Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rybołówstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rybołówstwo. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 grudnia 2013

O naszym rybołówstwie – nieco wspomnień i refleksji

Już od wczesnego dzieciństwa mam duży sentyment do naszego rybołówstwa. Sprawił to zapewne mój szwagier, rybak z dziada pradziada, poprzez którego poznałem kilku kaszubskich rybaków oraz to, że ryby od zawsze gościły na naszym rodzinnym stole. W czasie okupacji, a także po wojnie, spożywanie ryb kompensowało braki mięsa i wręcz ratowało nas od ciągłego głodu. Tak więc sporządzano w naszej rodzinie mnóstwo różnorodnych rybnych potraw.

W ostatnich latach, gdy ceny ryb znacznie wzrosły, osiągając poziom cen cielęciny i dobrej wołowiny, spożywamy mniej ryb niż w czasie wojny i za „komuny”. Wtedy to obfitość ryb sprawiła, że kpiono z ciągłej i powszechnej sprzedaży dorsza, a na ulicach Gdyni, od czasu do czasu pojawiały się stoiska prowadzące sprzedaż tanich śledzi tzw. ulików.

Rybami próbowano zastąpić braki mięsa. Stąd między innymi program połowu kryla i fabryka białka rybnego na Chylońskich Łąkach.

W ostatnich latach, w telewizji regionalnej co pewien czas pojawiają się wiadomości o protestach rybaków, którym narzucono limity połowowe, określono strefy połowów i zezwolono na tzw. połowy paszowe prowadzone na Bałtyku przez kutry obcych bander. Gdy do tego dodamy proceder złomowania kutrów za przyznane kompensaty oraz fakt likwidacji naszego rybołówstwa dalekomorskiego, którym do niedawna tak się szczyciliśmy, obraz porażki na tym polu jest porażający!

A gdy, już o historii rybołówstwa mowa, to w tym miejscu warto przypomnieć ciekawe książki prof. dr Andrzeja Ropelewskiego, takie jak „1000 lat naszego rybołówstwa”, „Rybacy w cieniu krążowników”, „Rybołówstwo morskie z filatelistyczną przynętą”, a także wydaną niedawno książkę o gdyńskim „Dalmorze”.

Książki te to kopalnia wiedzy z omawianego zakresu. W jednej z nich Autor podaje stan naszego rybołówstwa morskiego sprzed 40 laty, to jest na koniec 1973 roku.
Oto on:
         rufowych trawlerów przetwórni – 74
         konwencjonalnych trawlerów – 57
         kutrów bałtyckich – 537
         statki bazy i statki pomocnicze – 7
         łodzi motorowych – 840
         łodzi wiosłowo – żaglowych – 155


Spożycie ryb na jednego mieszkańca Polski wynosił wtedy 7 kilogramów ryb na rok.

piątek, 19 lipca 2013

Ryby nie tylko w herbie

Złośliwi nazywają nasze miasto „śledziolandem”, zapewne od ryb widniejących w gdyńskim herbie. Świadczy to o braku wiedzy ichtiologicznej u tych osób, bowiem ryby Gdyni to bez wątpienia dorsze. Świadczą o tym ich „sylwetki”, podwinięte ogony, u śledzi nie występują, a także duże głowy, którymi śledzie nie mogą się poszczycić. Leon Staniszewski, nauczyciel i Kaszub spod Kościerzyny, twórca naszego herbu, zmarł już w 1979 roku, więc Go o rodzaj ryb nie zapytamy.

Tymczasem gdyńskie ryby na herbie mają się dobrze i zapewne jeszcze przez wiele dziesiątków lat kojarzyć się będą z naszym miastem, i przypominać mieszkańcom i osobom przyjezdnym o naszych korzeniach. Trwa wprawdzie spór, czy stara Gdynia, była wsią rybacko – rolniczą czy też rolniczo – rybacką, ale to nie zmienia faktu, że gdynianie przez wiele dziesięcioleci korzystali z zasobów morza, i gdyby nie aktualne ceny ryb, nadal by z niego czerpali.

W czasach przedwojennych, które spędziłem jako dziecko na przedmieściach Gdyni, ryby bardzo często gościły na stołach ludności tam zamieszkałej. Z reguły, co czwartek (z myślą o piątkowym poście) przyjeżdżał wóz ze świeżymi rybami w pełnym asortymencie, z którego gospodynie domowe dokonywały zakupów. Na co dzień kupowano w osiedlowych „kolonialkach” wędzone szproty, śledzie solone, wędzone makrele i dorsze.

W drugiej połowie lat 30 – tych ubiegłego wieku, gdy w Śródmieściu uruchomiono obok Hali Targowej również Halę Rybną, przybywające tam gospodynie kupowały głównie ryby słodkowodne.

Nie wszystkich jednakże było stać na takie rarytasy. Uboga ludność miejscowa, a głównie bezrobotni, jedli często tak zwany ślepy śledzik, czyli plastry cebuli w occie z ziemniakami w mundurkach.

W czasie hitlerowskiej okupacji ryby odegrały znaczącą rolę w żywieniu polskiej ludności. Były one wprawdzie „na kartki”, a hitlerowcy ostro kontrolowali miejscowych rybaków, pomimo tego do ludzi trafiało sporo ryb, głównie dorszy i śledzi, które „wyciekały” z Kolonii Rybackiej do miasta.

Dorsze konsumowano w różnych postaciach. Na zimno i ciepło. Do chleba i do ziemniaków. Na obiad i na kolację. Na sucho i w zalewie octowej. Robiono też kotlety mielone z dorsza, a tran z wytopionych dorszowych wątróbek służył jako dobry, choć śmierdzący tłuszcz, na którym smażono kolejne porcje ryb, ale także odsmażano ziemniaki, a nawet smażono placki ziemniaczane.

Po wojnie Bałtyk obficie darzył rybami. Istniało co prawda zagrożenie powodowane minami i innym żelastwem wojennym, ale już w kwietniu 1945 roku, gdyńscy rybacy łodziowi nocami prowadzili połowy ryb, tuż przy porcie, a po kapitulacji Niemców na Helu, również na wodach Zatoki Gdańskiej.

W późniejszym okresie, gdy rozwinęły się firmy połowowe „Arka” i Dalmor”, gdyński rynek zapełnił się rybami. Wobec braków mięsa, zachęcano wręcz do konsumpcji ryb. Śledzie uliki sprzedawano z ulicznych stołów, a sprzedawców za ich sprzedaż premiowano. Powszechne było też hasło „Jedzcie dorsze”, a restauracje miały obowiązek prowadzenia codziennych dań rybnych w swoich jadłospisach.

Rozwinięto też sieć sklepów „Centrali Rybnej”, a Gdyńskie Zakłady Rybne uruchomiły przy ul. 10 – lutego sklep i restaurację „Aloza”. W sezonie letnim przy Skwerze Kościuszki organizowano Targi Rybne, atrakcja dla turystów i stałych mieszkańców. Było tak pomimo że „Arkę” rozwiązano, a kutry przejęła helska firma „Koga”.

A później było już tylko gorzej...

Jako ciekawostkę podaję, że już w 1947 roku, propagując „rybne sprawy” w naszym społeczeństwie, ukazał się w obiegu znaczek pocztowy o nominale ówczesnych 15 zł, o szaro – granatowej barwie. Przedstawia on rybaka trzymającego okazałego dorsza. Jak podaje prof. dr A. Ropelewski w swojej interesującej książce „Rybołówstwo morskie z filatelistyczną przynętą” (Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1976 rok) znaczek ten uznany został w fachowej prasie rybackiej za jeden z najpiękniejszych znaczków pocztowych o tej tematyce.  



niedziela, 31 marca 2013

Rybacki rekonesans.

Gdy w 1943 roku żeniąc się z moją jedyną siostrą wszedł do rodziny, przyjęliśmy go serdecznie. Był człowiekiem, który dał się lubić. Zwykle pogodny, z poczuciem humoru i błyskotliwy. Mama mówiła, że Feliks Hohna „jest obyty”, co oznaczało, że umie się znaleźć w każdej sytuacji, że jest inteligentny. Przed wojną liznął nieco nauki w wejherowskim gimnazjum (w czasach, gdy w Gdyni jeszcze nie było szkoły średniej), które porzucił dla rybaczenia. Zatrudnił się u swojego wuja Józefa Kura (więcej o nim TUTAJ) na jego kutrze „Starnia” i na tym statku, i pod okiem tego doświadczonego rybaka, zdobywał swoje zawodowe szlify.

We wrześniu 1939 roku znalazł się w szeregach obrońców Oksywia. Zwolniony z niewoli, pływał w gdyńskim porcie na bunkierce (między innymi jako kucharz). Tuż po wojnie powrócił do rybaczenia. Znalazł się w grupie pionierów w tym zawodzie, którzy już w kwietniu – maju 1945 roku rozpoczęli połowy na Zatoce Gdańskiej, a nieco później już na kutrach, na wodach Bałtyku.

Był rybakiem z powołania. Dużo czytał. Grał dobrze w szachy i karty. Kończył kolejne kursy zawodowe w Szkole Morskiej. Zawodowo związał się z gdyńską „Arką”, gdzie pływał jako szyper. Później gdy firmę tę rozwiązano, przeniósł się na Hel, do „Kogi”. Ale wcześniej jeszcze w latach 50 – tych ubiegłego wieku w „Arce”, penetrował bałtyckie łowiska śledzi, przecierając szlaki innym kutrom tej firmy.

Z tego czasu zachował się artykuł w „Rybaku morskim” nr 50/1955 rok, pióra H. Kabata i zdjęciem M. Syrowatki, pt. „Wyprawa na wody Skagerraku”. Zdjęcie, którego kserokopię zamieszczam, przedstawia Feliksa wraz z żoną Wandą i córką Krystyna, które przybyły na kuter pożegnać wypływających na wody cieśnin duńskich rybaków. Nie przypadkowo na wyprawę tę wytypowano Feliksa, znał on przecież tamtejsze łowiska, jeszcze z czasów przedwojennych, z czasu wypraw „Starnią”. Teraz celem wyprawy było także przetestowanie sposobów użytkowania nowych urządzeń połowowych – tuki pelagicznej i specjalnych echosond produkcji norweskiej. W zależności od wyników połowów, w 1956 roku przewidywane było wypłynięcie na tamtejsze wody dalszych kutrów „Arki”.




O wadze tej eskapady może świadczyć fakt, że uczestniczyli w niej: jeden z dyrektorów firmy B. Ilski, inż. W. Maćkowiak z MORS – u i mgr W. Sienkiewicz – specjalista od technologi sprzętu połowowego z „Arki”. Wymowny jest także fakt, że pomimo obowiązujących przepustek na wejście na statki – pozwolono pożegnać szypra jego rodzinie.

wtorek, 19 lutego 2013

Wojenne losy rybackich kutrów.


Wojenne losy naszych rybackich kutrów były dramatyczne. Dramat, wręcz tragedia dotknęła je przez cały czas wojny – od pierwszych dni września 1939 roku, poprzez długie lata okupacji, po marzec – kwiecień 1945 roku, kiedy to Niemcy zaangażowali je do ewakuacji swoich Fluchtlingów.

O losach kutrów z początkiem II wojny światowej na naszym Wybrzeżu pisałem już w 1999 roku w „Pomeranii” nr 9/99 w moim artykule pt. „Kutry pod banderą”. Tam powołując się na źródła przytoczyłem liczne szczegóły tej operacji. Tym razem przypomnę tylko niektóre z nich.

Otóż, we wrześniu 1939 roku w rejonie Zatoki Gdańskiej posiadaliśmy 170 kutrów. W przeddzień wybuchu wojny – w ostatnich dniach sierpnia, zmobilizowano ich 24. Dowódcą tej flotylli został kpt. mar. Alfred Jougan. Flotyllę tę podzielono na cztery grupy – po 6 kutrów w każdej. Kutry te cumowały w wojennym porcie na Oksywiu. Na niektóre z tych statków zamustrowano dodatkowo marynarzy. Te niewielkie statki – mowa tu o kutrach – zmierzano wykorzystać do służby patrolowej na wodach Zatoki, do łączności oraz do celów zaopatrzeniowych (logistyka).

Swój chrzest bojowy kutry otrzymały już w czasie pierwszego nalotu na port w Oksywiu (1 września 1939 godz. 13:50), w którym nasze statki i okręty zaatakowało około 30 Junkersów i Henkli.

Strat w kutrach uniknięto tylko dla tego, że wypłynęły one w pośpiechu na Zatokę i rozproszyły się... Pod wieczór schroniły się one w portach Helu i Jastarni. Już 2 września lotnictwo niemieckie zaatakowało m/s Gdynię i m/s Gdańsk, powodując duże straty osobowe oraz zatopienie obu jednostek. Pozbawione baz kutry w zasadzie zostały rozformowane. Później kilka z nich wykorzystano jako zaporę w kanale Depki, a parę innych wykorzystała załoga RU Hel do przewozu ryżu z Gdyńskiej łuszczarni oraz do przerzutu amunicji dla walczącej Kępy Oksywskiej. Załogi pozostałych rozformowanych jednostek użyto na lądzie do różnych czynności obronnych. Z ogólnej ilości zmobilizowanych w 1939 roku kutrów podobno dwa zostały zatopione przez nieprzyjaciela. Jednak bliższej wiedzy na ten temat nie posiadam.

W czasie okupacji kutry nasze wykorzystywali dla swoich potrzeb Niemcy. Zmuszano je do prowadzenia połowów pod ścisłym niemieckim nadzorem wyznaczonych Fischmeistrów. Więcej szczegółów na ten temat przytacza prof. dr A. Ropelewski w swojej książce pt. „1000 lat naszego rybołówstwa”.

Najbardziej dramatyczny rozdział wojenny naszych rybaków zapisano pod koniec działań wojennych w 1945 roku. Wtedy to zmobilizowano wszystkie prawie kutry (w Gdyni tego losu uniknęły 3 jednostki) do ewakuacji uciekinierów z Żuław, Prus Wschodnich i Trójmiasta na zachód. Rejsy te były ekstremalnie niebezpieczne i w zasadzie kończyły się w Danii lub północnych Niemczech. Jakie były straty naszych statków w trakcie tej operacji – nie ustaliłem. Wiadomo tylko, że po wojnie, w wyniku podjętych starań część kutrów odzyskano i zapewniono im powrót do kraju. Jakie były losy zmobilizowanych przez hitlerowców naszych rybaków dziś trudno powiedzieć.

piątek, 15 lutego 2013

Śmierć formanna Józefa Hohna.

W przedwojennych, gdyńskich portowych firmach przeładunkowych, formannami (z niemiecka) nazywano przodowników danej brygady sztauerów lub trymerów. Później nazwę tę zastąpiono pojęciem brygadzista, które stosowano we wszystkich zawodach wymagających zespołowego wykonywania pracy, a wymagającego jednoosobowego kierownictwa. W porcie formann ustalał kolejność poszczególnych czynności, dzielił robotę pomiędzy członków „ganku”, czyli brygady przeładunkowej, rozmawiał w tym zakresie „ze statkiem” to jest oficerem pokładowym odpowiedzialnym za ładunek, a także gdy zaistniała tak potrzeba, pośredniczył pomiędzy kierownictwem firmy, a robotnikami – owymi sztauerami, bądź trymerami. Formann to była w porcie osobowość, a dobry formann był gwarantem sprawnego i bezwypadkowego przeładunku.

Takim dobrym formanem był w firmie „Polskarob” Józef Hohn, szwagier opisanego już wcześniej rybaka Józefa Kura. Właściwie Hohna też był rybakiem, jak cała jego wywodząca się z Rewy rodzina. Wcześniej jednak, już na początku XX wieku przeniósł się do Gdańska i zatrudnił się w Nowym Porcie, jako robotnik przeładunkowy. Co było powodem takiej decyzji nie zdołałem ustalić. Może tragiczne zatonięcie w Zatoce Puckiej, aż dwóch jego krewniaków, powracających łodzią z Pucka do Rewy? Faktem jest, że Józef po odbyciu służby w pruskiej Kriegsmarine, unikał pracy na morzu. Wolał port i jego sprawy. Tu w porcie był blisko morza, a równocześnie był na lądzie, zatem bezpieczny.

W czasie I wojny światowej, gdy Józef służył Wilhelmowi, jego żona Elżbieta przebywała u jego rodziny w Rewie. Wtedy to, w 1916 roku, urodził się Józefowi ich jedyny syn, Feliks (mój przyszły szwagier), o którym pisałem wcześniej na blogu i w Roczniku Gdyńskim nr 15.

Po wojnie, gdy wybuchła Polska i odzyskaliśmy skrawek wybrzeża, Józef zamieszkał w Gdyni, bo tu był potrzebny i tu mógł wykorzystać swoją fachową wiedzę.

R. Rdesiński w swojej książce pt. „Brama na świat. Gdynia 1920 – 1939”, gdzie na stronie 81 opis działalności firmy „Polskarob”, czytamy: „ „Polskarob” (...) znalazło się w Gdyni już w 1927 roku i rozpoczęło przeładunek. W Gdyni było wtedy tylko jedno nabrzeże (...) Znaleźli się też na miejscu ludzie, którzy znali nieco prace portowe i wzięli się do nich. Byli to przyszli tak zwani formanni:
Hohn, Sikorski, Białka, Hejza, Mach i inni, wszystko Kaszubi, ludzie ambitni i twardzi...”

Musiał być Józef Hohn postacią znaczącą, bo wymienia się go na pierwszym miejscu w owym zestawieniu brygadzistów. W Gdyńskim porcie pracował do emerytury. Mieszkał z rodziną przy ul. Św. Piotra. Osobiście poznałem go w 1943 roku, na ślubie mojej siostry Wandy z jego synem Feliksem. W czasie wojny widywaliśmy się sporadycznie, w czasie różnego rodzaju rodzinnych spotkań.

W maju 1945 roku przybyła do nas z Rewy teściowa siostry, czyli jak mówiliśmy „stara Hohnka”, a wraz z nią wiadomość o śmierci Józefa. Zginął w Rewie od pocisku wystrzelonego z Helu przez broniących się do końca Niemców. Krewniacy zawinęli go w koce i stare żagle i pochowali na rewskiej plaży. Latem po kilku miesiącach ekshumowaliśmy jego ciało. Złożone do trumny, pogrzebaliśmy je na niewielkim cmentarzyku w Kosakowie.

Do Gdyni Józef Hohn jeden z formannów portu już nigdy nie powrócił.

niedziela, 27 stycznia 2013

Byłem przy odradzaniu się naszego rybołówstwa.

W wydanej przed laty książce Andrzeja Ropelewskiego pt.: „1000 lat naszego rybołówstwa” (wydawnictwo morskie 1963 rok) na str.138 znajdujemy informację, że po wojnie – w kwietniu i maju 1945 roku – było w Gdyni tylko 12 łodzi rybackich oraz dwa nienadające się do pływania kutry. Jeden z tych kutrów o długości 11 metrów należał do Józefa Scheiby, a drugi – tej samej wielkości – do Franciszka Kąkola. Poza nimi w Basenie Prezydenta znajdował się wrak kutra 15 metrowego, należącego do Jakuba Dettlafa. Wrak ten wydobyto jednak później i po remoncie włączono do eksploatacji.

Owe dwa stare, 11 metrowe kutry, wyruszyły w morze już 12 czerwca 1945 roku. To one dały początek naszemu powojennemu rybołówstwu, a ocalały tylko dla tego, że ich stan techniczny oceniony przez Niemców wyłączył je z akcji ewakuacyjnej niemieckich uciekinierów w pierwszym kwartale 1945 roku. Wszystkie pozostałe kutry – a było ich w rejonie Zatoki Gdańskiej kilkadziesiąt – zarekwirowano i wykorzystano do wywózki Fluchtlingów na Zachód – do Danii i w okolice Lubeki. Spotkałem się z opinią, że te małe stateczki przerzuciły na zachód około 50000 osób, wykonując po kilka ryzykownych rejsów, w warunkach ostrej zimy 1945 roku.

Tak się złożyło, że jako 11 letni chłopiec, będąc szwagrem Feliksa Hohna, kaszubskiego rybaka, odbyłem tuż po wojnie parę rybackich wypraw, na ocalałej rybackiej łodzi i na kutrze Gdy – 1.

Najpierw pływałem nieco na łodzi wiosłowo – żaglowej Antoniego Plichty, u którego mój szwagier był zatrudniony, a następnie na wspomnianym już kutrze Gdy – 1 należącym do Franciszka Kąkola.

Wyprawy takie w tym czasie były możliwe dzięki temu, że restrykcje WOP wprowadzone zostały nieco później. Wtedy to ogrodzono port, wprowadzono przepustki na teren portu i na statki, przy statkach postawiono wartowników, bram portowych pilnowali Strażnicy Portowi z karabinami, a statki przed wypłynięciem w morze kontrolowano za pomocą specjalnie szkolonych psów.

W okresie tuż po wojnie – aż do końca 1946 roku – restrykcji tych jeszcze nie było i to umożliwiło mi odbycie kilku „rejsów”. Już latem 1945 roku wypłynąłem kilka razy na połów tobisów, których rybacy używali jako żywą przynętę do połowu głównie dorszy. Tobisy te – a było ich mnóstwo – łowiono przy gdyńskiej plaży oraz w rejonie Torpedowni na Babich Dołach. Wyprawy w ten rejon były dla mnie szczególnie emocjonujące. Wypływaliśmy poza rejon portu, przez szczerbaty falochron. Mijaliśmy potężne cielsko „Gneisenaua” i płyneliśmy poza Oksywie. To była dla mnie cała morska wyprawa.

Tobisy łowiono sieciami, a złowione rybki, wielkości małego szprota, wrzucano do sadzy – specjalnej, drewniano – blaszanej skrzyni, do której przez otwory dostawała się woda. Sadz taki ciągnięto za łodzią, a woda w tej skrzyni pozwalała tobisom przeżyć do dnia następnego. Dopiero wtedy nabijano je żywcem na haki, jako przynętę. Linki z tymi hakami długie na kilkadziesiąt metrów i oznaczone pławami wyrzucano za burtę łodzi. Po zdobycz wracano dnia następnego, a procedurę powtarzano.

Łowiono głównie dorsze, chociaż trafiały się też łososie i węgorze, te jednak na rynek raczej nie trafiały, a zużywały je rodziny rybaków bądź ich znajomi.

Wiosną 1946 roku szwagier pływał już na kutrze jako szyper, chociaż formalnie takich uprawnień jeszcze nie posiadał. Był to kuter Gdy – 1. Odbyłem na nim tylko jeden pełnomorski rejs – za Hel. Trwał on dwie doby, a dla mnie okazał się „drogą przez mękę”. Chorowałem, prawie całą wyprawę przeleżałem w koi. Tymczasem rybacy normalnie pracowali, jedli posiłki i dziwili się moim niedomaganiom. Zapamiętałem też drogę z portu do mieszkania siostry przy ul. Starowiejskiej. Zataczałem się jak pijany. Z ledwością łapałem równowagę, bo grunt usuwał mi się spod nóg. To była moja jedyna pełnomorska wyprawa, bowiem następną – wewnątrz portu, odbyłem w czerwcu 1946 roku, gdy przepłynęliśmy od nabrzeża Rybackiego do Pomorskiego. Było Święto Morza, a nasz kuter Gdy – 1 stał się atrakcją dla gapiów. Na pokład zwiedzających nie wpuszczano, ze względu na ich bezpieczeństwo. Musiało im wystarczyć podziwianie z nabrzeża. A ja z tego wydarzenia zachowałem fotografię.


poniedziałek, 21 stycznia 2013

Był zawsze pierwszy.



W tekście o Franku Konkolu wspomniałem mimochodem o Józefie Kur, u którego po wojnie Franek praktykował. Tym razem nieco więcej o wuju Józefie, w owym czasie najstarszym gdyńskim rybaku. Poznałem go tuż po wojnie. Był postacią nietuzinkową. Dla naszego rybołówstwa morskiego zasłużoną. Człowiekiem, który na przestrzeni lat przeszkolił „przy warsztatowo” dziesiątki rybaków do połowów pełnomorskich, bowiem wcześniej połowy ograniczały się do wód przybrzeżnych.

Tak było już po I wojnie światowej. Natomiast po II wojnie, J. Kur był jednym z pierwszych, którzy już w kwietniu 1945 roku rozpoczęli połowy (pamiętać przy tym należy, że Niemcy bronili się na Helu do 10 mają 1945 roku). Fakt ten potwierdza prof. dr A. Ropelewski w swojej książce pt. „1000 lat naszego rybołówstwa” (str. 141). Wtedy to ryby były cennym artykułem spożywczym dla ludności naszego miasta.

Życiorys J. Kura jest niebanalny. Urodzony na Oksywskich Piaskach jeszcze w XIX wieku, już przed I wojną światową, jako jedyny Kaszub, opłynął na jachcie niemieckiego cesarza Wilhelma II ziemski glob. Później była „wilusiowa” Kriegsmarine, a zaraz po wojnie, gdy odradzała się Polska, wspierał w patriotycznych działaniach Antoniego Abrahama.

Z Oksywskich Pasków do Gdyni trafił z początkiem lat 20 – tych ubiegłego wieku, wtedy gdy inż. T. Wenda szkicował swoje pierwsze plany budowy portu. Nabył wówczas parcele przy ul. Starowiejskiej 12 A, na której wybudował dwupiętrowy , niewielki dom mieszkalny, ustawiony szczytem do ulicy, a przed domem posadził drzewo (lipa ta rośnie tam do dziś).

W tym czasie rybaczył na zatoce, żył dostatnio, lecz męczył go brak rozmachu i ciasnota takiego działania. To też, gdy pod koniec lat 20 – tych Morski Instytut Rybacki zakupił w Danii dwa duże kutry pełnomorskie, J. Kur bez większego zastanowienia przyjął zostanie szyprem na jednym z nich. Dowodził i szkolił młodych rybaków na „Sterni” (numer boczny kutra 90). Niebawem na dogodnych warunkach kredytowych, kuter ten nabył na własność, nadal szkoląc rybaków w pracy na pełnym morzu. Pisałem o ty już w „Przekroju” (nr 19 z 2001 roku, gdzie zamieszczono tekst pt.: „Najstarszy gdyński rybak” oraz zdjęcie, na którym między innymi J. Kur na pokładzie „Sterni”).

Połowy prowadzone były na Ławicy Słupskiej i Głębi Bornholmskiej. To tam właśnie na kutrze swojego wuja J. Kura szlify rybackie zdobywał mój szwagier Feliks Hohn, przyszły szyper „Arki” i „Kogi”, o którym pisałem już w „Roczniku Gdyńskim” nr 15 (str 339), natomiast o J. Kurze pisałem też w „Pomeranii” nr 2 z 2001 roku – gdzie jest mój tekst pt.: „Wuja Józef”.

A wracając do tematu dodać należy, że już po dwóch latach – w 1931 roku – gdy powstała spółka połowowa „Mopol” (skrót od Morze Północne), szkoleniem naszych rybaków zajęli się Holendrzy. Szkolenia i połowy odbywały się na 8 lugrach, a przeprowadzali je oficerowie holenderscy.

Ale jak by na sprawę nie patrzeć – wyprzedził ich J. Kur – który jak się rzekło – był pierwszy.

czwartek, 3 stycznia 2013

Franek - najmłodszy gdyński rybak



Poznałem go dopiero po wojnie. Wcześniej, chociaż bywałem w Śródmieściu, do Kolonii Rybackiej, gdzie mieszkał Franek Konkol, nie chodziłem. Wiedziałem, gdzie jest Kolonia, bo często wspominał o niej Szwagier, który miał tam krewnych i przyjaciół, ale osobiście tam nie bywałem. Z Kolonii dostawaliśmy też od czasu do czasu ryby, które Szwagier podrzucał nam do Cisowej. Były to zwykle duże pomuchle, czyli dorsze, z których Mama wyczarowywała kulinarne cuda. Przy skąpych kartkowych przydziałach, pomuchle te były na wagę złota.

Do Kolonii Rybackiej trafiłem po wojnie, w kwietniu lub maju 1945 roku, gdy Szwagier zamustrował na żaglowo-wiosłową łódź Plichty, jednego z mieszkańców tej osady. Z Plichtą „zaliczyłem” parę rybackich wypraw po dobisy i jedną wyprawę na Zatokę po dorsze. Szwagier zabierał mnie do Kolonii do swoich przyjaciół (pamiętam liczną rodziną Kreftów), a także poznał mnie z Frankiem - kuzynem, nieco starszym ode mnie chłopcem mieszkańcem Kolonii. Franek, jedyny syn ciotki Konkolki, imponował mi swoją dorosłością. Chociaż miał w tamtym czasie ok. 16 lat, a już pływał ze swoim wujem Józefem Kurem na jego łodzi, zarabiał spore pieniądze, a to w przypadku rodziny Konkolów było ważne, bowiem ciotka Konkolka od wielu lat była wdową, a poza tym miała na utrzymaniu niepełnosprawna córkę Elżbietę. Tak więc Franek w praktyce  był głową tej rodziny i nadzieją na lepszy byt.

Franek imponował mi nie tylko swoją dorosłością, ale też umiejętnością pływania. Podczas gdy ja z ledwością utrzymywałem się na wodzie, Franek bez większego wysiłku przepływał Basen Prezydenta. Nurkował, pływał pod wodą, skakał z nabrzeża z rozbiegu itp. Byłem świadkiem tych jego wyczynów i byłem nim zafascynowany.

Było lato 1947 roku. Do końca nauki w szkole podstawowej pozostał mi rok. Marzyłem o pracy na morzu dalekich morskich podróżach, bo rybactwo,  jakie zdołałem poznać bliżej, mnie nie pociągało. Przy Skwerze Kościuszki działała już Szkoła Jungów. Tam się widziałem.

I wtedy dotarła do nas wieść, że Franek Konkol się utopił, wieść tą przywiozła moja Siostra, która nie znała szczegółów tej tragedii. Jedno było pewne Franek nie żyje, a jego ciała jak dotąd nie odnaleziono.

Z czasem docierały do nas kolejne wieści. Otóż ten tragiczny wypadek wydarzył się nie w czasie rybackiej wyprawy, lecz w pobliżu Redłowskiej Plaży, w czasie niedzielnej, rozrywkowej eskapady łodzią po Zatoce. Według relacji osób, które się uratowany, kilkoro młodych Kaszubów korzystają z pięknej słonecznej pogody wyprawiło się na Zatokę dla rozrywki. Wody Zatoki były spokojne. Żeby uatrakcyjnić rejs i postraszyć dziewczęta które znajdowały się na łodzi, Franek rozbujał łódź. W pewnym momencie nastąpiła wywrotka i wszyscy znaleźli się w wodzie. Świadkami zdarzenia byli liczni spacerowicze znajdujący się w pobliżu plaży. Odległość od brzegu była niewielka i niebawem wszyscy znaleźli się na lądzie. Wszyscy z wyjątkiem Franka.

Początkowo przypuszczano, że specjalnie zanurkował, aby nastraszyć przyjaciół. Gdy jednak mijały kolejne minuty, a Franek nie wypływał, zaczęto poszukiwania. Niestety okazały się one bezowocne. Dopiero po kilku tygodniach fale, wyrzuciły na brzeg ciało topielca. Wezwana dla identyfikacji Konkolka ledwo rozpoznała swojego syna. Pomogła jej w tym koszula, którą sama uszyła. Okazało się, że głowa topielca jest poważnie zraniona, stąd wysnuto wniosek, że w momencie wywrotki łodzi, został on uderzony w głowę masztem łodzi, bądź uderzył głową o kamieniste dno. Uderzenie spowodowało utratę przytomności tego doskonałego pływaka i jego utonięcie.

Wraz ze śmiercią Franka przekreślone zostały plany rodziny Konkolów na lepsze życie. Społecz­ność kaszubska spontanicznie podjęła się zorganizowania stałej pomocy dla Konkolki i jej córki. A mnie raz na zawsze odeszła ochota na pracę na morzu.