wtorek, 31 lipca 2012

Gdyńskie „tanie budownictwo” w latach wczesnego PRL – u Część 1.

Powszechnie wiadomo, że przedwojenna Gdynia rozwijała się dynamicznie. Na koniec czerwca 1939 roku, ludność miasta przekroczyła 127000 osób. W pierwszych miesiącach po wojnie, w 1945 roku, ilość mieszkańców zmniejszyła się do 74000 osób, ten ponad 50000 ubytek w stosunku do przedwojnia, to skutek wysiedleń, ucieczek i śmierci...

Po wojnie przyrost ludności następował powoli. Dopiero w 1955 roku, przekroczyła Gdynia stan przedwojenny, osiągając nieco ponad 130000 mieszkańców. Według „Rocznika statystycznego Gdyni z 1957 roku” nastąpił także ubytek zamieszkałych budynków.

Już w kwietniu 1945 roku, przystąpiono do likwidacji zniszczeń, koncentrując się głównie na przywróceniu do życia portu. W miarę możliwości podjęte zostały też prace porządkowe i odbudowa prywatnych zabudowań i domów. Łatano dachy, uszczelniano okna, zamurowywano dziury po pociskach i bombach. Odbudowę zniszczonych gmachów publicznych pozostawiono na czas późniejszy.

Z odbudową miasta uporano się do roku 1949, i przystąpiono do budowy nowych dzielnic bądź rozbudowy i modernizacji istniejących. O rozmachu jednak nie mogło być mowy, bowiem limitowały go ograniczenia materiałowe i przerobowe.

Rozbudowę miasta rozpoczęto od ówczesnego Wzgórza Nowotki teraz św. Maksymiliana, kontynuując niejako „koszarowe” niemieckie budownictwo w rejonie ul. Reja, Legionów i Harcerskiej. Nieco później z myślą o stoczniowcach przystąpiono do zabudowy Płyty Redłowskiej, a w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wytyczono przedłużenie ul. Władysława 4 i przystąpiono do zabudowy ugorów, na terenie przyległym do torów kolejowych, na których wcześniej Spółdzielnia Spożywczych „Zgoda”, a później Przedsiębiorstwo Państwowe „Warzywa – Owoce” prowadziło kopcowanie ziemiopłodów.

Z początkiem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku podjęto zabudowę Witomina. Z niewielkim opóźnieniem przystąpiono do budowy ul. Kieleckiej, którą przewidziano jako główne połączenie tej dzielnicy ze Śródmieściem, bowiem dotychczasowa ul. Witomińska okazała się mało przepustowa.
Stosownie do przyjętego planu przestrzennego zagospodarowania dla tego osiedla podzielono je na cztery kwartały, a następnie opracowano oddzielnie jego części. Podział ten uzyskano na przecięciu ul. Małokackiej z Rolniczą, wyznaczając centrum osiedla w rejonie dzisiejszej „Witawy”.

Na pierwszy ogień zabudowy poszedł teren przyległy do koszar, a więc rejon ulic Widnej, Pogodnej
i Chwarznieńskiej. Inwestorem dla tego terenu wyznaczono Dyrekcję Budowy Osiedli Robotniczych, jako inwestora i koordynatora wszelkich przedsięwzięć i zadań. Głównym wykonawcą robót został Gdyński Kombinat Budowlany. Budujące się domy przeznaczono dla ludzi ze zlikwidowanych slumsów i baraków oraz dla repatriantów ze wschodu.

Pozostałe kwartały osiedla (poza istniejącą przedwojenną zabudową domków jednorodzinnych na ul. Hodowlanej i Długiej) przeznaczono pod bloki dla Spółdzielni Mieszkaniowej „Bałtyk”.

Jak na ówczesna technologię budowano dość szybko i sprawnie. Natomiast dużo do życzenia pozostawiała jakość oddawanych do użytku budynków. Krzywe ściany i podłogi, niedomykające się okna i drzwi to były normy w tym czasie.

Tymczasem „władza” szukała rezerw finansowych, materiałowych i uzbrojonych terenów, bowiem one przyśpieszały realizacje zadań (tak wtedy mówiono) oraz obniżały koszty. I wtedy zrodził się pomysł tak zwanego taniego budownictwa. Kto był jego autorem, dziś trudno powiedzieć. Zapewne zrodził się on w Warszawie, bo wprowadzano go w skali całego kraju. Niebawem ambicją firm budowlanych, inwestorów i Rad Narodowych poszczególnych miast i gmin stało się obniżanie kosztów wybudowania jednego metra kwadratowego powierzchni użytkowej (nie mylić z powierzchnią mieszkaniową). Wywiązało się współzawodnictwo pomiędzy miastami i firmami. Zwycięzców premiowano, a wszystko to odbywało się kosztem dalszego obniżania jakości i funkcjonalności mieszkań.

Ciąg dalszy nastąpi...
Część 2

poniedziałek, 30 lipca 2012

Polanka Redłowska.

W naszym mieście jest tylko jedno takie miejsce. Miejsce urokliwe, zaciszne, a zarazem historyczne. Nie dorówna mu Kamienna Góra, Skwer Kościuszki ani inny zakątek Gdyni, o który otarła się historia. Mowa tu o Polance Redłowskiej, o której poniżej nieco współczesnej historii.

Zawsze byłem pod urokiem tego miejsca, tej nadmorskiej polany, osłoniętej lesistymi pagórkami, z widokiem na Zatokę, wymarzony teren na biwaki, letnie obozy lub stanicę. Walory tego miejsca doceniono już przed laty – w latach 20 – tych ubiegłego wieku, gdy tu corocznie organizowano obozy harcerskie. Wiosną i jesienią snuły się tu parki zakochanych poszukujące intymności, zaś zimą, gdy okolica tonęła w białym puchu, można tu było spotkać początkujących narciarzy, wykorzystujących pagórki jako „oślą łączkę”...

Lecz pełnią życia tętniła polanka latem. Wtedy to pomieszkiwały tu kolejne turnusy harcerek i harcerzy z całej Polski. Często trafiali tu skauci zza granicy, a także z Wolnego Miasta Gdańska. Ich pierwszy pobyt odnotowano już w 1928 roku. Wspomina o tym K. Kubin w swoim opracowaniu pt.:„ Harcerstwo Polskie w Wolnym Mieście Gdańsku”.

Ale nie tylko harcerze korzystali z uroków tego miejsca. W tymże roku, w lipcu odbył się tu konkurs jazdy konnej, w którym uczestniczyło 50 jeźdźców, najlepszych polskich zawodników sportu hippicznego. Jednym z nich był rotmistrz Henryk Dobrzański – późniejszy nasz bohater narodowy „Hubal”. Od tego czasu zawody takie były tu organizowane prawie corocznie – zwykle w lipcu.

Również w tym miesiącu, w 1932 roku, odbył się na polance zlot Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, przy okazji oddania stadionu sportowego przy ul. Ejsmonda. Równie ważnym wydarzeniem, które miało miejsce na Polance Redłowskiej, była wizyta w obozie harcerek generała Roberta Baden–Powella – twórcy światowego skautingu. Ta jednodniowa wizyta odbyła się 16 sierpnia 1933 roku, co upamiętnia ustawiony na polance głaz z okolicznościową tablicą.

Jak podaje Eugeniusz Stanek w swoich wspomnieniach pt. „Harcerstwo w moim życiu” (patrz książka „Czuwaj Gdynio”, w latach 40 – tych ubiegłego wieku na polance odprawiano msze święte. Ołtarz ustawiony był pod klifem między dwiema brzózkami, w tym miejscu gdzie znajduje się głaz upamiętniający pobyt w Gdyni w sierpniu 1933 roku generała Baden – Powella.

Nieco później, na przeciwległym stoku powstał kompleks basenów (pisałem o nim na blogu tutaj).

Tak więc piękny teren jakim jest Polanka Redłowska obecnie czeka na sensowne zagospodarowanie, z wykorzystaniem wszelkich jego walorów.




W tym miejscu prawdopodobnie ustawiono ołtarz. Została już tylko jedna brzoza, drugą powalił wiatr.
Widok na Polankę Redłowską.



piątek, 20 lipca 2012

W blasku portowych świateł.

Rozwój portu i miasta, podobnie jak dzieje się to od wieków na całym świecie, zaowocował w Gdyni zmianami obyczajowymi. Rolniczo – rybacka wieś Gdynia, w ciągu kilku lat przekształciła się w dynamicznie rozwijające się miasto. Za rozwojem tym stali żywi ludzie o różnorodnych zawodach, temperamentach, charakterach, głównie mężczyźni, którzy tu szukali swojego miejsca na ziemi. Z nimi przybywały tu kobiety – żony, siostry, narzeczone – aby wzorem swoich mężczyzn szukać w gdyńskim Eldorado zakotwiczenia i szczęścia. Bywało, że znajdowały szybko pracę w sklepie, przetwórstwie ryb lub jako służące. Jednak nie wszystkim się szczęściło. Bywały i takie, którym los gotował gorzkie rozczarowanie i życiową klęskę. Zdarzało się bowiem i tak, że młoda urodziwa a niedoświadczona dziewczyna, już po przyjeździe do Gdyni trafiała w ręce wyrachowanego sutenera lub innego oszusta.

Ech takich zdarzeń znaleźć można w ówczesnej prasie gdyńskiej, która od 1926 roku dość regularnie pojawiała się na rynku. Natomiast wiadomości o gdyńskim półświatku w przedwojennej Gdyni znaleźć można w „Roczniku Gdyńskim” nr 8 i 11 w „Kalejdoskopie wycinków prasowych” z lat 1927 i 1931, zredagowanych przez Małgorzatę Tokarz.

W „Roczniku Gdyński” nr 8 znajduje się informacja o objęciu w Gdyni stanowiska komendanta Policji przez starszego referenta wojewódzkiego Dąbka. Tam też informacja o jego pierwszym służbowym poleceniu – wycięciu krzaków przy ulicy Portowej, w których miały miejsce gorszące ekscesy. Tam też wzmianka brzmiąca następująco: „Są w Gdyni lokale, które... tolerują schadzki marynarzy i innych elementów z nierządnicami” (wpis na blogu pt.: „Dzielnica, po której zaginął ślad” część 1, część 2, część 3).

W „Roczniku Gdyńskim” nr 11 wskazane jest inne miejsce zgorszenia. Oto stosowny cytat „Mieszkańcy Szosy Gdańskiej (ul. Śląska) mieszkający w pobliżu lasy skarżą się na niesłychane orgie jakie się tam dzieją...” Nic w tym dziwnego, zważywszy, że popyt rodzi podaż, gdy jak podaje E. Ostrowska w swojej książce pt.: „Gdynia miasto i ludzie” była Gdynia jedynym miastem w Polsce z wyraźną przewagą mężczyzn. Tu w roku 1938 na 100 mężczyzn przypadało zaledwie 74 kobiet, stąd nie dziwi znaczny na nie „popyt”. Pamiętać przy tym należy, że statystykę tę psuł napływ zagranicznych marynarzy, których ilość szacuje się nawet do 50000 rocznie...

To też sutenerzy mieli w Gdyni pełne ręce roboty. Na „świeży towar” czyhali już na gdyńskim dworcu, gdzie przybywającym do miasta dziewczętom oferowali „pracę”. Zwykle upijali je, wykorzystywali seksualnie i zmuszali do prostytucji. Stąd owe skargi mieszkańców Działek Leśnych czyli ówczesnej Szosy Gdańskiej.

Miejscowi byli zgorszeni takim zachowaniem, zaś ci obywatele Gdyni, którzy tu już zapuścili korzenie próbowali tej rozpuście zapobiegać. Z inicjatywy katolickiego kleru miejscowe panie utworzyły tak zwana straż dworcową, która patrolowała perony i poczekalnię, i ostrzegały przybywające dziewczęta przed suterenami. Oferowano im często uczciwą prace jako służące. O ile działanie tych straży dworcowych było skuteczne – trudno wyrokować. Uważam, że w wielu przypadkach była to przysłowiowa walka z wiatrakami, bowiem miasta portowe na całym świecie mają swoje – nie zawsze moralne obyczaje.

środa, 18 lipca 2012

Prorok we własnej ojczyźnie.

Nemo propheta in patria sua (nikt nie jest prorokiem we własnej ojczyźnie) – to znane łacińskie przysłowie w przypadku Aleksandra Majkowskiego (1876 – 1938) się nie sprawdziło. Ten lekarz z wykształcenia i zawodu, a działacz kaszubski i poeta z zamiłowania i pasji, już kilka lat przed podjęciem decyzji o budowie miasta i portu w Gdyni, miejsce to podziwiał i opiewał. Jego mało znany wiersz (do którego później gdyński kompozytor Władysław Kirstein napisał muzykę), poświęcony Gdyni pochodzi z 1913 roku, a więc z czasów gdy była tu wioska rolniczo – rybacka, gdy Gdynia konkurowała ze znanym kurortem Zoppot o letników.

Wtedy to A. Majkowski wiedziony intuicją poety napisał wiersz o Gdyni, pierwszy wiersz poświęcony naszemu miastu. Oto on:

Na tym białym brzegu
daj mi Boże żyć,
daj mi twej potęgi
dźwięczną stroną być.

Twego morza chwałę
trąby jego burz,
i te grzywy białe
nad falami wzdłuż.

I modrego nieba
lazurowy dzwon,
wszystko to potrzeba
zakląć w lutni ton.

Niechaj w nucie swojej
żeglarzowi drży
i w ryczącej boi
mu na trwogę grzmi.

Na tym białym brzegu
daj mi Boże żyć,
daj mi twej potęgi
dźwięczną stroną być.

A gdy przebrzmi nuta,
nad grzmotami fal,
duch na maszcie szkuta,
niech popłynie w dal.

Gdy zaś o samego Majkowskiego chodziło, to po studiach w Gryfii, pracował w szpitalu w Gdańsku, a równocześnie działa w polskiej gazecie pt.:„Gazeta Gdańska” Uprawia też kaszubską poezję wydając tomik wierszy.

Wnet wraca do swojego miejsca urodzenia – do Kościerzyny, gdzie kontynuuje działalność kulturalną. Zapewne w tym czasie (tu zdania są podzielone) pisze utwór satyryczny, rymowany utwór pt.:„Jak w Koscerznie koscelnego obrele...”

Okładka książki Aleksandra Majkowskiego.


Zaangażowany w sprawy regionu, organizuje ruch Młodo Kaszubski i wydaje pismo „Gryf”. Rozwijając ruch doprowadza do zjazdu tego Towarzystwa.

Później Majkowski przenosi się do Sopotu. W pierwszej wojnie uczestniczy jako lekarz wojskowy. Po jej zakończeniu osiedla się w Kartuzach, gdzie nadal praktykuje. Równocześnie pisze „Żece i przygody Remusa”, w których zawiera wiedzę o Ziemi Kaszubskiej i Kaszubach. Pisze też „Historię Kaszubów”, którą wydaje w Gdyni, w 1938 roku.

Pomimo pogarszającego się stanu zdrowia jest nadal aktywny. Umiera w Gdyni – w dniu święta naszego miasta – 10 lutego 1938 roku.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Jan Kiepura w Gdyni.


Kiepura w naszym mieście był dwa razy. Pierwszy raz w 1924 roku, gdy Gdynia nie miała jeszcze praw miejskich, a drewniane molo stanowiło zalążek przyszłego portu. Zaledwie 22 letni Kiepura spotkał się wtedy z morzem pierwszy raz. Dla „chłopca z Sosnowca”, a więc ze Śląska, było to zapewne wielkie przeżycie.

Po raz drugi przybył tu po 15 latach, w dniu 24 lipca 1939 roku, na pięć tygodni przed wybuchem drugiej wojny światowej. Poprzedzała go sława europejskiego tenora, o znacznym dorobku scenicznym (od 1925 roku śpiewał na cenach Europy i Stanów Zjednoczonych), a także grał w zagranicznych produkcjach filmowych.

Ten drugi pobyt Jana Kiepury w Gdyni jest stosunkowo dobrze udokumentowany. Wiadomo, że przebywał w naszym mieście kilka dni. Witał go komisarz rządu Franciszek Sokół. Poza Gdynią odwiedził też Orłowo. W Gdyni w rejonie Kamiennej Góry zamierzał kupić dwie działki budowlane, na których stanąć miały pensjonaty podobne do „Patrii” w Krynicy Górskiej.

Wystąpił z koncertem na Placu Grunwaldzkim, na którym wykonał kilka arii, a także polskie pieśni ludowe. Starzy gdynianie przez lata wspominali ten koncert. Pamiętali jego występ i pieśni śpiewane z dachu samochodu. Wiadomo też, że dochód z rozprowadzonych na ten koncert biletów w całości przeznaczony był na Fundusz Obrony Morskiej.

Jaka to była kwota i jak ją spożytkowano nie zdołałem ustalić, jeżeli ktoś z czytelników coś wie to proszę o kontakt w komentarzach.

Wiadomo tyle, że planowane inwestycje w naszym mieście zniweczyła wojna, a Kiepura już nigdy do Gdyni nie przyjechał.

Resztę życia wraz z żoną spędził w USA.

sobota, 14 lipca 2012

Germanizacja Gdyni 1939 – 1945.

19 września 1939 roku padło Oksywie. Ostatnia dzielnica Gdyni zajęta została przez niemieckie wojska. Płk. Dąbek (wspomnienie pułkownika) popełnił samobójstwo, a tysiące jeńców – marynarzy i żołnierzy piechoty – Niemcy popędzili do niewoli.

Gdyni nadano nazwę Gotenhafen, rezygnując z pierwotnej nazwy Gdingen, która zbytnio kojarzyła się z polską nazwą. Równocześnie przystąpiono do usuwania z urzędów, instytucji i sklepów, polskich symboli, tablic i nazw. Zmieniono również polskie nazwy ulic na nazwy niemieckie i tak ul. Świętojańska została ulicą Adolf Hitler, 10. lutego – ulicą Herman Georing i tak dalej.

Od 14 września 1939 roku to jest od momentu wkroczenia Niemców do Śródmieścia trwała akcja aresztowań, internowań i weryfikacji, szczególnie mężczyzn. Spędzono ich na stadiony i korty tenisowe, do sal kinowych lub kawiarni i tu bez pośpiechu, z niemiecką skrupulatnością przesłuchiwano i konfrontowano z zapisami w „Czarnej Księdze”, przygotowanymi już przed wojną przez Centralę policji, przy udziale 5 Kolumny czyli niemieckich kolonistów i szpiegów. Osoby zwalniane otrzymywały odpowiedni dokument zwany Entlassung Schein, pozostałe osoby u których znaleziono w księdze obciążające adnotacje (członek Związku Zachodniego, działacz komunistyczny, powstańcy śląscy i wielkopolscy, księża, redaktorzy gazet, działacze społeczni i samorządowi), kierowane były do Stutthofu o którym już pisałem na blogu (część 1, część 2), bądź do lasów piaśnickich celem unicestwienia.

Szczególne zainteresowanie Niemców wzbudzała wszelka inteligencja, zarówno twórcza jak i tak zwana inteligencja pracująca – urzędnicy, pocztowcy, nauczyciele i inni. Wszyscy oni mogli stanowić potencjalne zagrożenie dla Niemców i ich „Reichu”, i jako tacy musieli być wyeliminowani ze społeczeństwa.

Równolegle przystąpiono do wysiedlania mieszkańców Gdyni w głąb Polski – na teren tworzącego się Generalnego Gubernatorstwa. Jako pierwsi wysiedleni zostali mieszkańcy Orłowa i Śródmieścia. Na następny ogień szli mieszkańcy pozostałych dzielnic w Gdyni. Wysiedlono Polaków pochodzących z byłej „Kongresówki” i „Galicji”. Mieszkańców pochodzących z Pomorza i Poznańskiego – jako przewidzianych do zniemczenia, nie ruszano. Wysiedlanie odbywało się szybko i brutalnie. Do końca 1939 roku, a więc w ciągu trzech miesięcy, usunięto z miasta około 50000 Polaków, a w roku następnym akcję tę kontynuowano.

W ten sposób poza „oczyszczeniem” miasta z rdzennego polskiego żywiołu, zastraszono ludność pochodzącą z byłego zaboru pruskiego,, a równocześnie zdobywano mieszkania dla ciągle napływających z Gdańska, Reichu i krajów nadbałtyckich Niemców.

Niebawem przystąpiono do zniemczania pozostającej w mieście ludności polskiej. Wybierano początkowo ludzi noszących niemieckie nazwiska, bądź urodzonych na terenie Rzeszy i wzywano ich na policję lub gestapo na Kamienną Górę – przeprowadzając z nimi rozmowy werbunkowo – agitacyjne. Rozmowy takie przeprowadzano kilkakrotnie, nękając, obiecując korzyści i strasząc na przemian. Zbyt stanowcza odmowa kończyła się różnie – rezygnowano z takiego kandydata na Niemca, bądź wysiedlano go do GG, a nawet kierowano do obozu koncentracyjno – przejściowego w Potulicach.

Z początkiem 1941 roku podjęto bardziej zorganizowany werbunek w poczet niemieckiej narodowości, angażując w tę akcję miejscowych członków NSDAP, tak zwanych Blockleiterów, nauczycieli, listonoszy i niemieckich sąsiadów. W tym czasie niektórzy mieszkańcy nie wytrzymywali presji psychicznej i przyjmowali 2 lub 3 grupę narodowościową. Grupa 1 – Reichdeutsh – była zarezerwowana dla rodowitych Niemców.

Niekiedy osoby z 2 grupa narodowościową – Volksdeutsch – zmieniali również swoje polsko brzmiące nazwisko na niemieckie, co było przez Niemców mile widziane, a procedura prawna w tym zakresie była maksymalnie uproszczona. Jak widać, Hitlerowcom chodziło o całkowite wyeliminowanie wszystkiego co polskie z miasta. Oto dalsze przykłady ich działalności w tym względzie. Wprowadzono obowiązek używania języka niemieckiego w mieście. Kupując bilet do kina, lub w autobusie – należało mówić po niemiecku. W mowie tej odbywały się nabożeństwa, pogrzeby, a nawet słuchano spowiedzi. Z kościołów usunięto chorągwie z polskimi napisami, a na cmentarzach zamalowano czarną farbą napisy na nagrobnych stelach. Zdarzały się przypadki podsłuchiwania pod drzewami i oknami w jakim języku dana rodzina rozmwia w domu, w jakim śpiewa kolędy w czasie wigilii.

W tej sytuacji staliśmy się dwujęzyczni. Zarówno dzieci jak i dorośli zmuszani do tego sytuacją, wkrótce mówili łamaną niemczyzną. Wśród swoich, w rodzinie, między przyjaciółmi i kolegami mówiono oczywiście po polsku. W momencie, gdy na horyzoncie pojawiał się Niemiec lub ktoś obcy, momentalnie przechodzona na język niemiecki. I tak na przykład w szkole, na przerwie, a nawet w klasie do momentu pojawienia się nauczyciela, mówiliśmy po polsku, natomiast na lekcji mówiliśmy oczywiście po niemiecku. Bawiąc się jako dzieci na podwórku – mówiliśmy oczywiście po polsku, ale wołając kolegę, który znajdował się w pewnej odległości – robiliśmy to po niemiecku w obawie, że usłyszy nas ktoś niepożądany. Postępowaliśmy tak odruchowo, instynktownie i nigdy nie widziałem, aby ktoś w moim najbliższym otoczeniu wpadł z powodu mówienia po polsku.

Już z początkiem października 1939 roku Pomorze łącznie z Gdynią inkorporowano w skład Rzeszy Niemieckiej. Decyzja taka miała swoje konsekwencje prawne i pragmatyczne. Od tego momentu ziemie te nie były okupowane, lecz dołączone – zintegrowane z Rzeszą. W tym stanie rzeczy nie mogło być mowy o polskich szkołach, polskiej policji czy innych polskich urzędach bądź instytucjach, które na wzór Generalnej Guberni – pod nadzorem Niemców i pod ich dyktando prowadziły pozorowaną lub rzeczywistą działalność.

U nas, w Reichsgau Danzig Westpreussen, do którego wcielono Gdynię, wszystkie instytucje były niemieckie. Zlikwidowano polskie szkoły, biblioteki, gazety i świetlice. Zlikwidowano polskie organizacje społeczne i samorządowe. Zabrano wszystkim Polakom radioodbiorniki, aby pozbawić ich dopływu informacji z zagranicy. Jedynym źródłem „informacji” miała być odtąd niemiecka kronika filmowa „Die Deutsche Wochenschau” i dostarczone przez doręczycieli, gdańskie dzienniki firmowane przez NSDAP, a mianowicie „Der Danziger Neuste Nachrichten” i „Der Danziger Vorposte”.

Przed tym szerokim, wieloformatowym natarciem germanizacyjnym broniono się szeptaną propagandą, plotką, kawałem, rzadziej polityczną piosenką – ośmieszającą Niemców i ich dygnitarzy. Poza tym żyło się wspominając Polskę i wierząc, że wszystko co złe, szybciej lub później się skończy.

Na wagę złota były prawdziwe wiadomości o sytuacji na froncie wschodnim. Z niecierpliwością czekano na inwazję aliantów w Europie zachodniej i uruchomienie tak zwanego drugiego frontu.

Wiadomości te uzyskiwano od nielicznych, odważnych, którzy wbrew hitlerowskim nakazom przechowywali radioodbiorniki i z narażeniem życia słuchali polskojęzycznych audycji radiowych z zachodu.

Wiadomości te były następnie kolportowane ustnie wśród krewnych i bliskich znajomych, a na zasadzie plotki wiadomości korzystne, były eksponowane i podbarwiane. A wszystko w dobrej wierze i dla dodania ducha.

Od czasu Stalingradu oraz uruchomienia drugiego frontu – najpierw we Włoszech, a później w Normandii – posiadacze map i atlasów nakłuwali szpilki z chorągiewkami obrazujące posuwanie się obu frontów. Chodziło o plastyczne wyrażenie ruchów frontów, o ich wizualne przybliżenie i uzmysłowienie.

Przez cały czas wojny poza tym, krążyły wśród narodu różnego rodzaju przypowieści i proroctwa – jedni powoływali się na Sybillę, drudzy na Wernyhorę – a wszystkie te proroctwa kończyły się jednoznacznym zapewnieniem o rychłym upadku „czarnego orła” i odrodzeniu się Polski, jako królestwa. Proroctwa te w steroryzowanym mieście działały jak balsam na rany i miały niebagatelne znaczenie psychologiczne. Dodawały sił w oczekiwaniu na klęskę Hitlera i jego najemników. Były rodzajem samoobrony mieszkańców Gdyni na próby zabicia nadziei.

czwartek, 12 lipca 2012

To nie transatlantyk...

Gdynianin zapytany o „Batorego” bez wahania wskaże na dom towarowy w centrum. Rzadziej wspomni statek pasażerski o tej nazwie, który przez długie lata – od wiosny 1936 roku woził pasażerów i emigrantów, a cumował zwykle przy Nabrzeżu Francuskim w gdyńskim porcie, tuż przy Dworcu Morskim. Później był „Stefan Batory”, który zastąpił „Batorego” by wkrótce jak jego poprzednik być sprzedanym na „żyletki”. I to by było na tyle.

O innym „Batorym”, o którym zamierzam tu opowiedzieć wie niewielu. Są to zwykle fani historii naszego miasta bądź też fani morskiej batalistyki. A jest ich niestety coraz mniej – bo odeszli już na wieczną wachtę popularyzatorzy morskiej wiedzy – red. Jerzy Miciński, kmdr Edmund Kosiarz, kmdr Edward Obertyński, pisarz Jerzy Pertek i inni.

Tyle wstępnej dygresji – a teraz do rzeczy. Obok wspomnianego wyżej „Batorego” dysponowaliśmy też niewielkim kutrem – ścigaczem o tej samej nazwie. Ten mały „Batory” został zbudowany w latach 1930 – 1932 w stoczni rzecznej w Modlinie. Miał zaledwie 21 m długości i tylko 9 osób załogi. Wyposażony był w nowoczesne silniki co zapewniało mu szybkość 24 węzłów. Ścigacz ten bazował w porcie helskim, a użytkowany był do zadań pomocniczych przez Straż Graniczną, jako ścigacz dozorowy.

Gdy 28 września 1939 roku skapitulowała Warszawa, admirał Józef Unrug dowodzący obroną Wybrzeża, świadomy faktu, że Rejon Umocnień Hel jest jedynym zorganizowanym polskim bastionem, kontynuującym walkę z Niemcami, zdecydował zakończyć obronę Półwyspu Helskiego. Sformułował to tak: „Wszyscy kapitulują we wrześniu, my wytrzymamy do października”. Zgodnie z tym stanowiskiem, 1 października, na zwołanej naradzie sztabowej zapadła ostateczna decyzja o kapitulacji. Jeszcze tego samego dnia o godz. 14.00 nastąpiło zawieszenie broni, a o godzinie 17 kmdr Majewski, szef dowództwa, udał się niemieckim okrętem do Sopotu, do Grand Hotelu, gdzie podpisano umowę kapitulacyjną. Zgodnie z tym porozumieniem Niemcy zajęli Półwysep rankiem 2 października. W nocy z 1 na 2 października zniszczono dokumenty sztabowe, zatopiono względnie zniszczono część uzbrojenia oraz podjęto kilka prób ucieczki. Jedyną udaną próbę podjęto ścigaczem „Batory”, i to już koło godz. 19.00 dnia 1 października, a więc wtedy gdy kapitulacja Helu była już przesądzona i znane były jej warunki.

Organizatorem ucieczki był kpt. Jerzy Milisiewicz, łącznościowiec, kierownik referatu radiowej łączności w Dowództwie Marynarki Wojennej na Oksywiu, którego losy wojny rzuciły na Hel. Był on zapalonym żeglarzem, nawigatorem, kapitanem jachtowym. Teraz jego umiejętności miały się okazać przydatne. Gotowość ucieczki wyraziło 15 osób – 5 oficerów, 5 marynarzy, 2 cywili i 3 członków załogi ścigacza. Rejs zaplanowano na szwedzką wyspę Gotlandia. Przewidując niemiecką blokadę Helu od strony zachodniej, wyruszono w kierunku północno – zachodnim, biorąc początkowo kurs na Piławę.

Ścigacz ruszył z szybkością 15 węzłów. Zakładano, że większość trasy zostanie pokonana nocą. Toteż po dwóch godzinach rejsu, gdy zapadł już mrok, okręt wziął kurs na Visby – port na Gotlandzie. Omijając niemieckie patrole oraz zmagając się z nie najlepszą pogodą zmierzano do celu. Na resztkach paliwa, eskortowani na ostatnim etapie rejsu przez szwedzki torpedowiec, o godz. 15.30 – po ponad dwudziestu godzinach „Batory” zacumował w porcie Klintehamn, a stąd na holu trafił do Visby i dalej do Vaxholmu. Tam po różnych perypetiach i formalnościach został internowany.

Do kraju powrócił po latach w bardzo złym stanie technicznym, na holu. Był 25 października 1945 roku, gdy w towarzystwie „Daru Pomorza” i trzech naszych okrętów podwodnych „Żbik” „Ryś” i „Sęp”, które również były internowane w Szwecji, dopłynął do ojczystego brzegu.

Po powrocie i remoncie „Batory” jeszcze przez długie lata służył różnym organizacją paramilitarnym do szkolenia młodzieży.

Wojenne i powojenne losy kapitana Milisiewicza i jego współtowarzyszy opisanej ucieczki są mi nieznane, jeżeli ktoś z czytelników bloga wie coś na ten temat to proszę o kontakt w komentarzach.

Podczas pisania korzystałem między innymi z książki J. Pertka „Wielkie dni małej floty”.

środa, 11 lipca 2012

Marynarski cmentarz.


W Gdyni są trzy żołnierskie nekropolie. Jest kwatera żołnierska na cmentarzu witomińskim, jest wojenny cmentarz w Redłowie. I najstarszy – bo pochodzący z 1936 roku wojskowy cmentarz na Oksywiu. Ten ostatni usytuowano przy ul. Muchowskiego, na klifie wysokim na około 34 m, skąd jest widok na Zatokę.

Nieopodal cmentarza, w czasie gdy go sytuowano, znajdowała się jedyna gdyńska latarnia morska, od 1933 roku wyłączona (o latarni morskiej pisałem tutaj).

Aktualnie cmentarz jest zadbany, a przecież jeszcze przed kilkoma laty porastały go chwasty i samosiejki. Wtedy zaniedbany cmentarz służył pobliskiej jednostce wojskowej za plac ćwiczeń, rodzaj lokalnego poligonu.

Gdy go uruchamiano, odbywało się to z pełną galą. W obecności ówczesnego Prezydenta RP Ignacego Mościckiego i licznych dostojników. Uroczystość miała miejsce 20 lipca 1936 roku – gdy jako pierwszego na tym cmentarzu chowano ofiarę tragedii lotniczej, gen. Gustawa Orlicz – Dreszera (więcej o generale).

Pogrzeb ten odbył się z zachowaniem wojskowej ceremonii, z udziałem oddziałów gdyńskiego garnizonu, miejscowej ludności oraz delegacji Ligi Morskiej i Kolonialnej z całego kraju – bowiem zmarły był Prezesem Zarządu Głównego tej organizacji.

Nieco później dla zmarłego Generała wybudowano mauzoleum, do którego przeniesiono zwłoki. Po zajęciu Kępy Oksywskiej przez hitlerowców – mauzoleum to rozebrano, a trumnę przeniesiono w nieznane dotąd miejsce. Zrównano z ziemią także cały cmentarz...i w tym stanie pozostawał on aż do schyłkowych lat PRL.

Reaktywacja cmentarza nastąpiła dopiero w wyniku starań kmdr. Edwarda Obertyńskiego i Koła Starych Gdynian. Udało się także ustalić nazwiska osób, które tu pochowano jeszcze przed wojną (łącznie 60 mogił), niestety pogrzebanych tu poległych we wrześniu 1939 roku obrońców Oksywia nie udało się zidentyfikować.

Osobiście z cmentarzem tym łączy mnie usłyszane od rodziców, kiedy to mieszkańcami Oksywia i Obłuża wstrząsnął tragiczny wypadek balonu obserwacyjnego. Gdy 1 sierpnia 1936 roku z jasnego nieba uderzył piorun w czaszę balonu (tak opowiadano). Śmierć poniosło dwóch żołnierzy – kpr. pchor. Jerzy Wiaderny lat 22 i jego rówieśnik Higinus Kazimierz Kojtka – obaj z 1 Batalionu Balonowego z Torunia.

To własnie oni jako kolejni spoczęli obok mogiły Generała.

Dziś, po latach, grobów na tym żołnierski cmentarzu są już dziesiątki.

Czytając nagrobne epitafia mimo woli powraca się do wspomnień sprzed lat, a także do tych, którzy w walkach na Kępie Oksywskiej oddali swoje życie.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Niedokończony rejs – wspomnienie o Władysławie Wagnerze.

Na darmo szukać na planie naszego miasta ulicy, placu bądź ronda jego imienia, a przecież to on rozsławił Gdynię na cały świat, i stanowi bezspornie jedną z chlubnych kart naszego grodu. Mowa o Władysławie Wagnerze – pionierze naszego żeglarstwa pełnomorskiego, człowieka, który już w początkach lat 30- tych ubiegłego wieku postawił sobie za cel opłynięcie łodzią żaglową kulę ziemską i cel ten prawie osiągnął.

Rejs ten rozpoczął w Gdyni – osiemdziesiąt lat temu, w dniu 8 lipca 1932 roku. Gdy podejmował się tego zadania liczył niespełna 20 lat (urodził się we wrześniu 1912 roku). Niewiele wiadomo o jego przygotowaniu do żeglarstwa. Gdzie i kiedy zdobył potrzebną wiedzę i umiejętności, które pozwoliły mu zmierzyć się z tak ambitnym zadaniem. Nie wiadomo też kto go sponsorował, skąd czerpał środki na zakup łodzi, jej wyposażenia i zaopatrzenia w żywność. Wiadomo tylko, że dobrawszy sobie jako załoganta swego rówieśnika Rudolfa Korniowskiego, wyruszył w świat. Wyprawę rozpoczął na starym, 9 metrowym jachcie z ożaglowaniem typu slup (powierzchnia żagli 30 metrów kwadratowych), o nazwie „Zjawa”.

Jak podaje Jerzy Niciński w „Archiwum Neptuna” - trasa rejsu wiodła z Bałtyku, przez morze Północne, Kanał La Manche, Zatokę Biskajską do Casablanki i dalej ku Wyspom Kanaryjskim. Stamtąd jednym skokiem przez Atlantyk do Brazylii, a stąd wzdłuż Ameryki Południowej do Panamy. Tu „Zjawa” sterana swoimi wyczynami kończy żywot.

Wagner nie rezygnuje ze swoich planów. Znajduje odpowiedni kadłub jachtu i poddaje go remontowi korzysta z finansowego wsparcia Polonii Amerykańskiej. Nowa łódź jest znacznie większa. „Zjawa 2” - bo tak ją nazwał, ma 100 metrów kwadratowych żagli i trzyosobową załogę. Jest rok 1934, gdy jacht na holu „Daru Pomorza”, odbywającego swój rejs dookoła świata, przepływa Kanał Panamski i wpływa na Ocean Spokojny. Ten etap podróży trwa niestety krótko, bo kończy się na Wyspach Fidżi. Kadłub jachtu nie nadaje się do dalszej żeglugi.

Odpowiedniego jachtu szuka nawet w Australii – bowiem ani mu w głowie rezygnacja ze swoich planów. Wreszcie decyduje się na budowę jachtu, który będzie spełniał jego wymagania. Budowę „Zjawy 3” podejmuje w Ekwadorze.

Ten nowy jacht typu jol ma prawie 16 m długości i 114 metrów kwadratowych żagla. Wreszcie ten statek sprawdza się pod każdym względem. Szczęśliwie przepływa na nim Pacyfik, płynie wzdłuż Australii, dalej na Ocean Indyjski i Kanał Sueski, dociera na Morze Śródziemne. Stąd już blisko na kontynent europejski. Zawija do Portugalii i dalej do Anglii.

Zmierza w kierunku Bałtyku, do Gdyni, której nie widział od prawie siedmiu lat. Jest sierpień 1939 roku. Wybuch wojny niweczy jego plany. Do Polski, do Gdyni, już nigdy nie dotarł.

Po latach tułaczki imania się różnych zajęć osiedla się w USA, gdzie umiera w Winter Park w stanie Floryda na dwa dni przed swoimi 80 – tymi urodzinami – w dniu 15 wrześniu 1992 roku.


sobota, 7 lipca 2012

Dziwne losy odkrytej pływalni.

„Dziennik Bałtycki” z 2 czerwca 1950 roku informował, że w Gdyni buduje się na Polance Redłowskiej odkryta pływalnię. Obiekt składał się będzie z kilku basenów. Pierwszy, większy przeznaczony będzie do zawodów sportowych. Drugi, mniejszy i płytszy, służył będzie osobom nieumiejącym pływać. Będą tu też amfiteatralnie ustawione trybuny, boiska do koszykówki i siatkówki oraz taras do leżakowania.

Tyle w tej prasowej notce. Tymczasem, gdy ukazała się ta informacja, prace budowlane na tym obiekcie już trwały, bowiem w 1949 roku Zarząd Miejski jako inwestor przystąpił do realizacji tego ambitnego zadania. Zakładano, że basen będzie atrakcją turystyczna, doda Gdyni splendoru i ściągał będzie do miasta nie tylko zawodników, ale również turystów. Jedną z atrakcji basenów (poza ich malowniczym położeniem) miało być wypełnienie ich wodą morska czerpaną z Zatoki Gdańskiej.

Przy dużym basenie stanąć miała 10 metrowa wieża służąca skokom do wody, a sam basen miał mieć 8 torów zawodniczych i standardowe wymiary określone międzynarodowymi przepisami - długość 50 metrów i szerokość 20 metrów. Basen ten miał być użytkowany przez cały rok, bowiem zima miał służyć za lodowisko.

Kto był pomysłodawcą tego zadania, nie udało mi się ustalić. Była to zapewne osoba znacząca – ówczesny prominent – któremu udało się pokonać zarówno bariery finansowe, materiałowe i „przerobowe”, jakie w tamtym czasie było nagminne.

22 lipca 1952 roku w „lipcowe święto” baseny uruchomiono.

Rozpoczęła się ich wieloletnia eksploatacja. Ich działalność okazała się jednak deficytowa, wymagająca ciągłych dotacji. Ponieważ sponsoring w czasach PRL (w czystej formie) był nieznany, obiekt przekazano w całości pod administracja firmy „Dalmor”, zakładając, że ta bogata firma „połknie tę żabę”. Kalkulacje te jednak zawiodły. Basen stał się dla „Dalmoru” kulą u nogi, bowiem zupełnie nie konweniował z działalnością przedsiębiorstwa nastawionego na połowy dalekomorskie. Do tego wnet doszły inne kłopoty – zanieczyszczenie wód Zatoki przez rosnącą liczbę statków odwiedzających porty w Gdańsku i Gdyni, a także odprowadzanie ścieków do rzeki Kaczej i stąd do Zatoki w pobliżu mola w Orłowie...

Efekt był taki, że Państwowy Inspektor Sanitarny okresowo zamykał kąpielisko od Orłowa po port handlowy, a także zabraniał korzystać z wody Zatoki. Atrakcja jaką były wypełnione wodą morską baseny, stanął pod znakiem zapytania.

Pojawił się pomysł, aby baseny wypełnić wodą pitna, lecz miasto w tym czasie cierpiało na znaczny niedobór wody (okresowo braki wody występowały na Płycie Redłowskiej, Witominie a także na wyższych piętrach wieżowców w innych dzielnicach). W tej sytuacji rozważano nawet o dodatkowym ujęciu dla potrzeb basenów...

Tymczasem basen niszczał. Już w 1973 roku istniała pilna potrzeba remontu basenów, lecz z braku wykonawców od działań tych odstąpiono. Sprawę przeciągano, lecz w 1980 roku baseny zamknięto uzasadniając tę decyzję pęknięciem niecki basenu głównego. Powołany biegły, prof. B. Mazurkiewicz jednak usterkę tę wykluczył...Jak widać z powyższego „Dalmor” pragnął wyjść z tarapatów z twarzą, w które został wmanewrowany.

Po transformacji ustrojowej 1989 roku, basen powrócił pod administracje władz miejskich. Podjęto szereg działań w kierunku rewitalizacji basenów, bądź też innego zagospodarowania terenu Polanki Redłowskiej. Między innym planowano zbudować tu kompleks hotelowo – rekreacyjny. Aktualnie mówi się o wybudowaniu w tym miejscu apartamentowców. Co będzie dalej czas pokaże.

Pewne jest jedno, basenów na Polance Redłowskiej już nie ma.

czwartek, 5 lipca 2012

To już trzeci dworzec kolejowy w Gdyni?

Dokładnie po 60 latach użytkowania dworzec kolejowy Gdynia Główna – poddany został renowacji. Remontem nie objęto dworca SKM przylegającego do gmachu głównego, ale też ta część wybudowana została nieco później, bo po 1959 roku.

Główny gmach dworca zlokalizowany jest dokładnie w tym miejscu, gdzie stały dwa poprzednie dworce – ten z lat 70 dziewiętnastego wieku, i ten zbudowany w latach 1925 – 1926. Bowiem chronologicznie wyglądało to następująco.

W 1870 roku Prusacy uruchomili linię kolejową łączącą Królewiec z Berlinem. Linia ta przebiegała przez Gdańsk i Sopot – wtedy jeszcze mało znane kąpielisko Sopot (Ostsee Bad Zoppot) i przez wieś Gdynia (Gdingen) dalej na północny – zachód. W ówczesnej Gdyni, w miejscu gdzie krzyżowała się Szosa Gdańska z późniejszą ul. Starowiejska, która biegła przez las do Kartuz zlokalizowano pierwszy przystanek kolejowy „Gdingen”, nieco później stanął tu pierwszy dworzec.

Na zachowanym z tego okresu zdjęciu widać parterowy budynek zapewne murowany, a przed nim kilku mężczyzn w jednolitych ubraniach i czapkach – to zapewne umundurowani kolejarze.

Dalej na północ od Gdyni, w Chyloni, która w owym czasie była większa od Gdyni, miała własny kościół i była filialną parafią Oksywia, podczas gdy kościół w Gdyni stanął dopiero w latach 20 ubiegłego wieku, a gdynianie należeli do parafii na Oksywiu – zlokalizowano drugi dworzec, a przy nim urząd pocztowy i ekspedycję kolejową specjalizującą się w wysyłce drewna z chylońskich lasów. Niestety nie znana jest mi fotografia dworca w Chyloni. Wszystko jednak wskazuje na to, że obecny chyloński dworzec to ten sam, który wybudowano w 19 wieku, a po licznych przeróbkach i remontach przetrwał do dziś.

A wracając do dworca Gdynia Główna, w roku 1925 – gdy sprawa budowy portu i miasta była jednoznacznie zdecydowana zdecydowana, wybudowano na wskazanym miejscu dworzec likwidując obiekt 55 – letni. Wtedy zbudowany dworzec przetrwał do wiosny 1945 roku. Z punktu widzenia architektonicznego dworzec ten wzbudzał wiele kontrowersji, był bowiem mieszanina rożnych stylów wpływów włoskiego renesansu i podhalańskiego. Budynek ten uległ znacznym zniszczeniom i częściowo spłonął wiosną 1945 roku, w czasie walk o wyzwolenie Gdyni spod niemieckiej okupacji. Kolejny dworzec – ten który istnieje do chwili obecnej wybudowano dopiero w latach 1950 – 1954. Do tego czasu – prawie przez dziesięć lat podróżnych obsługiwano w pomieszczeniach ocalałych od zniszczeń oraz w budynkach przyległych do dworca.

Wybudowany w latach 50 ubiegłego wieku gmach dworca był funkcjonalny i jak na owe czasy nowoczesny. Mieściło się tu wszystko co niezbędne dla podróżnych, a więc były przestronne hole, kasy biletowe, restauracja czynna całą dobę, były sanitariaty, fryzjer (czynny nawet w niedzielę), przechowalnia bagażu, posterunek Milicji Obywatelskiej i placówka PKS obsługująca podróżnych kontynuujących dalszą podróż autobusami.

W latach 90 ubiegłego wieku, już podczas transformacji ustrojowej, wnętrze dworca uległo częściowej przeróbce. W miejscu restauracji powstał jakiś barek szybkiej obsługi później jakieś sklepy różnych branż, hol wypełniały kioski z hot – dogami i frytkami, zlikwidowano solidne drewniane ławy, które zastąpiono plastikowymi krzesełkami.

Po remoncie dworzec i jego otoczenie odzyskało swój dawny blask. Gołym okiem widać, że miliony przeznaczone na ten cel nie zostały zmarnowane. Z wnętrza usunięto kramy, wróciły solidne drewniane ławy, odsłonięto freski, sanitariaty przeniesiono do podziemi, tunel wiodący na perony odgrodzono szklanymi drzwiami, co zapobiegnie przeciągom, a odnowione pomieszczenie restauracji i przeszklone boksy przyścienne przeznaczone zapewne na sklepy, czekając na zagospodarowanie.

Jedno budzi tylko moją obawę – piękna, lśniąca i śliska posadzka. Ja sprawdzi się ona w czasie jesiennych i zimowych opadów?

Na zewnątrz nie zauważyłem tylko większego parkingu samochodowego, chociaż miejsce według mnie by się znalazło, może ten problem koło dworca zostanie niedługo rozwiązany, czas pokaże zobaczymy.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Niewyjaśniona tragedia m/s „Stuttgart”

Z wszystkich katastrof morskich drugiej wojny światowej tragiczny finał statku m/s „Stuttgart” w porcie gdyńskim jest najbardziej kontrowersyjny. O ile katastrofy niemieckich motorowców są dobrze opisane i znane, o tyle tragedia m/s „Stuttgart”, mimo że miała miejsce w gdyńskim porcie, stanowi jeden wielki znak zapytania.

Do tragedii tej doszło już w październiku 1943 roku, a więc w czasie, gdy Niemcy (pomimo klęski Stalingradzkiej i lądowaniu wojsk alianckich na Sycylii) nadal wierzyli w swoje zwycięstwo. W tym czasie Zachodni Alianci zintensyfikowali swoje naloty na teren Rzeszy i rozpoczęli masowe naloty bombowe na tereny odległe od ich baz między innymi na tereny Polski. Stało się to możliwe dzięki postępowi technicznemu w lotnictwie – co zwiększyło zasięg i „ładowność” samolotów. Odtąd, cele będące poza zasięgiem znalazły się w strefie bezpośredniego zagrożenia. W takiej sytuacji znalazła się baza niemieckiej Kriegsmarine w Gdyni oraz samo miasto i jego okolice. Stacjonujące w Wielkiej Brytanii siły lotnicze USA włączyły się do działań. Wprowadzono także rodzaj „podziału pracy” pomiędzy lotnictwem brytyjskim i amerykańskim – Amerykanie bombardowali w czasie dnia, zaś Anglicy w ciągu nocy. Aby zminimalizować straty własne lotnictwo USA dokonywać zaczęło tak zwanych nalotów dywanowych z wysokich pułapów (więcej o jednym z nalotów dywanowych). Oznaczało to, że po osiągnięciu rejonu celów, ciężkie bombowce czterosilnikowe, B – 17 – zwane latającymi fortecami – dokonywały zrzutów bomb z przybliżoną dokładnością. Takie postępowanie wynikało również z faktu stosowania przez Niemców sztucznego zamglenia obiektów stanowiących cele.

Gdynię taki pierwszy zmasowany atak lotniczy dotknął w sobotnie popołudnie 9 października 1943 roku, gdy kilkadziesiąt samolotów 8 Amerykańskiej Floty Powietrznej zaatakowało port i miasto. Zatopiono wtedy kilka statków, zniszczono kilka urządzeń portowych, uszkodzono Dworzec Morski, Szpital Miejski, a także parę budynków mieszkalnych w centrum miasta i na jego obrzeżach. Liczbę ofiar w ludziach szacuje się na kilkaset osób... (małe kalendarium bombardowań Gdyni)

W czasie tego nalotu zbombardowany został między innymi statek szpitalny m/s „Stuttgart”. Według powszechnej opinii, a także relacji naocznych świadków, zbombardowany statek stanął w ogniu. Niemcy obawiając się przerzucenia ognia na inne obiekty wyholowali statek z portu na redę i tam zatopili. Czy owe zatopienie nastąpiło za pomocą torped, czy salwami artylerii brzegowej jest niejasne, a także mało istotne, bowiem nie zmienia to faktu, że statek wraz ze znajdującymi się tam ludźmi poszedł na dno. Ile było tych osób nie wiadomo.

To jedna z wersji tej tragedii. Druga to twierdzenie, że m/s „Stuttgart” służył do przewozu torped dla operujących na morzach U- Bootów zaś zaokrętowani na nim pasażerowie mieli ten fakt maskować. Uważa się, że byli to ranni i chorzy żołnierze Wehrmachtu. Inni twierdzą, że zaokrętowano tam więźniów obozów koncentracyjnych? Nie zmienia to faktu, że płonącego wraz z ludźmi statku nie ratowano, lecz zatopiono. Przypuszczać należy, że czas naglił, że warunki zaistniałe w czasie nalotu uniemożliwiły akcję ratowniczą, bądź też, że uszkodzenia statku były tak znaczne, że nie było sensu go ratować.

Ostatnio trafiłem na jeszcze inną wersję tej tragedii. Znaleźć ją można w pracy zbiorowej pod redakcją A. Komorowskiego pt. „Obiekty podwodne i militarne Zatoki Gdańskiej” (wyd. Gdynia 2001, Impuls Plus Consulting) w której jest następująca informacja dotycząca m/s „Stuttgart” - „W 1943 roku, gdy „Stuttgart” cumował w porcie gdyńskim, prawdopodobnie wskutek sabotażu wybuchł na nim pożar. Został wtedy pośpiesznie wyholowany i zatopiony na głębokości 25 metrów na wysokości głównego wejścia do portu Gdynia”. Ani słowa o tym, że na statku byli żywi ludzie, ilu zginęło, ilu ewentualnie uratowano, jak zatopiono płonący statek, jakie efekty przyniosła powojenna eksploracja wraku, dlaczego zaniechano wręcz zakazano dalszych przeszukiwań wraku?
Czy udało się ustalić kto spowodował ów sabotaż, będący powodem pożaru i śmierci w płomieniach i wodzie wiele osób? Jak bowiem wiadomo do sabotażu nie przyznała się żadna organizacja – ani w czasie wojny, ani po jej zakończeniu.

Dziwnym dla mnie jest również to, że ów „pożar” nastąpił w czasie bombardowania, a że tak było świadczy znane zdjęcie lotnicze wykonane przez Amerykanów w czasie nalotu, wiadomo więc że pożar miał miejsce w czasie nalotu. Czyżby był to fotomontaż? Czemu i komu miałby służyć?

Inna niejasna sprawa to rzekoma obecność torped na m/s „Stuttgart”. Czy eksploracja wraku w latach 1958 – 62 o której wspominają autorzy książki w dalszej części cytowanego fragmentu, ujawniła obecność torped w ładowniach statku. Osobiście uważam, że torped tam nigdy nie było, bowiem potężny pożar spowodowałby ich detonację. Podobnym czynnikiem, który spowodowałby wybuch torped był ostrzał statku na gdyńskiej redzie w celu jego zatopienia. Nikt o takiej eksplozji nie wspomina. Milczą o tym źródła pisane, a także naoczni świadkowie pożaru i zatopienia m/s „Stuttgart”.

Jeżeli ktoś z czytających ten wpis ma jakieś wiadomości to proszę o kontakt w komentarzach.