piątek, 31 stycznia 2014

Kawiarnia „Liliput”

Kawiarnia ta była położona przy ul. Świętojańskiej 75 (obecnie jest tam bank). Uruchomiło ją Gdyńskie Zakłady Gastronomiczne (GZG), o ile pamiętam, jesienią 1957 roku. Remont lokalu trwał kilka miesięcy, a co mieściło się tam wcześniej nie pamiętam. Prace remontowe wykonywało kilka firm prywatnych.

W PRL – u panowała wtedy moda na „pikassy” - wszystkie wystroje wnętrz i nie tylko musiały być w tej konwencji, tak malowano ściany, takie były tkaniny dekoracyjne, kształty i barwy porcelany stołowej i dekoracyjnej, nawet pomieszczenia sklepowe i mieszkania malowano na „pikassy” tzw. niesymetrycznie.

Podążając za ówczesną modą wnętrze „Liliputa” też było zrobione w tej konwencji. Wszystko w lokalu nawiązywało do ówczesnej mody, fotele, ściany, zasłonki w oknach, a przede wszystkim taki był zdobiący środek lokalu „grzybek”, pod którym ustawionych było kilka stolików wokół grubego, czarnego filara udającego trzon owego „grzybka”. Miejsca pod „grzybkiem” były miejscami honorowymi, chociaż niezbyt wygodnymi, ale to dopiero miała pokazać przyszłość.

Gdy tuż przed Bożym Narodzeniem wróciłem po trzymiesięcznym kursie wojskowym, „Liliput” już był otwarty, poszedłem z ciekawości zobaczyć jak wygląda. Zakładano bowiem, że będzie to najbardziej ekskluzywna kawiarnia w mieście. Z uwagi na to, że moja wizyta miała charakter służbowy, zostałem przedstawiony kierownikowi kawiarni, personel składał się z pianisty, bufetowej, trzech kelnerek i szatniarki.


Mieszkając w pobliżu, często zachodziliśmy z moim przełożonym wypić dobrą kawę i posłuchać pianisty. W latach 70. ubiegłego wieku, lokal zamienił się w miejscówkę dla młodzieży, w piwnicy została zrobiona dyskoteka i młodzież zamiast „Liliput” mówiła, że idzie do „kapcia” i tak to trwało, aż powstał tam nie wiadomo po co kolejny bank.

sobota, 25 stycznia 2014

Artyleria nadbrzeżna „Canet”

Przyznany nam po I wojnie światowej wąski pas wybrzeża, że zyskaliśmy dostęp do morza, z drugiej strony zmobilizował nas do wysiłku jego zagospodarowania. Jednym z pierwszych zadań jakie się tu pojawiło, było zabezpieczenie wybrzeża pod względem militarnym. Wystarczy rzut oka na ówczesną mapę, by dostrzec potrzebę obrony tego wąskiego pasma lądu wciśniętego pomiędzy obszar Rzeszy Niemieckiej i należących do niej Prus Wschodnich. Rozumieli to nasi sztabowcy, a także Naczelni Józef Piłsudski. Już 15 kwietnia 1921 roku wydał on rozkaz w sprawie podjęcia studiów w celu określenia możliwości obrony granicy zachodniej. Pracami tymi pokierował generał Leonard Skierski, który po kilku tygodniach, w maju tego roku, przedłożył raport dla Naczelnego Wodza. Sugerował on obronę przed Niemcami na linii Grudziądz, Bydgoszcz, Toruń, co było równoznaczne z rezygnacją obrony Wybrzeża. Późniejsza decyzja o zlokalizowaniu „przy Gdyni” portu morskiego zweryfikowała ten plan i niebawem przystąpiono do opracowywania innych wersji tego planu. Tak więc plany obrony tego skrawka polskiej ziemi przygotowywano na długo przed wybuchem II wojny światowej. Plan obrony opracowywany był kilkakrotnie. W 1924 roku jeden z wariantów opracował w Warszawie zespół mjr Marcelego Rewińskiego. Koszty jego wdrożenia były olbrzymie ponad 430 mln zł, co sprawiło, że nigdy nie przystąpiono do jego realizacji.

Kolejny plan obrony, z października 1924 roku, sugerował utworzenie tzw. „Obszaru Gdynia”. Generał Griebsch proponował objęcie terenu naszego miasta ufortyfikowanym pierścieniem, nadając Gdyni charakter twierdzy. Z początkiem 1925 roku powołano dowództwo Obszaru Warownego Gdynia i podporządkowano mu Kierownictwo Fortyfikacji. Wtedy to zrodził się plan łącznego potraktowania Wybrzeża wraz z Helem. Plan ten jednakże odrzucono.

Ostateczna wersja planu wykrystalizowała się w 1927 roku. Jego autorem był mjr Wincenty Rudowicz, ówczesny szef Okręgu Warownego Gdynia. Zaletą plany była jego alternatywność zakładająca napaść ze strony Niemców jak też ze strony bolszewickiej Rosji. Plan mjr Rudowicza zakładał obronę Wybrzeża od strony morza przez flotę morską, artylerię nadbrzeżną, zapory minowe, obronę przeciwlotniczą oraz lotnictwo. Od strony lądu natomiast podkreślał rolę piechoty, szczególnie u nasady półwyspu helskiego.

W tym samym roku pojawił się też drugi plan, opracowany przez młodych oficerów, mianowicie por. Mohucznego i ppor. Czeczota. Z planu tego skorzystano tworząc tzw. Rejon Umocniony Hel. Te inwestycje realizowano sukcesywnie do 1939 roku.


W 1936 roku rozpoczęto umocnienie części Półwyspu Helskiego. Wtedy to utworzono tzw. baterię cyplową złożoną z 4 dział Beforsa kalibru 152 mm oraz kilku dział 105 i 75 mm. Do ich osłony zainstalowano tu też baterię dział przeciwlotniczych. Na klifie oksywskim, w pobliżu latarni morskiej, usytuowano natomiast baterię dział „Canet”, o dużym zasięgu i kalibrze 100 mm. Ta składająca się z dwóch dział bateria w zamyśle miała osłaniać gdyński port, a wraz z baterią cyplową na Helu, móc pokrywać ogniem całą zatokę.

czwartek, 23 stycznia 2014

Zaniechana interwencja

Prezentowany poniżej epizod II wojny światowej jest mało znany, a wydarzenia do których nie doszło giną w cieniu wielkich operacji wojennych jakie przez najbliższe lata miały doświadczyć narody na całym świecie.

Wydarzenia, a właściwie ich zaniechanie, rozegrały się pod koniec sierpnia 1939 roku, a ich sfinalizowanie nastąpiło 30 tego miesiąca, a więc na dwie doby przed atakiem Niemców na nasz kraj.

A szło o Gdańsk, o tak zwane wtedy Wolne Miasto Gdańsk, ten polityczny dziwoląg powołany do istnienia 28 czerwca 1919 roku w Wersalu. Wtedy to zwycięzcy I wojny światowej dokonując nowego podziału Europy utworzyli z Gdańska i jego najbliższych okolic Wolne Miasto, a zatem powołali do życia twór, który od swego zarania miał się stać kością niezgody pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Rzeszą Niemiecką, a z upływem czasu zarzewiem nowej wojny. Traktat Wersalski określił ramy powojennego porządku. Nieco później dokonano jego kosmetycznej korekty, w październiku 1920 roku na tzw. Konferencji Ambasadorów, na której uregulowano podstawy prawne Wolnego Miasta oraz w listopadzie tego roku, gdy określona została sprawa reprezentacji Gdańska na arenie międzynarodowej.

Pomimo tych ustaleń WM Gdańsk był dla naszych decydentów groźnym wyzwaniem. Umiejący myśleć perspektywicznie nasi politycy byli świadomi gdańskiego niebezpieczeństwa. Przez cały czas  dwudziestolecia między wojennego istniały obawy zaistnienia zbrojnego konfliktu, a więc odcięcia Polski od Bałtyku. Już w latach 1920/26 dowódca Reichswehry Hans von Seeckt opracował plan agresji na Polskę zakładając między innymi odcięcie Pomorza od Polski. Plan ten był aktualizowany aż do 1934 roku.

Po dojściu Hitlera do władzy w styczniu 1933 roku, niemieccy sztabowcy opracowali kilka wariantów planowanej agresji na ościenne kraje oraz na Wielką Brytanię i ZSRR. Powstały wtedy: Fall Grun, Sonderfall Rot i inne. Reakcją na takie działanie był już w 1920 roku plan generała Józefa Hallera, w którym Generał przewidywał ewentualność uderzenia na Gdańsk przez regularne oddziały Wehrmachtu w celu odcięcia Polski od reszty Europy. A przypomnieć w tym miejscu należy, że Gdynia i jej port jeszcze nie istniała.

W okresie późniejszym, gdy w Europie nastąpiło szereg zmian politycznych i geopolitycznych, nasi generałowie opracowali kilka koncepcji i planów obronnych. Ich autorami byli tacy generałowie
jak Kutrzeba, Orlicz – Dreszer, Rommel, Osiński i inni.

Założenia tych planów były różne, przeprowadzenia ataku na Niemcy w ramach tzw. wojny prewencyjnej, odrębnego ataku na Prusy Wschodnie, przyjęcie koncepcji obronnej na linii Noteć – Wisła w rejonie Bydgoszcz – Grudziądz, rezygnacji z obrony Pomorza i skoncentrowanie się na obronie Polski Centralnej itp. Plany te były na bieżąco aktualizowane, uzupełniane i opracowywane.

W okresie późniejszym, gdy żądania Hitlera dotyczące udostępnienia Niemcom tzw. korytarza zapewniającego Rzeszy połączenie komunikacyjne z Prusami Wschodnimi oraz włączenie Gdańska do Rzeszy stały się coraz bardziej natarczywe, zaistniała obawa, jak to nazwano „odrębnego rozwiązania” przez Niemców sprawy Gdańska. W takim przypadku sztabowcy nasi zakładali naszą interwencję zbrojna w Gdańsku. Podobnie zakładano zbrojne działania w przypadku militarnej napaści na nasze placówki i obiekty na terenie WM Gdańska.

Już jesienią 1936 roku Inspektor Armii „Pomorze” gen. Władysław Bartnowski przedłożył marszałkowi Rydzowi – Śmigłemu koncepcję obrony Pomorza w przypadku niemieckiej agresji. W tym czasie plan ten nie uzyskał akceptacji Naczelnego Wodza. W 1939 roku wobec zmienionej sytuacji politycznej, do koncepcji gen. Bortnowskiego powrócono. Plan ten stał się podstawą opracowania wariantu interwencji naszych wojsk na terenie Wolnego Miasta. W ten sposób ostatecznie wykrystalizował się plan utworzenia Korpusu Interwencyjnego. Plan w pewnej mierze uwzględniał wcześniejsze opracowania gen. Berbeckiego z lat 1927/33 oraz gen. Orlicz – Dreszera z 1928 roku, przewidujący uderzenie na Gdańsk z dwóch kierunków, działanie Marynarki Wojennej na Zatoce Gdańskiej w rejonie Nowego Portu, działanie naszej Flotylli Wiślanej w dolnym biegu Wisły w celu osłony naszych działań od strony Prus Wschodnich.

Plan gen. Bortnowskiego zakładał użycie w interwencji dwóch dywizji piechoty, mianowicie 13 DP dowodzonej przez płk. dyplomowanego Kalinowskiego oraz 27 DP. Poza tym w interwencji uczestniczyć miały dwa szwadrony kawalerii. Dowódcą Korpusu Interwencyjnego wyznaczono gen. brygady Skwarczyńskiego, a na szefa sztabu Korpusu ppłk. dyplomowanego Szeligowskiego. Tak więc nasze oddziały były przygotowane do interwencji i ewentualnego przyłączenia Wolnego Miasta Gdańska do Polski.

25 sierpnia 1939 roku, nasze oddziały znajdowały się na pozycjach wyczekiwania. W tym czasie, w okresie przed 30 sierpnia 1939 roku, sytuacja polityczna stała się jednoznaczna, wybuch wojny był tylko kwestią czasu, co nastąpiło w nocy 1 września 1939 roku.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Piąty krzyż

Od lat nad śródmieściem i portem w Gdyni góruje krzyż. Ustawiono go na Kamiennej Górze, która w tym miejscu wznosi się na 52 m n.p.m. Sprawia to, że krzyż widoczny jest z różnych punktów Śródmieścia, a także z portu i zatoki.

Jak podaje K. Małkowski w swoim „Bedekerze Gdyńskim” (wydanie z 1995 roku), obecny krzyż to już piąty w tym miejscu. Pierwszy krzyż stanął tu w 1931 roku, gdy podjęto starania o zlokalizowanie tu Bazyliki Morskiej. Jak wiadomo, bazylika w tym miejscu nie powstała, a krzyż usunęli Niemcy, po zajęciu naszego miasta w 1939 roku.

Tuż po wojnie krzyż na Kamiennej Górze przywrócono. Stał on tu do wczesnych lat 60.  ubiegłego wieku. K. Małkowski podaje błędnie, że usunięcie krzyża przez ówczesne władze nastąpiło w 1961 roku. Dysponuję zdjęciami , z których jednoznacznie wynika, że jeszcze w 1963 roku latem (zdjęcie nr 1), krzyż stał na swoim miejscu. Natomiast na zdjęciach z 1967 roku (zdjęcie nr 2), krzyża już nie ma, a w jego miejscu stoi wież triangulacyjna. Zapewne to ten obiekt miał uzasadnić konieczność usunięcia krzyża. Tak więc krzyż usunięto między 1963 rokiem, a 1967 rokiem. Bliższej daty nie udało mi się ustalić. Wiadomo natomiast kto w tych latach rządził w Gdyni i kogo mógł ów krzyż razić... Czy była to inicjatywa miejscowych „wodzów”, czy wykonywali oni jedynie polecenia władz wyższego szczebla? Nie wiadomo też, kto fizycznie krzyż usunął. K. Małkowski podaje tylko, że ów drewniany krzyż spiłowano. Jakie były jego dalsze losy, również nie wiadomo...

Wiadomo natomiast, że nowy krzyż stanął w tym miejscu już po tzw. transformacji ustrojowej i był to krzyż drewniany. Krzyż obecny, metalowy, wykonany w Stoczni Remontowej „Nauta”, stanął tu ponownie jesienią 1993 roku, a poświęcony został przez arcybiskupa Gocłowskiego 3 maja 1994 roku. Wydarzeniu temu, i słusznie, towarzyszyła uroczysta celebra. Wzięły w niej udział liczne  delegacje ówczesnych oficjeli. Była także obecna kompania honorowa Marynarki Wojennej i orkiestra Marynarki Wojennej.



Obecny krzyż ma wysokość 25 metrów i waży około 25 ton, w nocy jest oświetlony, widoczny jest z morza i z miasta. Ze względu na solidność wykonania i użyte materiały powinien przetrwać nad Gdynią przez długie lata.

Zdjęcie nr 1 zrobione latem 1963 roku


Zdjęcie nr 2 zrobione w 1967 roku

sobota, 18 stycznia 2014

Spóźniona „inicjatywa”

Zawsze gdy mowa o obronie Wybrzeża we wrześniu 1939 roku, gdy mowa o gdyńskich Kosynierach, pojawia się nazwisko Kazimierza Rusinka. Według opinii ukształtowanej w czasach PRL – u, to on był inicjatorem i komendantem tej formacji. O innych, rzeczywistych dowódcach Kosynierów powszechnie mało wiadomo. Zresztą cała tzw. wiedza o Kosynierach jest mało precyzyjna, często kontrowersyjna.

Tekst, który zamieszczam poniżej nie jest w stanie skorygować wszystkich wątpliwości. Korekta taka wymagałaby znacznie szerszego zakresu materiałów niż ten jakim dysponuję. W tym przypadku zdecydowałem się na podjęcie tylko jednego wątku omawianej tematyki, mianowicie początków martyrologii I Kompani. Kto był inicjatorem jej utworzenia do końca nie wiadomo. Mówi się o komisarzu rządu Franciszku Sokole, mówi się o sekretarzu PPS Rusinku, mówi się nawet o pułkowniku Dąbku. Jedno jest pewne, jej dowódcą był podporucznik Józef Kąkolewski . W tomie relacji wojennych opracowanych przez Wacław Tyma i Andrzeja Rzepniewskiego, noszących tytuł „Gdynia 1939”, w przypisach na str. 102 nieco informacji dotyczy podporucznika Kąkolewskiego i jego kompanii.

Wynika z nich, że wyposażenie Kosynierów I kompanii w kosy nastąpiło 8 września 1939 roku. Kompania wzięła udział w bitwie pod Łężycami dnia 11 września, a w dniu następnym uczestniczyła w ataku w dolinie Szmelty, gdzie na nieprzyjacielu zdobyła sporo broni, co pozwoliło na znaczną rezygnację z kos.

A więc kosy otrzymali Kosynierzy 8 września. Tymczasem, z pisma Komisariatu Rządu skierowanego do dyrekcji Żeglugi Polskiej datowanego na dzień 9 września 1939 roku wynika, że warsztaty tej firmy mają wykonać 500 sztuk drążków o długości 2 m oraz przeróbki takiej ilości kos i ich osadzenie na przygotowanych drążkach. Należy więc przypuszczać, że Kosynierzy Kąkolewskiego uzbrojeni zostali w kosy pochodzące z innych warsztatów, zaś kosy z warsztatu Żeglugi Polskiej miały posłużyć do uzbrojenia kolejnych oddziałów.

Potwierdza to fakt, że dopiero w dniu 10 września 1939 roku, Rusinek zwrócił się z apelem do robotników Gdyni, aby zgłaszali się na Grabówek, gdzie przy ul. Morskiej 98 w blokach Gdyńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, tworzone są oddziały Kosynierów. Ten apel – ulotka, wydrukowana została dzień wcześniej, czyli 9 września 1939 roku w drukarni Alfonsa Szczuki przy ul. św. Piotra.

Gdy to się działo, kompania podporucznika Kąkolewskiego już szykowała się do swojej pierwszej bitwy pod Łężycami...

tymczasem jak podaje Melchior Wańkowicz w zbiorze pt. „Polski Wrzesień” tom 1, kilku aktywistów PPS szykowało się do ewakuacji na Kępę Oksywską.

Autor przedstawia to tak:
(...) Pochyleni nad archiwum partyjnym i nad archiwum związków zawodowych, wybierają co ważniejsze papiery, które pójdą do zasobników dla zakopania w ziemi (...) i sztandary. Oby nie zetlały, oby doczekały defilady w słońcu”.


Tak więc, gdy podporucznik Kąkolewski i jego kompania walczyła pod Łężycami i w rejonie Rumi, „komendant” Rusinek gotował się do ucieczki, a równocześnie nawoływał do tworzenia kolejnych oddziałów Kosynierów, aby kosami powstrzymać „żelazne wojsko” Hitlera...

czwartek, 16 stycznia 2014

Kolegium do spraw wykroczeń

Wydział, w którym pracowałem sąsiadował z Wydziałem Spraw Wewnętrznych, później przemianowanym na Wydział Spraw Społeczno – Administracyjnych. Zajmował on kilka pomieszczeń na II piętrze Urzędu Miejskiego (wcześniej Prezydium MRN), czyli gmachu byłego Komisariatu Rządu.

Jednym z referatów tego wydziału, obok spraw ewidencji ludności, spraw wojskowych oraz kartoteki ludności i dowodów osobistych, był pion kolegium do spraw wykroczeń. Zadaniem tego pionu zwanego potocznie kolegium, było karanie osób, które dopuściły się na terenie Gdyni wykroczeń. Trafiały tu więc sprawy drobne, których nawał zakłóciłby normalny tok spraw sądu, a które władza nie zamierzała pozostawić bezkarnie.

Kolegium korzystało z konsultacji prawników, jednakże samo prowadzenie rozpraw leżało w gestii amatorów, czyli tzw. czynnika społecznego, oddelegowanego do tych spraw przez organizacje społeczne, zawodowe i inne.

Według spisu telefonów Urzędu Miejskiego z września 1979 roku, będącego w moim posiadaniu, w Kolegium zatrudniano: radcę prawnego, inspektora ds. wykroczeń, kilkunastu referentów ds. wykonawstwa kar. Poza tym same posiedzenie obsługiwał protokolant na pełnym etacie. Sam skład kolegium orzekającego, czyli przewodniczący oraz dwóch ławników było aktywistami społecznymi, nisko płatnymi od każdego posiedzenia, bez względu na ilość i ciężar gatunkowy spraw rozpatrywanych w danym dniu. Oskarżycielem publicznym był z reguły milicjant w stopni starszego sierżanta, który wraz ze składem zasiadał przy stole.

Sala rozpraw mieściła się w suterynie (pokoje nr 2, 4) przy czym mniejsze pomieszczenie znajdujące się na zapleczu, było salą narad. Okratowane okna z tych pomieszczeń wychodziły na ul. Bema.

Wnioski do kolegium kierowała głównie milicja, ale także straż pożarna, PIH, terenowa inspekcja sanitarna i inne. Wnioski były sporządzane na znormalizowanych formularzach. W inspektoracie do spraw wykroczeń były one  przy udziale radcy prawnego opracowywane i kwalifikowane oraz opisywano je pod względem prawnym wyznaczając paragrafy, według których należało orzekać.

Tak przygotowane wnioski w dziennych porcjach, po 6 – 8 kompletów dokumentów, trafiały pod orzeczenie. Wnioski te dotyczyły spraw porządkowych, zakłócania porządku publicznego, udziału w zbiegowiskach, niszczenie mienia, przechodzenie przez jezdnię nie na pasach, brak książeczek zdrowia w placówkach handlowych, brak wentylacji i inne.

Kolegium posiadało ograniczony zakres karania. Stosowane były kary grzywny, grzywny z zamianą na areszt do 3 miesięcy oraz kara aresztu do 3 miesięcy. W czasie świąt państwowych był tryb przyspieszony w orzekaniu kar, za burdy lub pijaństwo, kary były orzekane w trybie natychmiastowym. Zdarzało się, że oskarżony prosto z posiedzenia kolegium trafiał do aresztu.

wtorek, 14 stycznia 2014

Państwowe Przedsiębiorstwo Foto – Optyka w Gdyni

Powstało z początkiem lat 50 – tych ubiegłego wieku, z wyodrębnienia się z Państwowej Centrali Handlowej (PCH). Zarząd firmy dla całego kraju mieścił się w Łodzi, tam też mieściła się Składnica Importowa, która uzupełniała importem krajowy rynek w sprzęt fotograficzny i bardziej skomplikowane szkła i oprawki okularowe.

P.P. „Foto – Optyka” w Gdyni mieściła się w jednym z baraków przy ul. Śląskiej 76. Prowadziło działalność hurtową i detaliczną, a swoim zasięgiem obejmowało teren dwóch ówczesnych województw, gdańskiego i olsztyńskiego.

Przedsiębiorstwo prowadziło handel sprzętem fotograficznym, papierem do fotografii i chemikaliami z tego zakresu. Było także monopolistą w sprawach oftolamiki czyli, że poza własną siecią usługową (warsztatami optycznymi) zaopatrywało także prywatnych optyków na wyżej wymienionym terenie.

Przedsiębiorstwo prowadziło też w Gdyni przy ul. Świętojańskiej 50 warsztat naprawy aparatów fotograficznych i lornetek.

Poza tym w Gdyni znajdowały się też magazyny hurtowe przedsiębiorstwa – papieru i chemikaliów
w Gdyni Grabówku przy ul. Grabowo (magazyn w podziemiach byłego Urzędu Zatrudnienia, oraz magazyn opraw i szkieł okularowych na zapleczu warsztatu optycznego przy ul. 22 lipca (obecnie ul. Armii Krajowej).

Przedsiębiorstwo posiadało niewielką sieć handlową, około 30 sklepów, z czego w Gdyni trzy placówki. Łącznie  zatrudnienie wynosiło około 130 pracowników, z czego 30 osób pracowało w administracji, a pozostali to optycy, sprzedawcy i magazynierzy.

P.P. „Foto – Optyka” współpracowała ściśle z Wydziałem Zdrowia, które refundowały część kosztów przy świadczeniu usług optycznych dla osób ubezpieczonych.


W tej formie Przedsiębiorstwo to funkcjonowało do lata 1976 roku, gdy zostało wchłonięte przez Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego w Gdańsku przy ul. Łąkowej.

piątek, 10 stycznia 2014

Gdyńska „hrabina”

Przed laty spotkałem się z porzekadłem mówiącym, że gdy na morzu jest burza, to na brzegu gromadzą się szumowiny. O trafności tego porzekadła w odniesieniu do wszelkiego typu wydarzeń społecznych, miałem się niejednokrotnie przekonać. Pierwszy raz przekonałem się o jego celności na przełomie lat 1957/1958, gdy zaczynałem swój zawodowy staż.

Po krótkim epizodzie pracy w gdyńskim porcie, korzystając ze zniesienia tzw. nakazów pracy, przeniosłem się do Prezydium MRN w Gdyni. Zatrudniłem się w ówczesnym Zarządzie Handlu (w przyszłości Wydziale Handlu), w którym spędzić miałem kolejne lata mojej pracy zawodowej. W pierwszym okresie mojej pracy, w lecie 1957 roku, gdy dopiero co aklimatyzowałem się w nowym środowisku, spotkałem się ze sprawą, która w owym czasie w naszym mieście wywołała masę kontrowersji. Sprawa o której tu mowa zaistniała na fali tzw. odwilży, wydarzeń października 1956 roku, „poluzowania śruby” dokręconej w czasach stalinizmu, a także kolejnej fali repatriantów zza Buga. W naszym mieście już z początkiem 1957 roku powołano Komitet Pomocy Repatriantom, którego celem było świadczenie pomocy materialnej powracającym Rodakom.

Na tej fali pojawiła się w Gdyni kobieta w wieku ponad balzakowskim, która podając się za hrabinę Potocką zwróciła się do miejscowych władz o pomoc. Pomoc ta polegać miała na przydzieleniu hrabinie mieszkania w śródmieściu oraz jego kompletne umeblowanie. W zamian hrabina obiecywała władzom dokonanie dewizowej darowizny na rzecz miasta, zaraz po zwolnieniu przez zagraniczne banki rodzinnych depozytów hrabiów Potockich. Oferta była atrakcyjna i gdyńskie ówczesne władze tę przynętę połknęły. Obiecana darowizna miała być znaczna, lecz termin jej przekazu bliżej nieokreślony. Żądane mieszkanie zaś wraz z wyposażeniem przekazane miało być hrabinie niezwłocznie. To był warunek rychłego przekazania darowizny.

W sprawę zaangażował się osobiście Przewodniczący MRN  i Komitet Miejski PZPR. W rezultacie hrabina w ciągu kilku tygodni otrzymała mieszkanie w nowo wybudowanym bloku przy ul. Abrahama. Wyposażenie i zakup mebli władze zleciły do niezwłocznego wykonania mojej biurowej koleżance, którą na pewien czas oddelegowano wyłącznie do „tego tematu”. Niebawem hrabina zamieszkała w przydzielonym sobie mieszkaniu.

Jak w szczegółach sprawa ta się rozwinęła nie mam pojęcia, bowiem na trzy miesiące powołano mnie na ćwiczenia wojskowe. Gdy w styczniu 1958 roku powróciłem do swoich obowiązków zawodowych, sprawa hrabiny Potockiej miała w naszym mieście już zupełnie inny przebieg.

Hrabinę, jako oszustkę, aresztowano. Mieszkanie ponownie przejęło miasto, a moja biurowa koleżanka wzywana była co pewien czas do Prokuratury celem składania zeznań.


Mieszkańcy Gdyni natomiast mięli niekłamaną sensację, komentowaną na różne sposoby, również przez miejscową prasę.

wtorek, 7 stycznia 2014

Gdyńscy ułani we wrześniu 1939 roku

Nazwy ułani w przypadku gdyńskiego oddziału kawalerii nigdy nie używano. Pododdział konnicy jaki utworzono z początkiem września 1939 roku zwano Krakusami. Nazwa nie była niczym oryginalnym, tak bowiem nazwano to wojsko w całym kraju, już od jego zarania, gdy pod koniec 1936 roku powołano do istnienia oddziały Obrony Narodowej. Były to wojska terytorialne, piechota przeznaczona do walk w miejscu zamieszkania. Przy dywizjach piechoty Obrony Narodowej utworzono pododdziały konnicy zwane Krakusami. Ich celem było rozpoznanie i osłona, czyli ubezpieczenie regularnych oddziałów, a także pododdziałów Obrony Narodowej. Pododdziały Krakusów współdziałały więc na polu walki z oddziałami frontowymi, były wobec nich służebne, chociaż cieszyły się sporą samodzielnością w wykonywaniu powierzonych zadań.

Wiedza na temat gdyńskich Krakusów jest stosunkowo niewielka, a prowadzona przeze mnie kwerenda ujawniła w tym zakresie sporo niejasności i nieścisłości. Zacznijmy od tego, że nie znamy dokładnie czasu powstania tego pododdziału. Jest prawie pewnym, że gdyńscy Krakusi zaistnieli dopiero u schyłku lata 1939 roku. Wcześniej we wszelkich uroczystościach lokalnych i ogólnokrajowych  organizowanych w naszym mieście miejscowa kawaleria nie uczestniczyła. Wiadomym jest, że najbliższe jednostki kawalerii stacjonowały w Starogardzie, że szkoła kawalerii była w Grudziądzu, a także to, że niekiedy ułani brali udział w obchodach Święta Morza. Nigdzie jednak nie natrafiłem na pisemne wzmianki bądź fotografie świadczące o istnieniu gdyńskiej kawalerii. Nie ma o niej najmniejszej wzmianki w Encyklopedii II wojny światowej, a w tomie relacji opracowanej przez W. Tyma i A. Rzepniewskiego pt. „Gdynia 1939 – relacje uczestników walk lądowych” (wydawnictwo Morskie Gdańsk 1979 rok), pierwsze informacje o powstaniu gdyńskich Krakusów dotyczą dopiero pierwszych dni września 1939 roku. Tu na stronie 479 informacja (w przypisie), że pierwszym komendantem naszych Krakusów był por. Mieczysław Budek, którego wkrótce zastąpił ppor. Wincenty Spyrłak. Ten ostatni był wychowankiem szkoły kawalerii w Grudziądzu, i to zapewne zdecydowało o powierzeniu mu tego stanowiska. Należy jednak przypuszczać, że por. Budek jako organizator szwadronu pozostał na stanowisku zastępcy dowódcy. To on zapewne zorganizował szwadron na polecenie Komisarza Rządu Franciszka Sokoła (wiadomość mało prawdopodobna), przeprowadził rekwizycję koni i zdobył uzbrojenie dla Krakusów. Z relacji wiadomo, że pomysł utworzenia szwadronu Krakusów napotkał na sprzeciw admirała Unruga i dopiero interwencja dowódcy armii „Pomorze” gen. Władysława Bortnowskiego, opór ten przełamała.

Punkt werbunkowy dla ochotników, a takimi byli gdyńscy Krakusi, mieścił się przy ul. Zgoda 4. Podporucznik W. Spyrłak przechodząc z OW „Redłowo”, gdzie pełnił obowiązki dowódcy plutonu, zabrał ze sobą kilku ochotników znających się na specyfice kawalerii. Poza tym do szwadronu weszli ochotnicy w wieku przedpoborowym.

Ppor. Spyrłak przejął dowodzenie Krakusami w dniu 6 września 1939 roku i pełnił je do 14 września, do przemieszczenia się pododdziału Krakusów na Kępę Oksywską. O losach krakusów na Kępie Oksywskiej nic nie wiadomo. W książce kmdr. dr Edmunda Kosiarza pt. „Obrona Kępy Oksywskiej”, nie ma na ich temat najmniejszej wzmianki. Według kalendarium walk domniemywać można, że Krakusi jako oddział spieszony wcielono do tworzącego się w dniach 13 – 14 września nowego batalionu ochotników, któremu dowodził kapitan Jarzębowski.

Kmdr Kosiarz ujmuje to tak: „W dniu 14 września niektóre oddziały polskie uzupełniały swe szeregi żołnierzami z rozbitych pododdziałów, bądź nie mających do tej pory przydziału, a także ochotnikami”. Należy przypuszczać, że Krakusi walczyli na Kępie Oksywskiej do końca to jest do 19 września. Wiadomo tylko, że ppor. W. Spyrłak wojnę spędził w oflagu w Murnau. Po wojnie działał w ZBOWID, dosłużył się stopnia majora rezerwy i Krzyża Virituti Militari. Zmarł w wieku 77 lat, w 1979 roku, został pochowany na cmentarzu witomińskim.

A na zakończenie słów kilka o szlaku bojowym gdyńskich Krakusów. Oddział liczył 50 szabel, druga wersja to 120 szabel i 4 oficerów. Dysponował taczanką z CKM zamontowanym na bryczce oraz jednym wozem taborowym. Jego bazą był tartak Dulki na Grabówku przy ul. Morskiej nieopodal tzw. Domów Miejskich, dzisiaj jest tu „Lidl”. Stąd szwadron wyruszył dnia 7 września w kierunku Luzina z zadaniem rozpoznania podjazdem. W rejonie dworu Bieszkowice użyto szwadronu do ubezpieczenia taborów. Do tego celu użyto szwadronowej taczanki. Następnie z rozkazu mjr Hochfelda szwadron prowadził rozpoznanie w kierunku Wejherowa.

W dniu 9 września wąwozem Szmelty dotarł do Zbychowa, a następnie przez Rumię na Grabówek. W następnym dniu, 10 września, szwadron przez Chylonię i las w rejonie Pustek Cisowskich podążał w kierunku na Łężyce. W Rogalewie natknął się na ogień nieprzyjaciela. Noc spędził szwadron w Chyloni, w okolicy ul. Kartuskiej. Próbę zajęcia Łężyc w dniu następnym nie powiodła się, gdyż wieś ta była już zajęta przez Niemców. Próbę odbicia Łężyc ponowiono także w dniu 12 września rano. Szwadronowi nie udało się odbić Łężyc z rąk Niemców. Użyto go więc do osłony odwrotu naszych wojsk spod Łężyc w rejon Pustek Cisowskich. Żołnierze szwadronu noc z 12 na 13 września spędzili w Gdyni, przy ul. Śląskiej.


13 września, szwadron podobnie jak inne nasze oddziały wycofał się na Kępę Oksywską...

sobota, 4 stycznia 2014

Symboliczny pomnik ludzi morza w Gdyni

W centralnym punkcie miasta, w jego śródmieściu, stoi od kilku lat pomnik Antoniego Abrahama. O Placu Kaszubskim, a także o samym Abrahamie pisałem już wcześniej w „Wiadomościach Gdyńskich”, „Pomeranii”, a także na moim blogu. Tym razem kilka słów o centralnym punkcie gdyńskiego portu na którym również znajduje się pomnik. A jest to pomnik ludzi morza.

Najpierw kilka słów o placu, na którym zlokalizowano ten pomnik. Podobnie jak Plac Kaszubski powstał on w efekcie skrzyżowania ulic , a więc w sposób „naturalny”. W przypadku tego portowego placu jest to węzeł szczególny, gdyż zapętlają się tu ulice i nabrzeża portowe. Dochodzi do niego między innymi ulica Chrzanowskiego, stąd rozpoczyna się ulica Polska będąca jedną z głównych ulic portu. Tutaj bierze początek kilka nabrzeży, między innymi Polskie, Pilotowe, Francuskie (zwane też Pasażerskim) czy Węglowe. To tutaj ma swoją siedzibę Kapitanat Portu i główny gmach tego placu, czyli Dworzec Morski. Stąd przez wiele lat tysiące rodaków wyruszało za ocean za chlebem. Tu wreszcie nieliczni z nich powracali do kraju.

Jest to zatem miejsce historyczne, zarówno dla portu jak i dla naszego miasta ale także dla kraju. Z tego między innymi względu Dworzec Morski został wyznaczony na siedzibę Muzeum Emigracji. Właśnie dlatego poddano go też w ostatnim czasie gruntownemu remontowi.


To właśnie na placu przed Dworcem Morskim stoi od lata 1965 roku oryginalny monument. To właśnie jest wspomniany wcześniej pomnik ludzi morza, jak go nieoficjalnie nazwano. Pomnik skonstruowano na niewysokiej bazie z czterech głazów wydobytych z Zatoki Gdańskiej. Symbolizują one  cztery podstawowe „morskie” zawody: marynarza, portowca, rybaka i stoczniowca. Wagę pomnika szacuje się na około 130 ton, a jego wysokość to ponad 9 metrów. Pomysłodawcą zbudowania tego pomnika był Adam Smereka, długoletni i zasłużony gdyński portowiec. 

środa, 1 stycznia 2014

O wędzeniu ryb

W czasie gdy rodziło się w Gdyni miasto, do dobrego tonu należało, aby wracający znad morza letnik przywiózł dla krewnych i znajomych drewnianą skrzynkę wędzonych szprotek. Niektóre takie skrzynki trafiały również na miejscowe lady. Pamiętam te skrzynki, skonstruowane z cienki sosnowych deseczek, w których równymi rzędami ułożone były złociste rzędy szprotek. Tuż obok na ladzie pływały w occie moskaliki, a obok lady, w beczce pławiły się solone śledzie, w gęstej solance.

Tak było w Gdyni i na jej przedmieściach, bo ryby sprzedawano wtedy między innymi w tak zwanych „sklepach kolonialnych”. Ryby świeże, głównie morskie, dowoził na osiedle wozak (o innych "dziwnych" zawodach pisałem tutaj). Odbywało się to zwykle w czwartki, z wyprzedzeniem, żeby gospodynie domowe miały czas na przygotowanie postnego obiadu piątkowego. Cen ryb nie znam, ale wydaje mi się, że musiały być niewysokie ponieważ dosyć często gościły u nas w domu na stole.

Wracając do ryb wędzonych przypomnieć należy, że na początku ubiegłego wieku, na terenach przyległych do Zatoki Gdańskiej (z wyjątkiem Gdańska) czynnych było około 20 wędzarni. Większość z nich mieściła się na Półwyspie Helskim. W Gdyni wędzenie na większą skalę nastąpiło dopiero w latach 20 – tych ubiegłego wieku. Wtedy to powstało kilka tego typu obiektów w rejonie portu rybackiego i w Chyloni przy ul. Puckiej. Wcześniej wędzenie miało charakter chałupniczy, wędzeniem zajmował się często sam rybak, bądź członkowie jego rodziny. Początkowo wędzono na własne potrzeby zabezpieczające w ten sposób nadwyżki połowowe przed zepsuciem. Wędzenie bowiem było jednym ze sposobów konserwacji, podobnie jak solenie i marynowanie. Tak było przez długie lata, gdy nasi rybacy parali się wyłącznie rybołówstwem przybrzeżnym. Później, już przed I wojną światową, gdy na kutrach posiadających pokłady zainstalowano maszyny parowe, a także zaczęto stosować udoskonalone narzędzia połowowe. Wtedy zaczęto penetrować dalsze łowiska, a tym samym uzyskiwano znaczne nadwyżki połowowe, gdy obnośny handel ryb świeżych po najbliższych wsiach i miastach, nie był w stanie wchłonąć oferowanej ilości ryb, zwiększono ich konserwację poprzez solenie i wędzenie. Nie stosowano u nas tylko suszenia dorszy na tzw. sztokfisze popularne w Skandynawii.