Te wyżej przytoczone słowa padły w trakcie kampanii
wyborczej na prezydenta RP, tuż przed wyborami. Trudno z tym stanowiskiem się
nie zgodzić, gdyż w rzeczywistości emigracja to nie dramat, a tragedia.
Doświadczyło tej tragedii setki tysięcy Polaków na przestrzeni ostatnich 150
lat naszej narodowej historii. Początki nasilonej to jest masowej emigracji
wystąpiły już w połowie XIX wieku. Nasi rodacy emigrowali z wszystkich zaborów.
Z zaboru pruskiego przez Hamburg, Bremę i Gdańsk, z zaboru austriackiego przez
porty Morza Śródziemnego, a z zaboru rosyjskiego przez Petersburg. Emigrowano
za pracą i chlebem do krajów Europy Zachodniej (Niemcy, Belgia, Francja, Wielka
Brytania), a także za ocean do USA, Kanady i Argentyny.
Emigracja miała dwojaki charakter: emigracji sezonowej i
stałej. Sezonowo, czyli na ograniczony czas, emigrowano do prac polowych po
których zakończeniu powracano do rodzinny wsi. Emigrację tę praktykowały
zazwyczaj osoby samotne, nie posiadające własnych rodzin, natomiast na
emigrację stałą udawały się zarówno osoby samotne, jak i całe rodziny wraz z
dziećmi. Często bywało, że na stałą emigrację udawał się ojciec rodziny z
zamiarem sprowadzenia do nowej "ojczyzny" pozostałych członków
rodziny, co nie zawsze się udawało. Dla takich rodzin oznaczało to rozbicie,
utratę więzów, a często też
wynagrodzenie emigranta. To mniej więcej w tym czasie Henryk Sienkiewicz
napisał nowelę "Za chlebem" i powstała nostalgiczna pieśń
"Góralu czy Ci nie żal…" śpiewana do dziś.
O "emigracyjne wspomnienia" otarłem się już w
dzieciństwie. To mój ojciec Edward wspominał swój pobyt w Nadrenii i pracę w
niemieckiej kopalni do której, z Wielkopolski, wywędrował jako 17 chłopiec w
roku 1915. Ojciec wspominał ciężką, górniczą prace oraz głód jaki w tym czasie
panował w cesarskich Niemczech. Wspominał też swoje powołanie do Kriegsmarine w
1917 roku. Wcielenie do cesarskiej marynarki wojennej oznaczało dla mojego ojca
koniec głodu, gdyż zapewniało codzienne posiłki.
O emigracji przez gdyńskie port mówiła moja matka, która od
1924 roku mieszkała nieopodal drewnianego mola portowego. Jeszcze po latach
wspominając tamten czas i sceny rozgrywające się przy rozstaniu z Ojczyzną,
miała łzy w oczach.
Z domu wyniosłem negatywny stosunek do emigracji, a w miarę
upływu lat mój pogląd na nią nie uległ zmianie. Dałem temu wyraz przed laty, w
tekście "Wstydliwa karta w naszej morskiej historii" (Wiadomości
Gdyńskie, nr 8, 2000 rok). Tekst
znajduje się również na blogu pod tym samym tytułem w dwóch częściach (część 1., część 2.). Piszę tam między innymi o
początkach polskiej emigracji odbywającej się przez nasz własny port, czyli
Gdynię oraz o kontekście tego procederu. W okresie międzywojennym emigracja się
nasiliła, a konkretnie od 13 sierpnia1923 rok, gdy z Gdyni wypłynął francuski
statek "Kentucky", wywożąc "za chlebem" Wielkopolan, w tym
licznych powstańców z rodzinami.
Zainteresowanych tą sprawą odsyłam do wyżej wspomnianego tekstu, natomiast
tutaj przytoczę nieco danych z "Małego rocznika statystycznego - 1939".
Znajdziemy tam tabelę (tab. 21, strona 54) noszącą tytuł "Wychodztwo
według województw w latach 1927 - 1938". Okazuje się, że w omawianym okresie
z Polski wyemigrowało ogółem 1,3 mln ludzi - z czego na stałe 777,8 tys. Osób.
Z tej liczby większość wyemigrowała do Francji (335,8 tys.), do Argentyny 113,1
tys., a do Kanady 100 tys. osób. W tym rankingu USA plasuje się na czwartej
pozycji z 46,4 tys.
Interesujące jest też z jakich województw głównie
emigrowano. Przodują tu województwa kresowe, czyli lwowskie, tarnopolskie,
wołyńskie. Nieznane i zapomniane w dzisiejszej rzeczywistości. W wychodztwie sezonowym dominuje województwo
łódzkie.