafety było propagowanie drogi wodnej na tej trasie przy przewozie węgla przewidzianego na eksport. Sztafeta, w której uczestniczyło 245 harcerzy, w ciągu 118 godzin pokonało tę trasę przewożąc ze Śląska bryłę węgla, wręczoną na mecie admirałowi Unrugowi.

A gdy już o Gdyni mowa, to w czasie od 25 do 26 mają 1935 roku odbył się w naszym mieście XV Zjazd Walny ZHP, rzecz godna odnotowania. Równie ważnym wydarzeniem, ale trzy lata później, był rejs dookoła świata na jachcie „Poleszuk”, w którym uczestniczyło 4 harcerzy, pod komendą kapitana Ramontowskiego.

Już wcześniej, bo w 1934 roku, ZHP zakupił szkuner morski „Czajka” i „Zawisza Czarny”, o którym wspomniałem już w I części. Szkunery te wyremontowano i przebudowano. Komendę na „Zawiszy Czarnym” objął generał Mariusz Zaruski, który praktycznie szkolił przyszłych instruktorów żeglarstwa dla potrzeb ZHP. Rejsy szkoleniowe rozpoczęto już w 1935 roku.

Tak więc na szkoleniu i morskiej praktyce upływały harcerzom lata trzydzieste ubiegłego wieku. Niejako ukoronowaniem tych działań było powołanie 10 lutego 1939 roku Harcerskiego Koła Morskiego. Liczyło ono 200 członków. Przyjęto tymczasowy regulamin i wykaz stopni żeglarskich dla harcerzy. Między innymi generał Zaruski otrzymał najwyższy stopień instruktora Kapitana jachtowego żeglugi morskiej. Stopień kapitana otrzymało 8 harcerzy, a sternika żeglugi morskiej, aż 55 harcerzy.


Dalsze intensywne szkolenia i rejsy przerwał wybuch wojny...

środa, 11 września 2013

Początki harcerskiego żeglarstwa - część 1

Zasadniczo harcerstwo jest formacją lądową. Taka jest jego geneza, za granicą (R. Baden – Powell) i w kraju (A. Małkowski) i jego cele edukacyjno – wychowawcze. Nie oznacza to jednak, że inne obszary działalności harcerstwa są mu obojętne. Takimi, poza lądowymi obszarami są krótkofalarstwo, lotnictwo szybowcowe i żeglarstwo. Tym razem nieco o żeglarstwie harcerskim, a właściwie o jego początkach. A były one znaczące i niektóre wydarzenia z tego zakresu na trwałe wpisały się do historii tej dyscypliny sportu.

Żeglarstwo morskie wyrosło niejako z żeglarstwa śródlądowego, a jego powstanie wymusiło odzyskanie dostępu do morza. Nie mniej pierwsze wodne stanice harcersko – żeglarskie zlokalizowane były nad jeziorami, a szlaki spływów żaglówek i kajaków wiodły zwykle rzekami, dopływami do Wisły, a następnie jej biegiem do Gdańska i do Zatoki Gdańskiej. Niebawem celem tych spływów stała się Gdynia, dotąd zmierzano i stąd wyruszano w żeglarskie wyprawy morskie na Bałtyk i dalej. Wystarczy, że wspomnę tu wyprawę jachtu „Zjawa” pod komendą podharcmistrza Wagnera w rejsie dookoła świata, a także morskie wyprawy „Zawiszy Czarnego”.

W lecie 1927 roku odbyło się kilka imprez żeglarstwa śródlądowego. W Wejherowie odbył się obóz żeglarski Hufca Syberyjskiego (sierot po Sybirakach). Z Poznania „Wilki Morskie”, przez Toruń Wisłą wyruszyły do Gdyni, a 39 Wodna Drużyna Harcerzy z Wigier dopłynęła Kanałem Augustowskim i rzekami do Warszawy. Już nieco wcześniej nawiązano współpracę z Ligą Morską i Rzeczną, która pomogła harcerzom w wielu działaniach. W kwietniu 1926 roku odbyła się w Warszawie konferencja drużyn żeglarskich, na której przyjęto podstawy organizacyjne harcerskiego żeglarstwa oraz określono stopnie żeglarskie dla harcerzy.

24 lipca 1927 roku jacht „Rybitwa” z poznaniakami, pod komandorem porucznikiem Hermelem wyruszył do Kopenhagi z Gdyni. To sprawiło, że polskie harcerstwo żeglarskie „wypłynęło na wody międzynarodowe”, bowiem w zlocie uczestniczyło 250 skautów z różnych krajów w tym takich potęg żeglarskich jak Anglicy, Duńczycy i Belgowie.

W 1928 roku drużyna z Ursynowa pod wodzą pana Olędzkiego uczestniczyła w Międzynarodowym Zlocie Skautów Morskich na Węgrzech, zdobywając pierwsze miejsce przed takimi potęgami jak Anglia i Niemcy.

W tym samym mniej więcej czasie z Łucka i Przemyśla rzekami do Gdyni przypłynęło 21 harcerzy.

Przy Głównej Kwaterze Harcerskiej, w 1930 roku utworzono referat Zeglarski. Istniało już wtedy 26 drużyn żeglarskich skupiających 830 wodniaków. W grudniu 1932 roku odbyła się w Warszawie V Konferencja Żeglarska, w której uczestniczyli przedstawiciele 19 środowisk harcersko – żeglarskich. Konferencja dokonała podsumowania sytuacji w harcerstwie żeglarskim. Oto niektóre liczby: dysponowano 396 jednostkami pływającymi, latem odbyło się 377 wodnych wypraw, przepłynięto ogółem ponad 617 tys. km., zorganizowano 27 stałych obozów żeglarskich, a stan harcerzy – żeglarzy wynosił 552 osoby.


Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 9 września 2013

Kaszubi w Gdyni

Przed I wojną światową liczba mieszkańców wsi Gdynia nie przekraczała tysiąca osób. Według zachowanych statystyk, w 1910 roku mieszkało tu około 900 osób, utrzymujących się z rolnictwa i rybołówstwa. W 1921 roku, gdy ziemię nad Zatoką Gdańską powróciły do Polski, mieszkało w Gdyni już 1300 osób, głównie Kaszubów. Po 14 latach, w 1935 roku, gdy Gdynia była od 9 lat miastem, mieszkańców było około 75000. Jak widać skok demograficzny był znaczący, lecz nadal zdominowany przez ludność kaszubską, która tu napływała pobliskich kaszubskich powiatów, morskiego i kartuskiego. Jak ustalono, aż 30% ludności napływającej do Gdyni stanowili Kaszubi.

Tymczasem stosunek władz centralnych i miejscowych do autochtonicznej ludności był oględnie mówiąc mało życzliwy. Brało się to głównie z bariery językowej i różnic w mentalności, widocznej między ludnością napływową z południa i wschodu Polski, a Kaszubami. Wielu przybyszów nie rozumiało języka kaszubskiego, który uważali za język niemiecki, bądź jego odmianę gwarową. Sprawiło to, że władze centralne podjęły działania repolonizacyjne, zamierzające nauczyć ludność kaszubską literackiego języka polskiego.

Ruch młodo kaszubski natomiast inspirowany przez miejscowych, lokalnych patriotów, został zakwalifikowany jako rodzaj separatyzmu, który rzekomo dążył do oderwania Pomorza od macierzy. Takie postawy zaowocowały z jednej strony, brakiem zaufania do ludności kaszubskiej. Sprawiło to, że Wojewoda Pomorski żądał od starostów powiatowych z terenu Pomorza okresowych meldunków z prowadzonej inwigilacji miejscowych działaczy.

Pomimo znanego patriotyzmu Derdowskiego, Majkowskiego, Abrahama i innych, miejscowych inteligentów marginalizowano, obsadzając wszystkie nawet najmniej znaczące stanowiska w pomorskiej administracji „swoimi”, czyli przybyszami z centralnej Polski.

Dotyczyło to zarówno spraw cywilnych jak i wojskowych, czego przykładem jest skierowanie płk. Dąbka w zagrożeniu wojennym na Wybrzeże, chociaż dowódca ten nie znał ani terenu ani realiów tu panujących.

Pomimo tych wszystkich niechęci jakim darzono Kaszubów społeczność ta wniosła swój znaczący wkład w rozwój naszego miasta i portu. Według aktualnych szacunków, dziś Gdynia jest największym skupiskiem Kaszubów na Pomorzu, których zamieszkuje tu około 100000. Oznacza to, że co piąty Kaszub to gdynianin... względnie osoba, której współmałżonek ma kaszubskie korzenie.

sobota, 7 września 2013

Gdyńskie Zakłady Mięsne na Pogórzu Dolnym

Gdyńskie Zakłady Mięsne (nazwa umowna, na przestrzeni lat często zmieniana) zlokalizowano u podnóża Kępy Oksywskiej, w rejonie Pogórza Dolnego, przy ul. Podgórskiej róg ul. Puckiej. To rejon Chylońskich Łąk, z dala od centrum miasta, a nawet od Chyloni i Cisowej. Lokalizację tę wybrano świadomie, przewidując uciążliwości związane z zamierzoną działalnością.

Do budowy zakładu przystąpiono w lecie 1936 roku. Wcześniej dość długo trwała dyskusja „w tym temacie”, o czym wspomina Komisarz Rządu Franciszek Sokół w swojej książce pt. „Żyłem Gdynią”.

W momencie rozpoczęcia tej inwestycji, tak potrzebnej miastu, Gdynię zamieszkiwało już ponad 75000 osób. Ludność tę trzeba było zaopatrzyć w żywność, między innymi w mięso i jego przetwory. Rzemieślnicze ubojnie i przetwórnie w mieście i na jego obrzeżach nie były już w stanie sprostać temu zadaniu, tym bardziej, że na zaopatrzenie czekała także nasza flota, wojsko i zagraniczne statki zawijające coraz liczniej do gdyńskiego portu.

W założeniach inwestycyjnych zakładano zbudowanie zakładu zdolnego zaopatrywać miasto o 150000 populacji, z ewentualnym dalszym rozwojem. Znalazło to swój wyraz w wyznaczonej na ten cel parceli o powierzchni ponad 4,5 ha, połączonej z gdyńskim węzłem kolejowym bocznicą i dogodnym dojazdem od strony Chyloni ul. Pucką.

Budowę powierzono firmie F. Skąpski i Ska. Inwestycję zakończono na pół roku przed wojną, w marcu 1939 roku. Zakład jak na tamte czasy bardzo nowoczesny. Poza ubojem bydła i nierogacizny prowadzić mógł produkcję wyrobów wędliniarskich wszystkich typów i rodzajów.

Zaangażowany w realizację tej inwestycji gdyński Komisariat Rządu zachował w tym zakładzie 52,5% kapitału, zaś pozostałe 47,5% dysponował kapitał prywatny, zrzeszony w Związku Eksporterów Bekonu. Nie przewidziano jedynie produkcji konserw mięsnych, które nadal produkowała Wytwórnia J. Ruszkowskiego na Grabówku przy ul. Morskiej.

Przewidując kompleksową działalność w tej branży, tuż za płotem Zakładu zlokalizowano przedsiębiorstwo zajmujące się utylizacją odpadów poubojowych i zwierząt padłych w czasie transportu.


Po wojnie rzeźnię upaństwowiono. A gdy kolejne lata rozwoju naszego miasta sprawiły, że w połowie lat 60 -tych ubiegłego wieku, przekroczyło próg 150000 mieszkańców, okazało się, że zakład nie jest w stanie zaspokoić potrzeb mieszkańców na wędliny, z powodu niewystarczających zdolności produkcyjnych. W tej sytuacji, aby pokryć rozdzielnik na masę mięsną, trzeba było skorzystać z pomocy zakładów masarskich z Kościerzyny, Wejherowa, Sopotu i Pucka, prawdę mówiąc wyszło to gdynianom na korzyść, bowiem wyroby z tamtych wytwórni były jakościowo na wyższym poziomie niż masówka produkowana w Gdyni.

środa, 4 września 2013

Początki Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni

Już w 1927 roku pojawił się pomysł utworzenia w Warszawie muzeum poświęconego Marynarce Wojennej. Brak konsekwencji w działaniu, a następnie wojna sprawiły, że zamysł ten nie doczekał się realizacji. Do tego pomysłu powrócono już jesienią 1945 roku, gdy w Gdyni 2 września 1945 roku zorganizowano wystawę poświęconą obronie Wybrzeża we wrześniu 1939 roku. Zaczęto gromadzić zbiory o tej tematyce, które zaprezentowano marszałkowi Roli – Żymierskiemu w czasie jego wizyty w Gdyni w 1946 roku. Rozważano początkowo dwie lokalizacje dla placówki, Westerplatte względnie Sopot. Muzeum miało być filią Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, z którego miało przejąć część zbiorów z zakresu tematyki wojenno – morskiej. I znów minęło parę lat. Z początkiem 1953 roku do pomysłu powrócono po raz kolejny, gdy nieco wcześnie, bo w lecie 1952 roku zorganizowano wystawę. Część eksponatów tam prezentowanych przerzucono do Gdyni i to był zalążek naszego przyszłego muzeum.

W pobliżu gdyńskiej plaży znaleziono stosowny budynek, wprawdzie zdewastowany, lecz po remoncie odpowiedni, a przy nim plac dla eksponatów wielkogabarytowych, który to plac poszerzono o przyległą posesję przy-plażowej kawiarenki.

Uroczyste otwarcie placówki nastąpiło w dniu 28 czerwca 1953 roku, z okazji kolejnego Święta Morza. Wcześniej intensywnie gromadzono liczne eksponaty pochodzące z darowizn osób indywidualnych jak też muzeów krajowych. Gromadzono stare kotwice, miny morskie, elementy trałów, a także broń z różnych okresów historycznych. Zbierano też dokumenty, szczególnie z czasu II wojny światowej, elementy umundurowania, książki i czasopisma. Zbiory wzbogacono o obrazy o tematyce marynistycznej, głównie pochodzące z warsztatu Mariana Mokwy.

Na placu przed budynkiem muzeum zaprezentowano oryginalne działa okrętowe oraz te ze stanowisk lądowych obrony Wybrzeża, a także samolot, helikopter i wiele innych eksponatów wzbudzając szczególne zainteresowanie wśród dzieci.

Unikalne eksponaty i tanie bilety wstępu, a także bardzo atrakcyjna lokalizacja tuż przy plaży Gdynia Śródmieście, sprawiło że muzeum jest tłumnie odwiedzane po dzień dzisiejszy.

poniedziałek, 2 września 2013

Mało znana bohaterka

Zwykle historia jest niesprawiedliwa. Zwykle zdarza się tak, że jedni walczą, a inni nadstawiają piersi do orderów, i to im się stawia pomniki. Zwykle na historyczny sukces składa się wysiłek wielu osób, o których wkrótce się zapomina, bądź ich wkład w uzyskane „dzieło” jest niedoceniany.

W pewnym stopniu jest tak z osobą Mieczysławy Oleszak po mężu Pobłocka, gdyńską bohaterką, o której pamiętają już tylko nieliczni, choć to właśnie Ona na miano bohaterki zasługuje. To bowiem Ona z narażeniem życia, w styczniu 1945 roku przeniosła przez linię frontu plany niemieckich umocnień w rejonie naszego miasta.

Do dokonania takiej akcji, zwanej akcją B- 2, przystąpiono już jesienią 1944 roku. Jej inicjatorem był porucznik AK Joachim Joachimczyk, który wraz z grupą gdyńskich harcerzy, działających w Tajnym Hufcu Harcerzy przystąpił do gromadzenia danych o niemieckich liniach obronnych wokół Gdyni. Dane te nanoszone na mapy zamierzano przerzucić za linię frontu i przekazać radzieckiemu dowództwu.

Po kilku tygodniach prac i ryzyka, plany te były gotowe. Zdecydowano, że ich przerzutu dokona Miecia, gdyńska harcerka, która przeniesie je w plecaku o podwójnym dnie, przygotowanym przez zakład rymarski Rekowskich. W styczniu 1945 roku, gdy ruszyła zimowa radziecka ofensywa, przystąpiono do realizacji tego zamierzenia. Miecia Oleszak, pociągiem udała się do Brus, do matki porucznika Joachimczyka, a następnie te cenne plany doręczyła sztabowcom radzieckim.

Po kilku tygodniach, w marcu 1945 roku, zaktualizowane plany przerzucono ponownie. Tym razem dokonał tego sam inicjator akcji porucznik Joachimczyk. W obu przypadkach plany te pozwoliły dowództwu radzieckiemu przewidzieć działania obronne Niemców i podjąć odpowiednie korekty strategiczne.

O wartości akcji B – 2 i dostarczonych planach może świadczyć fakt, że po latach, w 1971 roku, radziecki marszałek Michaił J. Katukow, listownie podziękował gdyński harcerzom za dostarczone plany, podkreślając, że dzięki nim straty radzieckie zostały znacznie zminimalizowane.

Co się tyczy Mieczysławy Oleszak – Pobłockiej to informuję, że zmarła Ona w dniu 5 kwietnia 2009 roku i została pochowana na cmentarzu w Kielnie, nieopodal Gdyni. Zaś całe powojenne życie spędziła w Koleczkowie, gdzie wraz z mężem prowadziła działalność gospodarczą.

W Gdyni nie doczekała się żadnych zaszczytów...

niedziela, 1 września 2013

Kamienna Góra

Panoramę Gdyni można oglądać z kilku miejsc. Z Zatoki Gdańskiej, wtedy widać głównie pas zieleni i wystające z niego wieżowce Redłowa i Witomina. Z oksywskiego wzgórza, z cmentarza koło kościoła pod wezwaniem świętego Michała Archanioła, a także z Kamiennej Góry, skąd widok jest na port i znaczną część miasta.

Kamienna Góra – morenowe wzgórze o wysokości 52,4 m n.p.m. dominuje nad naszym miastem i jest jego wyraźnym akcentem. Geologicznie Kamienna Góra jest częścią Kępy Redłowskiej. Nie zawsze wzniesienie to nosiło obecną nazwę. Nazywano je kiedyś Gdyńską Górą, Psią Górą, Steinberg (od 1806 roku), a w polskim tłumaczeniu Kamienną Górą.

Jak podaje Franciszek Mamuszka, w XV wieku na wzniesieniu tym mieścił się folwark klasztoru Kartuzów. Po częściowej sekularyzacji w 1772 roku folwark przejęły władze pruskie. Kilkadziesiąt lat później, w 1806 roku, posiadłość tę nabył pruski generał von Kauffenberg. Wtedy to pojawiła się po raz pierwszy owa niemiecka nazwa Steinberg. W 1813 roku, syn generała odsprzedał część posiadłości, a potem sprzedawano tu ziemię kolejnym, różnym ludziom.

Po I wojnie światowej, w 1920 roku, folwark nabył Ryszard Gałczyński, warszawski bankier, który zwęszył tu dobry interes. Wnet też, powstała tu spółka o nazwie Pierwsze Polskie Towarzystwo Kąpieli Morskich, prezesem którego został Gałczyński, a znany pisarz Wacław Sieroszewski członkiem zarządu.

Ruszyła zabudowa Kamiennej Góry, którą przewidziano jako bazę mieszkaniową kąpieliska. Teren podzielono na około 350 działek budowlanych o zróżnicowanej wielkości, przeznaczonych pod zabudowę willi i pensjonatów. Zlokalizowano tu też dwa hotele, „Kaszubski” i „Riwierę Polską”, a od strony Alei Piłsudskiego, „Dom Zdrojowy”, obecny Dom Marynarza.

Zagospodarowanie Kamiennej Góry w okresie międzywojennym następowało bardzo dynamicznie. Już w 1928 roku istniała tu rozbudowana sieć ulic i dróg. Cały teren był odwodniony. Sieć wodociągowa liczyła tu aż 7 km. Wybudowano też dziesiątki willi między innymi dla letników.

Duży wpływ na ten rozwój miała prężna działalność Towarzystwa. Dysponowało ono własnym tartakiem, betoniarnią, stolarnią i innymi warsztatami, a także cegielnią. To wszystko sprawiało, że Towarzystwo było w znacznym stopniu samodzielne i budowało relatywnie tanio.

Z inicjatywy Towarzystwa, w centralnym punkcie Kamiennej Góry postawiono już w 1924 roku popiersie Henryka Sienkiewicza (wymienione w lecie 1939 roku na popiersie z brązu). Po wkroczeniu do naszego miasta Niemców zostało ono usunięte.

W zabudowaniach Towarzystwa Transportowego „Polskarob”, tu zlokalizowanych, zagnieździło się Gestapo, a po wojnie Urząd Bezpieczeństwa i wśród gdynian Kamienna Góra miała w tym czasie złe skojarzenia bo miejsce to kojarzone było z przemocą.