niedziela, 31 marca 2013

Rybacki rekonesans.

Gdy w 1943 roku żeniąc się z moją jedyną siostrą wszedł do rodziny, przyjęliśmy go serdecznie. Był człowiekiem, który dał się lubić. Zwykle pogodny, z poczuciem humoru i błyskotliwy. Mama mówiła, że Feliks Hohna „jest obyty”, co oznaczało, że umie się znaleźć w każdej sytuacji, że jest inteligentny. Przed wojną liznął nieco nauki w wejherowskim gimnazjum (w czasach, gdy w Gdyni jeszcze nie było szkoły średniej), które porzucił dla rybaczenia. Zatrudnił się u swojego wuja Józefa Kura (więcej o nim TUTAJ) na jego kutrze „Starnia” i na tym statku, i pod okiem tego doświadczonego rybaka, zdobywał swoje zawodowe szlify.

We wrześniu 1939 roku znalazł się w szeregach obrońców Oksywia. Zwolniony z niewoli, pływał w gdyńskim porcie na bunkierce (między innymi jako kucharz). Tuż po wojnie powrócił do rybaczenia. Znalazł się w grupie pionierów w tym zawodzie, którzy już w kwietniu – maju 1945 roku rozpoczęli połowy na Zatoce Gdańskiej, a nieco później już na kutrach, na wodach Bałtyku.

Był rybakiem z powołania. Dużo czytał. Grał dobrze w szachy i karty. Kończył kolejne kursy zawodowe w Szkole Morskiej. Zawodowo związał się z gdyńską „Arką”, gdzie pływał jako szyper. Później gdy firmę tę rozwiązano, przeniósł się na Hel, do „Kogi”. Ale wcześniej jeszcze w latach 50 – tych ubiegłego wieku w „Arce”, penetrował bałtyckie łowiska śledzi, przecierając szlaki innym kutrom tej firmy.

Z tego czasu zachował się artykuł w „Rybaku morskim” nr 50/1955 rok, pióra H. Kabata i zdjęciem M. Syrowatki, pt. „Wyprawa na wody Skagerraku”. Zdjęcie, którego kserokopię zamieszczam, przedstawia Feliksa wraz z żoną Wandą i córką Krystyna, które przybyły na kuter pożegnać wypływających na wody cieśnin duńskich rybaków. Nie przypadkowo na wyprawę tę wytypowano Feliksa, znał on przecież tamtejsze łowiska, jeszcze z czasów przedwojennych, z czasu wypraw „Starnią”. Teraz celem wyprawy było także przetestowanie sposobów użytkowania nowych urządzeń połowowych – tuki pelagicznej i specjalnych echosond produkcji norweskiej. W zależności od wyników połowów, w 1956 roku przewidywane było wypłynięcie na tamtejsze wody dalszych kutrów „Arki”.




O wadze tej eskapady może świadczyć fakt, że uczestniczyli w niej: jeden z dyrektorów firmy B. Ilski, inż. W. Maćkowiak z MORS – u i mgr W. Sienkiewicz – specjalista od technologi sprzętu połowowego z „Arki”. Wymowny jest także fakt, że pomimo obowiązujących przepustek na wejście na statki – pozwolono pożegnać szypra jego rodzinie.

sobota, 30 marca 2013

Przeoczona Wielkanoc

Wychowywany jako dziecko w katolickiej rodzinie zawsze z niecierpliwością wyczekiwałem na kościelne święta. Święta były dla nas dzieci duży urozmaiceniem. Oznaczały nie tylko inną niż zwykle kościelną celebrę, ale też prezenty, świąteczne potrawy, odwiedziny krewnych i inne atrakcje. Czekaliśmy więc na Boże Narodzenie, Wielkanoc, a także na Boże Ciało z jego barwną procesją, ołtarzami i dziewczętami sypiącymi kwiatki. Dla nas mieszkańców Cisowej wielką atrakcją i to zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych były dożynki, ale tych „zaliczyłem” zaledwie przed wojną dwa, podobnie jak dwa uroczyste Święta Morza.

Wojna i okupacja poważnie zakłóciła coroczną serię świąt. Nie było dożynek, Święta Morza, nie było procesji na Boże Ciało, a Boże Narodzenie i Wielkanoc obchodzona została kameralnie, w murach kościołów i mieszkaniach. Celebra i śpiewy były w języku niemieckim, nawet te we własnych domach w obawie przed donosem „życzliwych” sąsiadów.

Pomimo tego, że okupacyjne święta były jakieś przygaszone i mało radosne czekało się na nie. Bożonarodzeniowe prezenty były ubogie – mówiło się „praktyczne” - ograniczały się do pary skarpet zrobionych na drutach, a na Wielkanoc nie było mowy o czekoladowych jajkach i zajączkach. Musiały wystarczyć pisanki gotowane w łupinach po cebuli.

Jedną Wielkanoc, tę z 1945 roku, będę pamiętał do końca życia, a to dla tego, że ją przeoczyliśmy. W tamtym roku pierwszy dzień Wielkanocy wypadł 1 kwietnia. Rosjanie na nasze osiedle wkroczyli tydzień wcześniej, w poniedziałek. Ostatni okupacyjny, kartkowy chleb kupiła siostra w piekarni Tessmera w piątek, a więc na trzy dni przed ucieczką Niemców na Kępę Oksywską. Przygotowane przez mamę sucharki były już zjedzone. Od kilku tygodni żywiliśmy się koniną z dobijanych przez Niemców rannych koni i ziemniakami, których na szczęście mieliśmy pod dostatkiem. Mieliśmy też tran wytopiony z wątroby dorsza z ubiegłego roku przynoszonych przez szwagra z Koloni Rybackiej od krewnych i kolegów. Na tym tranie, który był w naszej kuchni jedynym tłuszczem mama i siostra smażyły placki ziemniaczane, śmierdziały one niemiłosiernie, ale dawały się zjeść.

Tak więc wegetowaliśmy. Na Oksywiu trwały jeszcze walki. Dochodziły odgłosy detonacji, serie z broni maszynowej, a nawet odgłosy pojedynczych strzałów. Od czasu do czasu na nasze osiedle spadło też kilka pocisków artyleryjskich – w zasadzie dla nas to był koniec tej wojny.

I wtedy zapytałem mamę, kiedy będzie Wielkanoc? Uzyskana odpowiedź była dla mnie dużym zaskoczeniem, okazało się, że Wielkanoc minęła...

Bez rezurekcji, bez świątecznego śniadania, bez zajączka i jajek, bez śmigusa – dyngusa i innych atrakcji świąt.

To była nasza pierwsza powojenna Wielkanoc, która minęła niepostrzeżenie, została zwyczajnie przeoczona.

-----------------------------------

Na nadchodzące święta Wielkiej Nocy życzę wszystkim czytelnikom wszystkiego co najlepsze i przede wszystkim zdrowia.

piątek, 29 marca 2013

Tragiczna wojenna pomyłka

Niekiedy w życiu, a w czasie wojny w szczególności dochodzi do dziwacznych pomyłek, czasem komicznych, czasem dramatycznych, a nawet tragicznych. Ich przebieg i następstwa przerastają często ludzką wyobraźnię i są gotowymi scenariuszami, których nie powstydziłby się żaden reżyser. Takim gotowym scenariuszem są tragiczne losy ORP „Jastrząb”, dzieje zwykle mało znane i zapomniane okrętu podwodnego udostępnionego nam przez Brytyjczyków, a zbudowanego przez Amerykanów.

Przed wojną mieliśmy 5 okrętów podwodnych, które po krótkich zmaganiach z Luftwaffe we wrześniu 1939 roku, opuściły nasze wody terytorialne. Spośród tej piątki najlepiej znane są dzieje ORP „ Orła”, nie tylko na jego nieznany finał, lecz głównie dzięki fabularnemu filmowi, który z mistrzostwem prezentuje prolog jego wojennych losów.

O okręcie podwodnym ORP „Jastrząb” przeciętny Polak wie niewiele. Zdawał sobie z tego sprawę Jerzy Pertek, który w swojej poczytnej książce pt. „Wielkie dni małej floty” poświęcił mu cały rozdział (str 317), noszący tytuł „Jastrząb – zapomniany okręt podwodny”. Tam znaleźć można dane techniczne tego okrętu oraz barwny opis jego krótkiej służby pod naszą banderą.

Dla tych, którzy po książkę z różnych względów nie sięgną, poniżej nieco informacji o tym okręcie zaczerpniętych z książki pana Pertka. Ten niewielki (66,8 m długości) okręt zbudowali Amerykanie w latach 1918 – 22, jako USS – 25. Załoga liczyła 5 oficerów i 39 marynarzy. Napęd to silnik Diesla 1200 KM i elektryczny 1500 KM. Na powierzchni przy prędkości 10,5 węzła osiągał zasięg 5000 mil morskich. Uzbrojony był w 1 działo 102 mm i 4 wyrzutnie torpedowe.

Marynarce polskiej przekazany został w listopadzie 1941 roku i otrzymał numer taktyczny P – 551. Dowódcą okrętu został kpt. mar. Bolesław Romanowski. Pod koniec miesiąca okręt przepłynął Atlantyk i przybył do Wielkiej Brytanii. Tu poddano go niewielkiemu remontowi i włączono do służby. Od samego początku przysparzał kłopotów natury technicznej. Jak powiada J. Pertek „...na okręcie wciąż się coś psuło. Złamał się lewy ster głębokości (...) Wciąż były trudności z wyważeniem okrętu”.

Okręt wysłano na Północny Atlantyk, gdzie asekurować miał konwój nr PQ – 15 zmierzający do Murmańska. Gdy konwój atakowany przez Niemców zboczył z wyznaczonej trasy znalazł się w sektorze ORP „Jastrzębia”, dwa nawodne okręty osłaniające konwój, a mianowicie niszczyciel „St. Albans” i trałowiec brytyjski „Seagull”, pomyłkowo wzięły „Jastrzębia” za niemiecki U – Boot i zaatakowały go bombami głębinowymi, a następnie po wynurzeniu, również bronią pokładową. Na ORP „Jastrzębiu” byli zabici i ranni, między innymi dowódca okrętu kpt. Romanowski. Zanim wyjaśniono pomyłkę straty i uszkodzenia narastały.

Rannych w konwoju dostarczono do Murmańska, gdzie przeszli kilku tygodniowe leczenie, zaś okręt z poważnymi uszkodzeniami zatonął 2 mają 1942 roku, na wysokości norweskiego Narwiku.

ORP „Jastrząb” nigdy nie zawinął do Gdyni, chociaż był przez krótki czas Okrętem Rzeczypospolitej, ale na jego pokładzie z pomiędzy 44 osobowej załogi byli gdynianie i z tego powodu niniejszy tekst znalazł się na moim blogu.

środa, 27 marca 2013

O „Delicjach” inaczej

„Delicje”, główna siedziba firmy znajduje się przy ul. 10 lutego 27 i nie wymaga reklamy. Firmę bowiem od lat reklamują jej wyroby, które konsumuje się na miejscu w kawiarni, bądź kupuje „na wynos”, na wszelkie rodzinne i towarzyskie uroczystości.

A przecież nie zawsze tak było, bowiem „Delicje” działają dopiero od jesieni 1979 roku, początkowo jako placówka „Społem”, a od kilku lat jako firma prywatna. Gdy 7 października 1999 roku mijała 20. rocznica działalności „Kurier Gdyński” poświęcił temu wydarzeniu stosowny tekst. Nie jest więc moją intencją powtarzać historię tej placówki, ani omawiać jej działalności, a chciałbym raczej sięgnąć do jej prehistorii oraz spraw sprzed przeszło 34 lat. Tak się bowiem składa, że byłe w jakimś stopniu ich współtwórcą. Ale po kolei...

Pierwszą wzmiankę o tym lokalu znaleźć możemy w interesującej książce pani Mirosławy Walickiej „Gdynia pejzaż sprzed wojny”. Według Autorki, przed wojną, w miejscu dzisiejszych „Delicji”,  mieścił się w latach trzydziestych ubiegłego wieku „Salon Mody” pani Pelagii Anflikowej, która sprowadzaną z Poznania i/lub z Łodzi bieliznę osobistą sprzedawała gdyńskim modnisiom jako paryską. Salon cieszący się dobrą renomą funkcjonował do wojny.

Co w tych pomieszczeniach mieściło się w czasie wojny nie wiem, natomiast z początkiem lat 50 – tych ubiegłego wieku w lokalu obecnych „Delicji” mieściła się państwowa kawiarnia Gdyńskich Zakładów Gastronomicznych „Literacka. W czasie moich lat studenckich zdarzyło mi się być parę razy w tej kawiarni na lodach i cienkiej kawie.

Kiedy jesienią 1956 roku podjąłem pracę zawodową, „Literacka” jako ogólnodostępny lokal już nie istniała. W lokalu gospodarzył Związek Nauczycielstwa Polskiego. Tu mieściły się gdyńskie władze tej organizacji oraz funkcjonował klub dla nauczycieli z terenu naszego miasta.

Taki stan rzeczy istniał przez wiele lat, a że ZNP nie należał do bogatych, lokal zaczął popadać w ruinę, aż do zamknięcia gdzieś w połowie lat 70 ubiegłego wieku. Wtedy to miasto oddało lokal gdyńskiemu „Społem”. Zamierzeniem ówczesnego kierownictwa „Społem” było przywrócenie tu kawiarni z równoczesną produkcją cukierniczą na miejscu. Miało to zagwarantować dobrą jakość wyrobów, które dotąd dowożono z ciastkarni na zapleczu „Checzy Kaszubskiej” do wszystkich ciastkarni i kawiarni społemowskich w mieście. Nowy zakład ciastkarski przy ul. 10. lutego miał sprawę tę zmienić radykalnie. A więc cel był szczytny, tym bardziej, że wobec trudności rynkowych, które zaczęły się w tym czasie zaostrzać, dobre ciastka na rynku mogły być substytutem innych brakujących towarów spożywczych, takie były założenia.

Do pracy ruszyły wszystkie dostępne techniczne kadry „Społem”. Pojawiło się sporo trudności różnej natury, bo wszystko w tamtych czasach było problemem, wszystko trzeba było „załatwić”.
Poza tym wielkie było zaangażowanie w sprawę nowej ciastkarni ówczesnego prezesa WSS „Społem” w Gdyni pana Józefa Ciemnego. Był wszędzie i wszystko osobiście nadzorował. Niemało wysiłku i starań w powstanie nowej ciastkarni włożył pan Henryk Gilewski, który został kierownikiem kawiarni, był On też o ile się nie mylę autorem nazwy „Delicje”.

Wielomiesięczny wysiłek dziesiątków ludzi dobiegł końca. W dniu 7 października 1979 roku odbyło się uroczyste uruchomienie tej nowej placówki. Osobiście w uroczystości nie uczestniczyłem bo zmieniłem pracę.

„Delicje” przypadły gdynianom do gustu i istnieją do dziś pomimo ogromnej konkurencji na rynku .

poniedziałek, 25 marca 2013

Wyzwolenie widziane oczami dziecka: Pierwsze szare dni wolności. Część 2

Część 1

Tak więc ustawili te trzy armaty na brzegu lasu, między cmentarzem a Babskim Figlem. Ich lufy skierowano w kierunku Kępy Oksywskiej. Armaty nieco okopano, wycięto kilka cmentarnych drzew, które zasłaniały pole ostrzału i zaczęto strzelać w kierunku Niemców.

My chłopcy wiedzeni ciekawością, zbliżaliśmy się do tych armat. Byliśmy ciekawi jak to działa, bo z bliska, na własne oczy nigdy nie widzieliśmy strzelających armat. Zbliżaliśmy się do radzieckich armat ostrożnie i nieśmiało. Ale Rosjanie nas nie przepędzili, więc podeszliśmy całkiem blisko. W pobliżu paliło się ognisko, a na nim żołnierze w osmolonym kotle gotowali jedzenie. Był to ryż na gęsto. Nie mieli menażek i jedli ten ryż z mniejszych garnków, równie brudnych i okopconych. Byliśmy w tym dniu bez obiadu, więc gdy zaproponowali nam jedzeni, chętnie z niego skorzystaliśmy. Ryż był słodki i tłusty. Po zjedzeniu kilkunastu łyżek, byliśmy syci. Zdziwiło to naszych gospodarzy, że tak niewiele jemy.

Od tego dnia codziennie przychodziliśmy do tych artylerzystów, a oni nas częstowali, tym co mieli. Przeważnie dożywiali nas ryżem, bo chleba sami mieli niewiele.

Pewnego dnia gdy bateria waliła w stronę Oksywia, odpowiedziała jej artyleria niemiecka. Był to jedyny wypadek gdy Niemcy próbowali się odgryźć. Ich pociski spadły na sąsiednie pole nieopodal cmentarza dość daleko od radzieckiej baterii. Byliśmy prawie przy armatach. Zrobiliśmy przepisowe padnij, jak starzy doświadczeni żołnierze. Odczekaliśmy nawałę ogniową, a następnie wraz z żołnierzami poszliśmy obejrzeć leje po niemieckich pociskach. Były dość głębokie i duże, chyba strzelała do nas artyleria okrętowa z zatoki, bo podobno niemieckie okręty były tam jeszcze.

Po tym niemieckim ostrzale, część ludności z naszego osiedla, a również z Chyloni i Grabówka, zaczęła się ewakuować w kierunku Redy i Wejherowa. Nasze rodziny postanowiły się nie ruszać z miejsca. Mieliśmy pełne zaufanie do naszej ziemianki, dobrze ukrytej na brzegu lasu, ale między dwoma pagórkami, w niewielkim wąwozie.

Po kilku dniach na wschodzie pojawiły się chmury czarnego, gęstego dymu. Dym ten przysłaniał cały wschodni horyzont, gęstniał z godziny na godzinę. W nocy zamiast dymu widoczna była krwista łuna. Była to największa łuna jaką w życiu widziałem.

To płonął Gdańsk!

Wchodziliśmy na najwyższą, sąsiednią górkę, aby lepiej widzieć co i gdzie się pali, ale poza jednolitą chmurą kłębiastego dymu, nic nie było widać. Gdańsk dymił tak około dwóch tygodni – aż się wypalił...

Ludzie nic nie mówili, bo się bali. Kiwali tylko żałośnie głowami. Bo chociaż nikt tego nie mówił, wszyscy wiedzieli, że Gdańsk podpalili Rosjanie!

W międzyczasie Niemcy ewakuowali się na Półwysep Helski. Sąsiadująca z nami bateria radzieckich armat pewnego ranka odjechała. Teraz Niemcy już tylko walczyli na Mierzei Helskiej. Wspinaliśmy się na tę naszą górkę i obserwowaliśmy Hel. Przy dobrej widoczności było widać pikujące samoloty i obłoczki wybuchających pocisków niemieckiej artylerii przeciwlotniczej.

Dla naszego osiedla, bezpośrednie zagrożenie wojenne minęło. Wróciliśmy więc do mieszkań, bez żalu żegnając się z ziemianką, która przez trzy miesiące była naszym domem i schronieniem.

Niebawem rozpocząć się miały zajęcia szkolne. Pierwszego dnia w szkole nie pamiętam widocznie przeżyłem zbyt wiele stresów. Wszystko tu było nowe i inne niż „za Niemca”. Inni byli nauczyciele, inni koledzy, inna klasa, a co najważniejsze inny język, ten sam co w domu i na podwórku. Była to polska szkoła, a jej musiałem się dopiero nauczyć.

Tak więc zaczęły się codzienne obowiązki szkolne. Trudne, żmudne i często nieprzyjemne. Ale taki jest los ucznia, którego łajano i bito zarówno w niemieckiej jak i w polskiej szkole.

Pewnego dnia, w połowie mają, wracając ze szkoły spotkałem dziewczynę sąsiadów. Przyjaźniłem się z jej bratem. Dziewczyna szła krok za krokiem, z opuszczoną głową, ledwo powłócząc nogami. Robiła wrażenie człowieka bardzo chorego lub poturbowanego. Ukłoniłem się jej, bo była prawie o dziesięć lat starsza, ale ona odwróciła głowę, jakby ze wstydem i udała, że mnie nie widzi.

Dopiero po kilku dniach, ze strzępków rozmów zorientowałem się jakie nieszczęście spotkało tę dziewczynę. Otóż okazało się że radzieccy żołnierze obchodząc zwycięstwo dokonali zbiorowego gwałtu na niej. Chociaż żyłem w wielkiej przyjaźni z moim kolegą, jak również z całą jego rodziną, nigdy nie próbowałem dowiedzieć się o bolesnym wydarzeniu tamtych majowych dni.

Później dziewczyna ta wyszła za mąż, lecz dzieci nigdy nie mogła mieć. Okaleczono ją na całe życie nie tylko na duszy, ale i na ciele. Czy jej bezpłodność spowodowana była chorobą weneryczną, czy aborcją, której po tym zbiorowym gwałcie musiała się poddać, a może obiema tym przyczynami łącznie, nie wiem...

Później gdy ją spotykałem, myślałem ile takich kalekich kobiet, inwalidek wojennych, którym nikt nie przyznał grupy inwalidzkiej, ani jednorazowego odszkodowania żyje wśród nas i ile takich dzieci żyje nie znając swoich ojców. Tego nigdy się nie dowiemy...

niedziela, 24 marca 2013

Wyzwolenie widziane oczami dziecka: Pierwsze szare dni wolności. Część 1

Wyzwolenie przyszło na przedmieścia Gdyni w poniedziałek. Dzień od rana był szary, pochmurny, trochę zamglony i bezsłoneczny. Przyszli świtaniem – wychodzili z tej szarości jak zjawy, po cichu, skradając się. Że przyjdą wiedzieliśmy od dawna, a czekaliśmy na nich od jesieni. Tak, dokładnie od jesieni, gdy pojawili się pierwsi uciekinierzy z Prus Wschodnich. Za tymi uciekinierami, a może przed nimi – kto by dziś pamiętał szczegóły – dotarły do nas nocne odgłosy bijącej artylerii. Odgłosy te przypominały dudnienie pustej beczki toczącej się po kocich łbach. Dudnienie było coraz bliżej i bliżej, a uciekinierów było coraz to więcej. Tak, od tego czasu czekaliśmy na Ruskich z tygodnia na tydzień...

Dziwne to wszystko było i jakieś pokręcone. Bo dudnienie dochodziło od wschodu, później Rosjanie atakowali od strony Wejherowa, Redy i Rumi – a więc od zachodu, a przyszli z południa od strony Demptowa i Pustek Cisowskich. Tak przyszli od południa przez zalesione wzgórza.

Zeszli, a raczej spłynęli jak lawina. Było ich mrowie. Szli od świtu do godzin południowych. Falami. Jedna fala od drugiej oddalona o kilkaset metrów.

Nikt do nich nie strzelał, bynajmniej w ten poniedziałkowy ranek w naszym osiedlu. Byli więc bezpieczni, a mimo to szli ostrożnie, skradali się wręcz od sosny do sosny. Gdy zeszli w naszą dolinę, spenetrowali wszystkie opuszczone przez Niemców schrony i okopy. Tych schronów na skraju lasu były dziesiątki, mieli zatem co robić.

My od tygodni mieszkaliśmy dla bezpieczeństwa w jednym ze schronów. Nas też skontrolowali, ale pobieżnie. Niektórzy z nich prosili o wodę, więc mama dała im kawy zbożowej z sacharyną. Pili i szli dalej. Mówili mało. Pytali o Niemców i Ukraińców, dlaczego o Ukraińców nie rozumieliśmy.

Niemców nie było w naszym osiedlu ani śladu. Wycofali się wczoraj, czyli w niedzielę. Niemcy wycofując się szli gęsiego w kierunku Chyloni. Szli tak całe niedzielne popołudnie. Byli brudni, zmęczeni i obdarci. Nigdy poprzednio nie widziałem tak nędznych Niemców. Szli milczący, noga w nogę dźwigając z wysiłkiem swoją osobistą broń i te sławne „Panzerfausty”. Wszyscy byli jednakowo zmordowani, zarówno zwyczajni żołnierze jak i oficerowie. Szli milczący, ze zgaszonym wzrokiem, a my również bez słowa patrzyliśmy na ten żałosny odwrót. Nie mieliśmy pewności czy odchodzą na zawsze, bo wyglądało to raczej na przegrupowanie oddziałów lub jakiś manewr. Wszystko odbyło się nadzwyczajnie spokojnie i bez paniki, nawet rosyjska artyleria jakby zaprzestała strzelać.

Prawdę mówiąc to wiedzieliśmy, że Niemcy odejdą. Dzień wcześniej, czy później, dla nas co pod ich rządami przeżyliśmy ponad pięć lat nie miało żadnego znaczenia.

Od niedzielnego popołudnia do poniedziałkowego świtu byliśmy niczyi. Jedni już odeszli, a drudzy jeszcze nie przyszli, noc była spokojna bez strzelaniny, ale minęła bardzo szybko, a o świcie byli „oni”...

Przed ich nadejściem wyobrażałem sobie Rosjan jako doborowe wojsko. Bili przecież od kilku lat Niemców, ci mieli dobrą armię, więc Rosjanie musieli być lepsi, taki wniosek nasuwał się samorzutnie. Tymczasem zobaczyłem zwyczajnych, brudnych i zaniedbanych żołnierzy. Ich uzbrojenie też było przeciętne, może trochę dziwne, ale zwyczajne.

Ubrani byli w dziwne watowane spodnie i kurtki, a obuci głównie w filcowe obuwie, chociaż po śniegu już dawno nie było śladu, a nocą przymrozki były niewielkie. Niektóre „mundury” były w strzępach. Sporadycznie widziało się krótkie lub bardzo długie, sięgające ziemi kożuchy. Zdarzali się żołnierze, którzy nosili cywilne ubrania, ale przepasane wojskowym pasem. Wszyscy mieli na plecach worki. To były jak się domyślałem ich plecaki. Wszyscy również mieli na głowach czapki, futrzane, ale ze sztucznego misia. Tylko niektórzy oficerowie mieli czapki z naturalnego futra. Tak, czapki mieli wszyscy, nawet ci najbardziej obdarci i brudni, chyba po to, aby móc salutować.

Broń też mieli jakąś dziwną, staroświecką czy co?...Niektóre ich karabiny były bardzo długie, inne zaś bardzo krótkie i w porównaniu z niemieckimi, były jakieś nieporęczne i toporne. Ich karabiny maszynowe, które nazywali „pepeszami” miały okrągłe magazynki, których u niemców się nie widziało.

Jedna jeszcze sprawa różniła ich zewnętrznie od Niemców. Rosjanie nie byli w ogóle zmęczeni, w każdym bądź razie zmęczenia tego nie było widać. Byli brudni, zaniedbani ale nie byli zmęczeni. Widać sił dodawały im odnoszone zwycięstwa.

Tak więc szło, a raczej skradało się to czujne, ale niezmęczone wojsko między drzewami, sprawdzało schrony i okopy aż wyszło na brzeg lasu, tu gdzie zaczyna się nasza kaszubska pradolina. Z wolna wypłynęli na pole, tuż obok cmentarza i posuwali się luźną tyralierą w kierunku zabudowań. Gdy znaleźli się w miejscu w którym dziś krzyżuje się ul. Owsiana z ul. Morską, wybiegli do nich trzej mężczyźni. Nie usłyszeliśmy okrzyków, ale po gestach poznać można było, że serdecznie witają przybyszy. My staliśmy całą gromadką na skraju lasu i obserwowaliśmy tę scenę.

Gdy biegnący z wyciągniętymi rękami mężczyźni znaleźli się blisko żołnierzy, ci nakazali im zatrzymać się, zrewidowali ich i wylegitymowali, a następnie jednemu z nich zabrali ręczny zegarek, a drugiemu zdjęli z grzbietu starą, wytartą kurtkę skórzaną. Staliśmy bez większego zdziwienia, bowiem kilka minut temu, mojemu szwagrowi również zdjęto z nóg jedyne buty. Już zaczynaliśmy rozumieć na czy polegać będzie wyzwolenie.

Cały czas przesuwała się tylko piechota, a później pokazali się radiotelegrafiści, którzy od drzewa do drzewa ciągnęli kolorowe druty kabli telefonicznych. Dopiero w południe przyjechała na skraj naszego lasu bateria dział. Były to trzy średniej wielkości armaty. Przyciągnęły je konie, zgrabne i dobrze utrzymane chyba z jakiegoś niemieckiego majątku. Radzieckie koniki, które już zdążyliśmy przed południem poznać, były małe, kosmate i przypominały wyrośnięte kozy.

Ciąg dalszy nastąpi...

piątek, 22 marca 2013

Słowo marszałka

Zawsze buntowałem się przeciwko niedorzeczności śmierci. Śmierć poniesiona na wojnie jest moim zdaniem bezsensowna w dwójnasób. Całkowitą zaś bzdurą urągającą logice jest śmierć, która dosięga pechowców pod koniec działań wojennych, w jej ostatnim dniu lub tuż po jej zakończeniu. Wbrew pozorom przypadki takie są dość liczne. Osobiście w moim dzieciństwie wojennym natknąłem się na kilka, z których o jednym dziś opowiem.

Był początek marca 1945 roku. Pierścień frontu zamknął się wokół gdańskiego wybrzeża odcinając od lądowych połączeń tysiące uciekinierów i liczącą setki tysięcy zbieraninę różnych niemieckich formacji wojskowych. Oddziały te przyparte do brzegów zatoki i wspierane siłami dziesiątków okrętów stawiały nacierającej armii sowieckiej zacięty opór. Chodziło o zachowanie w niemieckich rękach portów morskich w rejonie południowego Bałtyku, co stwarzało szansę ewakuacji możliwie dużej ilości sił wojskowych, a także uciekinierom cywilnym.

W tej sytuacji niemiecką obronę w rejonie naszego wybrzeża cechowała zaciętość i desperacja. Zmagania te odbywały się kosztem miejscowej ludności, która często traciła swój dobytek, zabudowania, a nawet ponosić musiała częste ofiary spośród osób najbliższych.

Część miejscowej ludności miejskiej ukryła się u swoich rodzin w pobliskich kaszubskich wsiach. Inni tacy jak my nie mając możliwości szukała innych rozwiązań np. przenosząc się do schronów, bunkrów itp. Niektórzy adoptowali na schrony domowe piwnice, służące wcześniej do innych celów.

Nasza rodzina już od kilku tygodni zamieszkiwała bunkier – ziemiankę wykopany na brzegu cisowskiego lasu, tuż przy cmentarzu. Już kilka dni po zamieszkaniu tam, po sąsiedzku miejsce zajęła jakaś tyłowa niemiecka jednostka. Składała się z kilku furmanek służących do przewozu amunicji na linię frontu (przebiegała ona wtedy w rejonie Łężyc) jakiegoś sztabu niskiego szczebla i dwuosobowego polowego warsztatu rusznikarskiego. Ten ostatni interesował nas chłopców szczególnie. Tu bowiem naprawiano broń, którą po naprawie przestrzeliwano, a to były widowiska niecodzienne.

Przy tej rusznikarni, oddalonej od naszego bunkra o kilka kroków, spędzaliśmy mnóstwo czasu, działo się tu bowiem zawsze coś interesującego. Naprawiano tu zwykłą broń strzelecką, a więc karabiny i pistolety maszynowe różnych typów, broń krótką, ale zdarzały się też karabiny maszynowe, które naprawiano i strzelano różnym seriami żeby sprawdzić czy działa.

Niemcom nasza obecność nie przeszkadzała. Staliśmy więc kilka kroków za ich plecami i obserwowaliśmy ich poczynania. Szefem tej rusznikarni był niestary feldfebel. To on decydował o tym, która broń jest sprawna i może trafić na front, a którą należy nadal naprawiać. Drugi Niemiec chociaż od niego starszy był niższy stopnie i służył temu pierwszemu za pomocnika.

Tymczasem krąg okrążenia zacieśniał się. Nocami serie z broni maszynowej słychać było już w pobliżu Rumi. W ciągu dnia odgłosy broni strzeleckiej cofały się, za to swój wielogodzinny koncert rozpoczynała radziecka artyleria, i swoje akrobacje wyczyniały na niebie nieduże srebrzyste samolociki, siejące seriami z broni pokładowej.

Strach i głód, ten niezapomniany duet ostatnich dni marca z każdym dniem potęgował się. Konina z zabitych koni weszła do naszego stałego jadłospisu pod różną postacią. Brakowało niestety chleba.

Nadeszła kolejna niedziela. Śnieg znikł już wcześniej i spod ściętych gałęzi sosen, których nie ominęły pociski i odłamki, ukazały się zwiędłe jesienne wrzosy. Na obiad jak zwykle była konina, a po obiedzie... nagle po obiedzie zapanowała cisza, jakiej nie było tu od kilku tygodni. Zamilkł jazgot karabinów maszynowych, nie rąbała artyleria, nie biły działa okrętowe, a na niebie poza chmurami nic się nie ruszało.

Wylegliśmy przed schron rozglądając się ze zdziwieniem dookoła, nie dowierzając ani własnym uszom, ani oczom. I wtedy dostrzegliśmy niespodziewanie długą kolumnę Niemców, wlekących się noga za nogą skrajem lasu w kierunku Chyloni. To były oddziały, które od tygodni powstrzymywały nacierającą armię radziecką, a które po wyczerpaniu swoich obronnych możliwości wycofywały się do drugiej linii obrony. To byli żołnierze pokonani, którzy musieli wycofać się przed silniejszym nieprzyjacielem. Wlekli się brudni i skrajnie wyczerpani. Na niektórych wisiały strzępy polowe mundurów, lecz wszyscy nadal nosili swoją broń osobistą, a także dodatkowe skrzynki z granatami, amunicją oraz pancerfausty.

Przeciągające kolumny szły w milczeniu w jakimś dziwnym otępieniu. Ich przemarsz trwał kilkadziesiąt minut, a my też w milczeniu przyglądaliśmy się im powstrzymując się od uwag i komentarzy. Na odejście Niemców czekaliśmy od lat, ale nie mieliśmy żadnego wyobrażenia jak to odejście będzie wyglądało. Teraz nie czuliśmy radości, która byłaby w tej sytuacji czymś naturalnym, a tylko zdziwienie i jakąś ulgę, nawet nie satysfakcję, a tylko ulgę...

Po kolacji, gdy wyszliśmy ponownie z bunkra, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że zniknęli nasi Niemcy, ci od rusznikarni i konnego transportu. Pozostało po nich kilka dziur i schronów, trochę końskiej padliny, jakiś połamany wóz i jakieś wojskowe graty, skrzynki po amunicji, karabin z połamaną kolbą i jakieś szmaty.

Wokół panowała cisza, która po tylu tygodniach kanonady była zadziwiająca i niepokoiła. Widocznie wszyscy w naszym schronie reagowaliśmy na tę ciszę, na zaistniałe wydarzenia i na niewiadomą przyszłość w sposób jednakowy, mianowicie dziwnym niepokojem. Podświadomie ściszaliśmy głosy do szeptu, a poza małymi dziećmi, wszyscy spędziliśmy noc z niedzieli na poniedziałek bezsennie, prowadząc szeptane rozmowy.

Gdy wraz z marcowym rankiem nadszedł świt, szary i pochmurny, zaczęliśmy pojedynczo wymykać się ze schronu, w oczekiwaniu najbliższych godzin. Wnet na okolicznych wzgórzach odezwały się jakieś głosy. Czyżby wracali Niemcy? Ale głosy były inne, jakieś nieznajome. Słów ani zdań nie rozumieliśmy, bo tłumiła je odległość i leśne poszycie, ale z całą pewnością nie była to mowa niemiecka. A więc Rosjanie?

Nie minęło pół godziny, gdy pierwsze sylwetki ludzkie zamajaczyły między drzewami. Były ich dziesiątki, niebawem setki. Szli gromadnie z bronią gotową do strzału. Czasami zabrzmiała seria z pistoletu maszynowego, czasem pojedynczy strzał. Po chwili ze wzgórz spłynęła kolejna fala radzieckich żołnierzy. Nieliczni wchodzili do naszej ziemianki szukając Niemców, inni prosili o wodę i maszerowali dalej. Do południa takich fal spłynęło kilka, a dopiero koło południa w rejonie cmentarza przybyła bateria dział, która sprawnie się okopała i niebawem rozpoczęła ostrzał Kępy Oksywskiej.

Dopiero po kilku dniach, szwendając się po najbliższej okolicy natknąłem się na trupa niemieckiego żołnierza. Ubrany był w spodnie mundurowe i szary wojskowy sweter poplamiony na plecach kilkoma brunatnymi zaciekami. Leżał w na brzuchu, a w wyciągniętej ręce trzymał zmiętą kartkę papieru.

Zbliżyłem się do nieboszczyka i przypatrzyłem się mu dokładniej. Tak, nie było żadnych wątpliwości, to były zwłoki owego żołnierza z pobliskiej rusznikarni. Widocznie ukrył się w opuszczonym bunkrze i chciał skorzystać z zapewnień Marszałka Rokosowskiego, szeroko kolportowanych w formie ulotek adresowanych do niemieckich oficerów i żołnierzy, a zapewniających oddającym się do niewoli, poszanowanie życia i osobistego mienia.

Znajomy rusznikarz uwierzył słowu marszałka, a wiarę swoją przypłacił życiem. Patrząc na jego zwłoki pomyślałem jak niewiele jest warte słowo marszałka i zdziwiłem się dorosłością własnej myśli, bo przecież miałem zaledwie 11 lat. Dopiero później gdzieś wyczytałem, że dzieci wojny dorastają szybciej, tylko czy da się określić cenę jaką za to płacą?

czwartek, 21 marca 2013

Czyhająca śmierć - iperyt

W numerze 11 z dnia 11 – 17.03.2013 roku w Tygodniku „Przegląd” ukazał się interesujący artykuł Bronisława Tumiłowicza pt. „Bałtyk pełen iperytu”. Ponieważ na ten temat pisałem już 13 lat temu („Wiadomości Gdyńskie” nr 4 z kwietnia 2000 roku, gdzie jest mój tekst pt. „Czyhająca śmierć – iperyt nadal groźny”) z dużym zainteresowaniem sięgnąłem do aktualnej publikacji. W moim tekście przed laty sugerowałem niezwłoczne zajęcie się tą problematyką, a także zorganizowanie międzynarodowego lobby, które wypracuje, w trybie pilnym, kompleksowy plan obrony Europy Północnej przed skażeniem oraz konsekwentne wdrożenie tego planu przez społeczność międzynarodową. Zwracałem też uwagę na szereg katastrofalnych następstw skażenia Bałtyku iperytem. Między innymi na zagrożenie dla rybołówstwa i przetwórstwa rybnego, zagrożenie dla żeglugi pasażerskiej, turystyki nadmorskiej, wędkarstwa sportowego i żeglarstwa.

Pisząc przed laty mój tekst nie dysponowałem danymi, które teraz przytacza pan Tumiłowicz. Nie wiedziałem o tym, że trujące gazowe ładunki, pozostałości po II wojnie światowej zatopiono na naszych wodach przybrzeżnych – w okolicach Rynny Słupskiej, w okolicach Dziwnowa, Darłowa, Helu i Głębi Gdańskiej, czyli dosłownie za naszą miedzą... Mówiło się wtedy o zatopionych trujących ładunkach u wybrzeży duńskich i w rejonie Bornholmu.

Byłem chyba jednym z pierwszych, którzy ten temat próbowali nagłośnić – tak więc myli się Autor obecnego tekstu, że sprawa iperytu i innych gazów bojowych zatopionych w Bałtyku wypłynęła dopiero przy okazji budowy tzw. rurociągu północnego łączącego Rosję z Niemcami. Sprawę tę wcześniej zgłaszali nasi rybacy, była ona też znana naszej Marynarce Wojennej, czego dowodem jest telefon jaki otrzymałem ze sztabu Marynarki Wojennej informujący mnie, że problem ten jest przez tę instytucję monitorowany.

Ucieszyła mnie natomiast informacja, że problemem tym wreszcie zajęto się poważnie, że powstały międzynarodowe komisje pod patronatem Unii Europejskiej, skalkulowano nawet ewentualne koszty utylizacji tych niebezpiecznych śmieci (około 5 mld dolarów), zainteresowano też tym problemem NATO – jako instytucji zdolnej się uporać się z tym kłopotliwym i skomplikowanym przedsięwzięciem.

Tak więc po latach udawania, że „nie ma sprawy” - wszystko wskazuje na to, że Bałtyk zostanie oczyszczony, a zagrożenie dla fauny, flory i ludzi zażegnane.

wtorek, 19 marca 2013

Węglarz, szatornik i inni – czyli handel obwoźny na przedmieściu

Dziś stoją tam markety różnego rodzaju. Wtedy, a było to zaledwie ponad sześćdziesiąt lat temu, rozścielały się tam łany żyta, żółciły się pachnące pola łubinu, a wczesnym latem kwitły zagony kartofli.

Nasze osiedle na odległych przedmieściach Gdyni przypominało bardziej wieś, niż część portowego miasta. Brukowana ulica łącząca Gdynię z Rumią i dalej z Redą i Wejherowem była tylko jedna. Boczne uliczki były piaszczyste, dreptały po nich kury i bawiły się dzieci. Tu graliśmy w „piekło i niebo”, skakankę, dwa ognie i palanta. Tu też pod płotami, przycupnięci w piasku graliśmy „w noża”, a dziewczynki ustawiały swoje wózki z lalkami, czyli z pupami.

Samochód pojawiał się na ulicy Chylońskiej sporadycznie – raz, dwa razy na godzinę. Na naszych piaszczystych drogach nie widziało się go wcale. Tu tylko od czasu do czasu pojawiały się konne wozy. W lecie, w czasie żniw, jechały tędy z pól drabiniaste wozy z żytem. Jesienią fury wyładowane workami kartofli. A zimą, drogą koło cmentarza gburzy wozili drewno na opał lub okorowane dłużyce sosnowe na kolejową „ekspedycję” do Chyloni, gdzie później miesiącami leżały w stertach, czekając na dalszy transport. Zanim te obdarte „ze skóry” sosny dotarły na plac przy dworcu kolejowym, musiały odbyć dość długa drogę – najpierw krętymi leśnymi ścieżkami, później wąskimi drogami przez osiedle, a dopiero później główną ulicą. Dla koni i furmanów był to duży wysiłek – bo ciężar ładunku był znaczny, a jego wymiary utrudniały manewrowanie.

Dla nas, dzieciarni, takie wozy z sosnami były nie lada atrakcją. Wieszaliśmy się na końcu tych dłużyc, tuż przy powiewających czerwonych szmatach, przyczepionych zgodnie z drogowy przepisami na końcu ładunku. Furmani tylko głosem próbowali nas odpędzać od tych niebezpiecznych przejażdżek, bo zajęci kierowaniem końmi nie mieli możliwości dosięgnąć nas batem.

Jeszcze większą atrakcją były przyjazdy na nasze uliczki węglarza, handlarza ryb lub szatornika. Każda z tych atrakcji miała swoją specyfikę, bo też inny był towar i inny sposób jego sprzedaży. Najrzadziej przyjeżdżał węglarz. Głównie parę razy jesienią, bo takie było zapotrzebowanie mieszkańców, a raczej ich kaflowych pieców. W lecie jako opał „pod paletę” służył chrust, torf i szyszki zbierane w pobliskim lesie. Węgiel używano do zimowego ogrzewania, a i to nie zawsze. Często zastępowano go torfem lub drewnem liściastym głównie z wycinki, które potem cięto na klocki i łupano na drobne szczapki za pomocą siekiery.

Tak więc, węgiel kupowano u węglarza rzadko, jedną lub dwie „kipy”. Z wozu noszone w tych kipach przez węglarza bezpośrednio do szopki lub piwnicy. Taka jedna kipa mieściła około 50 kg węgla i tak ją liczono. Niekiedy węgiel ten dowożono „rolwagą” - czyli platformą na oponach. Wtedy na wozie była zwykle waga, którą ważono pierwszą kipę. Następne już liczono jak pierwszą, zważoną.

Częściej, bo prawie co tydzień, zwykle w czwartki, przed postnym piątkiem, przyjeżdżał wóz z rybami. Furman, który był równocześnie sprzedawcą, już z dala nawoływał klientów swoim donośnym wrzaskiem, modulując głos przeciągłym „rebe, rebe, rebe”. Gospodynie w fartuchach wychodziły przed płot, czekając na przyjazd wozu. Asortyment ryb był zwykle taki sam. Były pomuchle, flądry zwane też starnewkami, ale królował śledź, którego na wozie była przewaga. Czasami choć sporadycznie był kosz z deklem, pełen żywych węgorzy lub skrzynka pachnących dymem złocistych szprotek.

Gospodynie, które już wcześniej zaplanowały piątkowy obiad, podchodziły do wozu zdecydowanie, pytały o ceny, oglądały ryby zwracając uwagę na oczy i skrzela, a następnie kupowały 2 – 3 funty. Ryby ważono na wadze szalkowej, kładąc na jednej szalce towar, a na drugiej mosiężne lub żelazne odważniki, potem przesypywano je do przyniesionej przez klientkę miski lub pakowano w starą gazetę.

Dużą atrakcją dla nas dzieci był przyjazd szatornika czyli szmaciarza, skupującego stare szmaty i zniszczoną do cna odzież. Szatornik ogłaszał swoje przybycie ręcznym dzwonkiem i krzykiem – rymowanką: „szmaty kupuję, stare łachy”. Tu handel był wymienny, stare spodnie lub marynarka za nową miskę lub wiadro. Szmaty były ważone wagą sprężynową, a towar oferowany w zamian był rozwieszony na burtach wozu chyba dla zachęty. Makulatury szatornik nie kupował, tylko stare ubrania, a zimą nie jeździł. Jego pojawienie się oznaczało wiosnę i wiosenne porządki.

niedziela, 17 marca 2013

Dwa „Orły”

Okręty te poza nazwą i funkcją różni wszystko. Pierwszy z nich wszedł do służby w lutym 1939 roku, aby zaginąć w czerwcu na Morzu Północnym, drugi zasilił naszą Marynarkę Wojenną w kwietniu 1986 roku. Pierwszy zbudowali Holendrzy, drugi Rosjanie. Pierwszy służył nam zaledwie 16 miesięcy, drugiego służba trwa już od 27 lat. Mowa tu o ORP „Orłach”, naszych okrętach podwodnych, zadaniem których było i jest zatapianie nieprzyjacielskich okrętów i statków, a które technologicznie sprawy ujmując, dzieli epoka.

W moim tekście o tragicznych losach „Orła” (więcej informacji jest TUTAJ) tego historycznego, z 1939 roku podałem między innymi jego kilka danych technicznych, więc nie będę ich tu ponownie przytaczał. Podam natomiast nieco danych dotyczących „Orła” będącego do dziś na służbie. Dane te zaczerpnąłem z artykułu Jacka Krzewińskiego, który ukazał się w miesięczniku „Okręty” (nr 2 z lutego 2013 roku), któremu w tym miejscu za przekazaną wiedzę serdecznie dziękuję.

Aby ułatwić sobie zadanie zaprezentowania obecnego ORP „Orła” sporządziłem tabelaryczne zestawienie danych, z których wynikami poniżej pragnę zainteresowanych zapoznać.

Okazuje się, że stary „Orzeł” był o około 12 metrów dłuższy od nowego – tamten był długi na 84 m, obecny ma 72,6 m. Obecny okręt jest natomiast szerszy – stary mierzył 6,7 m, obecny aż 9,9 m. Tamten był szczuplejszy jego kadłub miał 4,2 m, obecnego 6,09 m.

Stary „Orzeł” był uzbrojony w działo 105 mm, dwa działko przeciwlotnicze kaliber 40 mm oraz 12 wyrzutni torped. Nowy ma tylko 6 wyrzutni torped. Poza tym z kiosku można strzelać z naramiennych wyrzutni przeciwlotniczych. Nowy posiada stację wykrywania min, radar dozoru nawodnego oraz urządzenie łączności radiowej – o czym w przypadku starego nie mogło być mowy. Stary napędzany był Dieslem o mocy 4740 KM i silnikiem elektrycznym 1000 KM. Nowy dysponuje dwoma silnikami wysokoprężnymi o mocy 1,25 MW każdy, dwoma generatorami spalinowymi, a także dysponuje silnikiem elektrycznym o mocy 4,34 MW. Obecny „Orzeł” ma mniejszą prędkość nawodną niż jego stary imiennik. Tamten miał prędkość 19 węzłów, obecny tylko 12 węzłów, co spowodowane jest zapewne kształtem kadłuba. Natomiast pod wodą obecny okręt osiąga prędkość 17 węzłów, podczas gdy jego poprzednik poruszał się z prędkością 9 węzłów.

Nowy okręt ma duży zasięg pływania, nawodny do 6000 mil morskich, a podwodny do 400 mil morskich oraz duże możliwości zanurzenia do 300 m, co przy pokryciu kadłuba specjalną powłoką z tworzyw sztucznych i gumy sprawia, że jest on przy zanurzeniu mało widoczny. Sprzyja temu też konstrukcja cichego napędu. Posiadane przez okręt wyrzutnie do stawiania min morskich mogą służyć do ewentualnej ewakuacji załogi liczącej 60 osób.

Okręt cumuje w porcie wojennym w Gdyni – Oksywiu, przy specjalnie dla niego wybudowanym pirsie i uczestniczy często we wszelkiego rodzaju ćwiczeniach floty NATO.

sobota, 16 marca 2013

Osiedle PLO w Orłowie.

W PRL – u jednym z największych dóbr były mieszkania. Kolejki potrzebujących w Wydziale Lokalowym w Prezydium MRN były niebotyczne. Sporządzane były listy oczekujących na dany rok kalendarzowy, z reguły nie realizowane i przechodzące z tzw. poślizgiem na rok lub lata następne. Ustalane były też priorytety – poza kolejką mieszkania komunalne otrzymywali funkcjonariusze UB i Mo, aktywiści partii rządzącej, a z puli rezerwowej pogorzelcy, wyburzeniowcy, repatryjanci. Na mieszkania i inne lokale np. sklepy wydawane były przydziały w ramach tzw. publicznej gospodarki lokalami.

W pierwszych latach powojennych pozyskiwano mieszkania z dwóch źródeł z odzysku po zmarłych lokatorach, bądź z niewielkiego budownictwa miejskiego. Budownictwo indywidualne, z uwagi na trudności materiałowe praktycznie nie istniało, a budownictwo spółdzielcze ruszyło dopiero po październiku 1956 roku, po dojściu do władzy Gomułki i jego ekipy.

Jaskółką zwiastującą nowy trend w budownictwie mieszkaniowym było budownictwo zakładowe, na które pozwolić mogły sobie tylko nieliczne duże zakłady pracy, dysponując wystarczającą siłą przebicia. Na Śląsku były to kopalnie i huty, a u nas na Wybrzeżu przedsiębiorstwa żeglugowe – konkretnie PLO. Szansa pozyskania mieszkania, a nawet własnego domku była magnesem przyciągającym do firmy poszukiwanych fachowców, co przy korzystnych warunkach płacowych (częściowo płatnych w dewizach) było bardzo atrakcyjne.

W tym czasie ukształtowała się warstwa tzw. pływających – ludzi zatrudnionych na statkach marynarki handlowej lub rybołówstwie dalekomorskim. Mężczyźni tak zatrudnieni byli dla miejscowych panien szczytem marzeń, zapewniali bowiem dostatnie życie i wygodny tryb bytowania, bez codziennej harówki w sklepie lub innej pracy fizycznej. W tej sytuacji przy relatywnie wysokich dochodach pływający uzupełnianych prywatnym importem brakujących towarów w PRL – u, a brakowało wszystkiego sprzedawano towary w tzw punktach skupu artykułów zagranicznych. Należało pomyśleć o zagospodarowaniu tych nadwyżek finansowych.

Wtedy to, a był 1955 rok, prezydium MRN przydzieliło PLO atrakcyjny teren pod budowę domków jednorodzinnych dla pracowników tej firmy. Teren był uzbrojony, położony w malowniczej dolinie rzeki Kaczej u podnóża Kępy Redłowskiej i zezwalał na zlokalizowanie tam około 150 domków z prefabrykatów wykonywanych na miejscu, co znacznie obniżyło koszty budowy.

W ten sposób, przy obecnych ulicach Armatorów i Szturmanów, powstało PLO – owskie osiedle domków jednorodzinnych. Po latach decydenci miejscy zaczęli pluć sobie w brodę, że tak cenny teren przekazano pod niską zabudowę, w miejscu gdzie stanąć mogły wielokondygnacyjne bloki mieszkalne, z mieszkaniami dla tysięcy gdynian.  

piątek, 15 marca 2013

MPiK przy Świętojańskiej.

Gdyński MPiK, czyli klub Międzynarodowej Prasy i Książki mieścił się przy ul. Świętojańskiej 68 róg ul. Żwirki i Wigury 6. Dzisiaj dokładnie w tym miejscu mieści się salon sieci Empik, która swój początek wzięła właśnie od klubu Międzynarodowej Prasy i Książki. Przed wojną w tym domu należącym do państwa Orłowskich mieściło się „Bon marche” - jeden z ówczesnych domów towarowych (pozostałe dwa to dom Ferdynusa przy ul. Jana z Kolna 4 – powojenny PDT, oraz dwukondygnacyjny sklep z konfekcją i bielizną damską przy ul. 10 lutego 27, gdzie dziś są „Delicje”)

Spośród wymienionych „Bon marche”, był placówką najbardziej znaną i liczącą się w mieście. Był sklepem wielobranżowym, zajmującym suterynę, parter i piętro całego narożnika budynku. Po zajęciu Gdyni przez Niemców placówka ta nadal działała, chociaż teraz prowadziła sprzedaż reglamentowaną (z wyjątkiem zabawek dla dzieci sprzedawanych w suterynie) a zarządzał nią Niemiec. Krótka przerwa w działalności nastąpiła jesienią 1943 roku, po zbombardowaniu budynku przy ul. Świętojańskiej 6 w czasie pamiętnego nalotu na Gdynię 9 października tego roku. Wielkokalibrowa bomba ścięła wtedy budynek od strony ul. Świętojańskiej do poziomu 3 piętra (od podwórka) zasypując częściowo sklep. Po odgruzowaniu placówka wznowiła swoją działalność kontynuując ją aż do marca 1945 roku.

Po wojnie wznowiono tam działalność handlową, lecz jej szczegółów nie znam. Gdy latem 1956 roku zamieszkałem w tym budynku w mieszkaniu teściów, w dawnym „Bon marche” trwał remont. W marcu 1958 roku lokal ponownie uruchomiono jednakże już w zmienionym kształcie. Teraz mieścił się tu MPiK podobny do tego w Sopocie przy ul. Monte Casino, lecz znacznie większy, dwukondygnacyjny z czytelnią zagranicznej prasy, kawiarnią i księgarnią – wyjątkowo dobrze zaopatrywana we wszelkie nowości wydawnicze.

W czytelni czasopism odbywały się częste prelekcje i spotkania z tzw. ciekawym ludźmi. Wtedy też często z żoną korzystaliśmy z tych imprez. Z upływem czasu wrażenia z tych spotkań zatarły się. Do dziś jednak pamiętam spotkanie z Jane Sztaudyngierem, autorem rymowanych fraszek.

MPiK choć teraz znacznie okrojony bo jednopiętrowy przetrwał jako jedna z nielicznych placówek na ul. Świętojańskiej w formie niezmienionej do dziś i nie widać na razie żeby powstał tam kolejny bank.

środa, 13 marca 2013

Zagraniczne lekarstwa.

Tzw. rynek czasu PRL – u to rynek braków. W zasadzie nie było roku w którym na wszystkich płaszczyznach i we wszystkich dziedzinach byłaby pełna podaż wszystkich towarów. Ciągle czegoś brakowało, bądź nie było czegoś w ilościach wystarczających lub w nadmiarze. W pierwszym okresie po wojnie braki rynkowe uzasadniały zniszczenia wojenne. W okresie późniejszym, gdy plan 6 – letni (lata 1950 – 55) zakładał rozwój gospodarczy, a propaganda mówiła o „uprzemysłowieniu Polski” i zwiększonej wydajności rolnictwa (PGR – y, Spółdzielnie Produkcyjne) winnymi braków byli: bumelanci, brakoroby, spekulanci, aferzyści, a nawet imperialiści i niemieccy odwetowcy.

Wtedy to pojawił się szeptany dowcip, że socjalizmowi szkodzą cztery pory roku – mroźna zima, mokra wiosna, suche lato i wczesna jesień.

A brakowało nie tylko mięsa, nabiału, cukru (kartki już od 1976 roku), mebli, sprzętu AGD i RTV, ale także węgla (przydziały węgla utrzymywały się przez cały czas PRL – u) i papieru toaletowego, energii elektrycznej (tzw. stopnie zasilania) i wody w kranach (zakaz podlewania ogródków i próby podlewania trawników miejskich wodą morską).

Pamiętające wojenne braki pokolenie w tych realiach rodziło sobie dość dobrze – łamiąc i omijając przepisy, nabywając towary spod lady, stosując tam gdzie tylko było to możliwe substytuty, korzystając z przemytu i z samozaopatrzenia (ogródki działkowe i przydomowa hodowla zwierząt).

Były jednakże towary, których substytutami nie dało się zastąpić – były to leki w Polsce nieprodukowane, a więc nieobecne na rynku, od których często zależało ludzkie życie. W tym kontekście pojawienie się na gdyńskim rynku Apteki Leków Zagranicznych przyjęto z dużym zadowoleniem. Placówkę tę uruchomiono w marcu 1956 roku (czas przed październikowej odwilży) przy ul. Świętojańskiej 70 róg ul. Żwirki i Wigury vis a vis MPiK (później została przeniesiona pod nr 72 lu 74 dokładnie nie pamiętam), a więc w samym centrum miasta. Kierownikiem apteki został mgr farmacji Franciszek Rączka, a dokumentację prowadziła Marta Pieszczatowska.

Apteka była placówką państwową. Ceny skupu i sprzedaży leków ustalała Państwowa Komisja Cen, a same zaś leki pochodziły z importu marynarzy lub paczek przesyłanych przez rodziny i znajomych przebywających na zachodzie.

Przewozem leków głównie ze Skandynawii i Niemiec parali się marynarze i rybacy dalekomorscy, którzy w procederze tym dostrzegli korzystny interes, a niekiedy też po dłuższej współpracy z apteką realizowali konkretne zamówienia pod potrzeby osób przewlekle chorych.

Jakby nie patrzeć na sprawę w tamtych czasach działalności tej należało tylko przyklasnąć.

poniedziałek, 11 marca 2013

Skwer Kościuszki – wizytówka Gdyni.

Kiedyś wpadło mi w ręce stare zdjęcie z połowy lat 20 – tych ubiegłego wieku, a na nim widok z tamtych lat przedstawiający gmach Państwowego Instytutu Hydrologiczno – Meteorologicznego w Gdyni (dzisiaj Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej - IMGW). Tuż przed gmachem Instytutu, widok plaży, która jak z tego wynika sięgała aż po dzisiejszą ul. Waszyngtona. W czasie, z którego pochodzi to zdjęcie Basen Prezydenta, a więc nabrzeże Rybackie i nabrzeże Pomorskie jeszcze nie istniały. Przymierzano się zapewne do kolejnego etapu budowy portu – portu rybackiego i jachtowego przy tzw. Molo Południowym. Wnet też, w tym rejonie, przystąpiono do bagrowania przyszłych basenów i refulacji. Czerpany z dna tego fragmentu Zatoki Gdańskiej piasek, wyrzucono na sąsiednią plażę, tworząc powierzchnię tego, co niebawem przyjęło kształt obecnego Skweru Kościuszki.

Miejscowa gazeta, w numerze z 1 września 1935 roku, podała: „Urząd Morski ukończył budowę mola Południowego zamykającego Basen Prezydenta od strony południowej. Obecnie przeprowadzone są tylko roboty przy wyrównywaniu piaszczystej powierzchni mola oraz umocnienia jej przez pokrycie warstwą torfu i obsianiu trawą...”
Dalej – w tej samej notatce – podaje się, że zamierza się tu wybudowanie Pomnika Zjednoczenia Ziem Polskich, przystani dla Żeglugi Polskiej, budynku Yacht – klubu (taka pisownia w oryginale), budowa ulicy oraz „plantacji dekoracyjnych”, czyli mówiąc dzisiejszym językiem – zieleni, kwietników, drzew ozdobnych itp.

Przypuszczać należy, że prace te zajęły cały 1936 rok, bowiem dopiero „Dziennik Gdyński” z 12 marca 1937 roku podaje, że prace w tym rejonie miasta trwają, że rozstrzygnięto konkurs na rozplanowanie mola południowego i, że niektóre prace podjęte zostaną już wiosną tego roku. Podaje się też, że willa „Tusia”, znajdująca się w tym rejonie miasta, zostanie wyburzona – widocznie jako niemieszcząca się w koncepcji zagospodarowania skweru.

W tle za brukarzami widać willę "Tusia".
Jak widać – prace na skwerze trwały latami. Pomnika Zjednoczenia Ziem Polskich nie wybudowano, zamiast tego jedną z ulic na skwerze nazwano aleją Zjednoczenia. Nie zrealizowano też pomnika marszałka Piłsudskiego, który na wniosek Związku Strzeleckiego miał tu stanąć. Nazwano natomiast na cześć Marszałka jedną ulicę biegnącą od Komisariatu Rządu do zatoki obecnie Aleja Piłsudskiego.

Jak by tam nie było, przed wybuchem wojny Skwer Kościuszki był urządzony, basen Prezydenta czynny,a przy nabrzeżu Pomorskim cumowały nasze transatlantyki. Rodzice opowiadali mi o uroczystych, ostatnich przed wojną obchodów Święta Morza, w których wraz z Nim uczestniczyłem.

A potem był 1 września 1939 roku, Niemcy w Gdyni, a skwer na parę lat przemianowany został na Adolf Hitler – Plaz.


Tak kiedyś wyglądał Skwer Kościuszki.

sobota, 9 marca 2013

Rodzinna nostalgia

Przed laty, w mojej młodości, gdy nie było jeszcze telewizji, DVD, internetu, komórek, jesienne i zimowe wieczory spędzano rodzinnie. Przy herbacie zwykle ziołowej rodzice snuli wspomnienia ze swojej młodości. Opowiadali o swoich rodzicach, wspominali rodzeństwo, często już nieżyjące, bądź swoich nauczycieli lub kolegów z lat szkolnych. Wtedy to sięgano do starych fotografii, przechowywanych zwykle w kartonie po butach. W albumach bowiem wklejone były tylko zdjęcia najważniejsze, a cała „masówka” luzem przechowywana była właśnie w ten sposób.

Szukając właściwego zdjęcia w takim kartonie, przerzucano kilka innych, i wtedy opowieść zbaczała na „inny tor”, a wzbudzająca dygresję fotografia stawała się pretekstem do kolejnej anegdoty, oddzielnego tematu wspomnień.

Zwykle opowieści te snuto do późnych godzin wieczornych. Odbywało się to w przyćmionym świetle lampy naftowej lub karbidowej, bo przecież nie wszystkie domy miały prąd. I wtedy zdjęcie o którym mówiono wędrowało z rąk do rąk, a snujący opowieść ściszał głos aby widać nie spłoszyć rysujących się obrazów z przeszłości. Czuło się wtedy prawie bliską obecność tych, których już nie ma...

Zapewne właśnie to sprawiało, że w mojej rodzinie – z pokolenia na pokolenie – przywiązywano dużą wagę do fotografii. Widocznie tak próbowano niejako podświadomie zatrzymać szybko upływający czas, powstrzymać przemijanie i ulotność naszego bytowania...

W moich liczących kilkaset fotografii zbiorach poczesne miejsce zajmuje zdjęcie najstarsze ponad stuletnie. Nie wklejono go do albumu, bo sztywne kartonowe passe – partout to uniemożliwia. Ale to dzięki tej kartonowej podkładce, fotografia w dość dobrej kondycji przetrwała do dziś. Wykonano ją w kolorze sepii, zapewne przy pomocy szklanej kliszy. Na kartonie passe – partout znaleźć można dwie interesujące informacje – nazwisko fotografa: Georg Rill, oraz miejsce wykonania – Pelplin. Na odwrocie zdjęcia, ktoś przed laty, niewprawną ręką odnotował „Razem”. Adnotacja ta oznaczać widocznie miała, że zdjęcie przedstawia całą rodzinę Mekowskich – moich dziadków „po kądzieli”.




Centralną postacią na zdjęciu jest brodaty mężczyzna – to mój dziadek Franciszek. Poniżej siedzi schludna kobieta w średnim wieku – to babcia Łucja. U góry zdjęcia, obok dziadka około 10 letnia dziewczynka – to moja mama Gertruda (urodzona w Szpęgawie w 1896 roku). Fakt ten pozwolił mi wydatować zdjęcie na rok 1906. Potwierdza to nieobecność na zdjęciu mojego najmłodszego wujka Kazimierza, którego w owym czasie nie było jeszcze na świecie, a także wiek około 8 letniego stojącego chłopca – mojego wujka Klemensa. Chłopiec ten pod koniec I wojny światowej już jako pruski żołnierz poległ „za Cesarza” na froncie francusko – pruskim.

Jak ustaliłem w oparciu o rodzinne dokumenty, w momencie wykonania zdjęcia moi dziadkowie urodzeni w latach 1866 – 67 liczyli około 40 lat. Zastanawia mnie tylko jedno, dlaczego zdjęcie to wykonano w Pelplinie? W tym czasie dziadek mój pracował jako leśniczy w dworskich lasach koło Szpęgawska, miał więc bliżej do Starogardu. Dlaczego udano się do Pelplina, aby tam zrobić wspólną fotografię? Dojechać tam trzeba było furmanką, tym bardziej, że dzieci, poza moją mamą, ciotką Martą i wujkiem Klemensem były małe.

Czyżby zdjęcie to wykonano w Pelplinie przy okazji pobytu na odpuście w pelplińskiej katedrze lub innej rodzinnej uroczystości w tym miasteczku.

Tego już dziś, po stu latach jednoznacznie nie uda mi się ustalić. Ale jak by nie było, to dzięki tej fotografii wiem jak wyglądali moi dziadkowie, bo w życiu się z nimi „rozminąłem” - zmarli bowiem po I wojnie światowej, na około 10 lat przed moim urodzeniem.

czwartek, 7 marca 2013

Biznes bosmana Płonki.

Osobiście poznałem go w pierwszych latach 60 – tych ubiegłego wieku. Załatwiał jakąś urzędową sprawę. Przedstawił się imieniem i nazwiskiem oraz dodał, że jest właścicielem jedynego gdyńskiego fotoplastikonu znajdującego się przy Skwerze Kościuszki, obok kawiarni „Paloma”. Znałem ten lokal, bo już wcześniej kilkakrotnie z niego korzystałem. Teraz miałem sposobność poznać jego właściciela. Nazywał się Paweł Płonka, był bosmanem, fotoreporterem Marynarki Wojennej, autorem licznych, unikalnych zdjęć fotograficznych i filmów dokumentalnych o tematyce batalistycznej.

Jako fotoreporter Marynarki Wojennej utrwalał na taśmach epizody działań na morzach i oceanach, w których uczestniczyły nasze okręty. Wtedy, gdy go poznałem nie znane mi były jego wojenne losy. O nich dowiedziałem się znacznie później, z lektury książek Edmunda Kosiarza i Jerzego Pertka, w których Paweł Płonka wymieniany jest z imienia i nazwiska (patrz E. Kosiarz „Flota białego orła” i J. Pertek „Wielkie dni małej floty”) przy okazji opisu konwoju QP – 12 z Islandii do Murmańska, w którym Paweł Płonka na „Garlandzie” wykonywał swoją służbę fotoreportera. „Garland” jako niszczyciel eskortowy w trakcie tego konwoju, liczącego 35 statków transportowych, został kilkakrotnie zaatakowany przez niemieckie „Junkersy” zbombardowany i ostrzelany z broni pokładowej. Niemieckie naloty na konwój prowadzone falami, trwału około 36 godzin. Na „Garlandzie” zabitych zostało 22 marynarzy, a dziesiątki zostało rannych. Ranny został również Paweł Płonka.

Po kilkudniowym rejsie konwój z dużymi stratami dotarł do Murmańska. Tu rannymi zajęli się rosyjscy lekarze, a statki i okręty zostały poddane doraźnym remontom, by następnie przez Archangielsk konwojem numer QP – 13 powrócić z początkiem lipca 1942 roku do Wielkiej Brytanii.

Wszystkie te wydarzenia w miarę sił dokumentował Paweł Płonka, pamiętając zawsze, że dobre zdjęcie to więcej niż dziesiątki stron opisu.

Wiele z tych zdjęć było po latach prezentowane w gdyńskim fotoplastikonie, gdzie wywoływały spore zainteresowanie.

Gdzie zdjęcia te są obecnie?

Jeżeli ktoś z czytelników bloga coś wie to bardzo proszę o wiadomość.

wtorek, 5 marca 2013

Zrzutka na szpital.


Jak pamiętam w Gdyni zawsze brakowało miejsc szpitalnych, czyli tzw. łóżek. Miasto rozwijało się dynamicznie, przybywało ludności, a prawie do końca lat 50 – tych ubiegłego wieku szpital był jeden – ten przed wojenny, przy Placu Kaszubskim (nie licząc niewielkiego „szpitalika” chorób płucnych na Grabówku). A szpital miejski po wojnie był okaleczony. Jeden segment „starego Szpitala” zburzony został bombami w czasie wielkiego nalotu na nasze miasto w dniu 9 października 1943 roku i w tym stanie dotarł do wiosny 1975 roku, gdy udostępniono „narożnik szpitala” odbudowany przez Gdyńskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Mieszkaniowego.

Narożnik ten tylko nieznacznie poprawił sytuację, bowiem nadal na niektórych oddziałach ratowano się dostawianymi łóżkami na korytarzach.

Sytuację pogarszał fakt, że gdyńskie szpitale z reguły (i chyba z nakazu) obsługiwały – i nadal obsługują – mieszkańców Sopotu. W tej sytuacji kierownictwa gdyńskich szpitali ratowały się w różny sposób – kierowały chorych do Gdańskiej Akademii Medycznej, skracały czas hospitalizacji chorych, gdy to tylko było możliwe, odsyłały chorych do lecznictwa otwartego, czyli do przychodni itp. dopiero zniesieni obowiązkowej rejonizacji ten stan rzeczy poprawiło. Odtąd gdynianie trafiali do szpitali w Wejherowie, Kościerzynie itp., słowem do miast , które w międzyczasie dorobiły się nowoczesnych, przestronnych obiektów szpitalnych.

Natomiast wcześniej – mowa tu o latach powojennych, aż do połowy lat 50 – tych ubiegłego wieku sytuacja gdyńskiego szpitalnictwa w tym zakresie była wręcz dramatyczna.

O poprawie tego odcinka życia w naszym mieście pomyślano więc na „fali” popaździernikowych przemian społecznych – bo już w 1957 roku, gdy przejęto od Marynarki Wojennej obiekty po koszarach z 1938 roku, w których kwaterował 2 Morski Batalion Strzelców. Przejęte obiekty wymagały adaptacji i rozbudowy, a także uporządkowania przyległego terenu. Wszystko to wymagało sporych nakładów finansowych. Ówczesne władze miejskie podjęły więc szereg działań. Z Wojewódzkiej Rady Narodowej pozyskano 2,5 mln ówczesnych złotych, 600 tys. zł uzyskano z dopłat do sprzedaży wódki (?), a po dalsze 5 mln wybrała się do Warszawy specjalna miejska delegacja. Czerpano też ze wsparcia PCK, a także zaapelowano do gdyńskiego społeczeństwa z prośbą o wsparcie. W efekcie tych działań w połowie marca 1958 roku, szpital im. PCK przy ul. Powstania Styczniowego w Redłowie uruchomiono.

Już po 1989 roku – korzystając z pomocy sponsorów, a ostatnio także z pomocy unijnej – szpital jes nadal rozbudowywany, między innymi o nowoczesny ośrodek onkologiczny, który służy całemu naszemu regionowi.

niedziela, 3 marca 2013

Zmienne losy jednego budynku

Według pierwotnych założeń pana Jaszczyńskiego właściciela budynku przy ul. 10 lutego róg ul. Abrahama, miał być kawiarnią. I w takim też charakterze został zagospodarowany wiosną 1935 roku. Jak donosiła ówczesna prasa lokalna w budynku tym uruchomiono największą w Gdyni kawiarnię pod nazwą „Europa”. Komfortowo urządzony lokal mieścił restaurację, salę dancingową, salę bilardową i lokale biurowe, a od strony ul. Abrahama również pomieszczenia mieszkalne to więc, używając dzisiejszego nazewnictwa, rodzaj kombinatu gastronomicznego. W tym kształcie budynek „Europy” działał do 1938 roku, kiedy to zrodziła się myśl, aby ten jednopiętrowy budynek rozbudować poprzez dobudowanie kolejnych kondygnacji i przekształcić go w hotel. Zakładano, że uruchomienie tego monumentalnego, sześciopiętrowego gmachu, nastąpi w październiku 1939 roku. Do realizacji tego planu jednakże nie doszło i wybuch wojny zastał budynek w dotychczasowym kształcie.

Jak zagospodarował ten obiekt okupant nie zdołałem ustalić (może ktoś z czytających coś wie to proszę o kontakt).

Po wyzwoleniu do budynku wprowadziła się Polska Partia Socjalistyczna, która gospodarzyła tu do grudnia 1948 roku, czyli do zjednoczenia z PPR.

PZPR w tym obiekcie nie „zamieszkała”, zajmując budynek przy ul. Świętojańskiej 3 (później przy tejże ulicy pod nr 9).

Budynek przy ul. 10 lutego zajęły dwie organizacje młodzieżowe – Związek Młodzieży Polskiej i Powszechna Organizacja „Służba Polsce”. Większość pomieszczeń zajmowała ZMP, łącznie z dużą świetlicą na piętrze, natomiast SP miała swoje biura i pomieszczenia między innymi magazyn broni i sprzętu na parterze i w pomieszczeniach piwnicznych.

Po październiku 1956 roku, gdy obydwie te organizacje uległy rozwiązaniu, budynek zagospodarował Związek Zawodowy Marynarzy i Portowców, który zorganizował tu znany powszechnie „Inter Club”. Poza administratorem tego obiektu, czyli poza wymienionym związkiem zawodowym, sponsorowali ten klub tacy potentaci jak PLO, Dalmor i Zarząd Portu.

Wstęp do klubu odbywał się za specjalną klubową kartą, którą otrzymywali członkowie w/w związku, lub członkowie ich rodzin. Marynarze obcych bander wchodzili do klubu za okazaniem książeczki żeglarskiej. Taka była teoria, w praktyce wejście do lokali klubowych w dużej mierze zależało od kaprysów bramkarza.

Teoretycznie klub miał zapewnić obcym marynarzom godziwą rozrywkę – filmy wyświetlane na I piętrze w świetlicy, prasa zagraniczna, dobrze zaopatrzony bufet i sprawna kuchnia, programy rozrywkowe typu estradowego to miało odciągać przybyszy ze świata od gdyńskich knajp i prostytutek. W praktyce do lokalu trafiały nie tylko żony marynarzy, ale także miejscowe „mewki” czekające na klientów.

Zakładano też, że klub spełniać będzie pewną rolę polityczną między innymi przez pokazywanie dostatku w naszym mieście – tu bowiem kierowano z rozdzielnika kawę, piwo importowane, szynkę konserwową, wędliny I klasy, inne specjały których nie było na co dzień w sklepach detalicznych, a dostępne były np. sklepach Baltony za tak zwane bony.

Tymczasem z dóbr tych mogli korzystać wszyscy, którym udało się wejść do klubu. Wnet klub stał się jednym z wielu lokali gastronomicznych – tyle, że dla wybrańców.

Tak było do czasu transformacji ustrojowej 1989 roku. Wtedy to klub zaprzestał swojej działalności , a teraz w pomieszczeniach jest bank, telefonia komórkowa, bar jarski i pomieszczenia biurowe.

Do pomysłu, aby w tym miejscu wybudować wielopiętrowy hotel, już nie powrócono.