sobota, 5 grudnia 2015

Nieszczęścia chodzą stadami

Znane powszechnie przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku jednej gdyńskiej rodziny przysłowie to należałoby zmodyfikować i nadać mu brzmienie jak w tytule. Wprawdzie nieszczęść tych w tej rodzinie było "tylko" trzy, ale za to ich "ciężar gatunkowy" był przeogromny. Ale zacznijmy opowieść od początku.

Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.

W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.

Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.

Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.

Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.

Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...

poniedziałek, 9 listopada 2015

Emigracja to nie dramat…

Te wyżej przytoczone słowa padły w trakcie kampanii wyborczej na prezydenta RP, tuż przed wyborami. Trudno z tym stanowiskiem się nie zgodzić, gdyż w rzeczywistości emigracja to nie dramat, a tragedia. Doświadczyło tej tragedii setki tysięcy Polaków na przestrzeni ostatnich 150 lat naszej narodowej historii. Początki nasilonej to jest masowej emigracji wystąpiły już w połowie XIX wieku. Nasi rodacy emigrowali z wszystkich zaborów. Z zaboru pruskiego przez Hamburg, Bremę i Gdańsk, z zaboru austriackiego przez porty Morza Śródziemnego, a z zaboru rosyjskiego przez Petersburg. Emigrowano za pracą i chlebem do krajów Europy Zachodniej (Niemcy, Belgia, Francja, Wielka Brytania), a także za ocean do USA, Kanady i Argentyny.

Emigracja miała dwojaki charakter: emigracji sezonowej i stałej. Sezonowo, czyli na ograniczony czas, emigrowano do prac polowych po których zakończeniu powracano do rodzinny wsi. Emigrację tę praktykowały zazwyczaj osoby samotne, nie posiadające własnych rodzin, natomiast na emigrację stałą udawały się zarówno osoby samotne, jak i całe rodziny wraz z dziećmi. Często bywało, że na stałą emigrację udawał się ojciec rodziny z zamiarem sprowadzenia do nowej "ojczyzny" pozostałych członków rodziny, co nie zawsze się udawało. Dla takich rodzin oznaczało to rozbicie, utratę więzów,  a często też wynagrodzenie emigranta. To mniej więcej w tym czasie Henryk Sienkiewicz napisał nowelę "Za chlebem" i powstała nostalgiczna pieśń "Góralu czy Ci nie żal…" śpiewana do dziś.

O "emigracyjne wspomnienia" otarłem się już w dzieciństwie. To mój ojciec Edward wspominał swój pobyt w Nadrenii i pracę w niemieckiej kopalni do której, z Wielkopolski, wywędrował jako 17 chłopiec w roku 1915. Ojciec wspominał ciężką, górniczą prace oraz głód jaki w tym czasie panował w cesarskich Niemczech. Wspominał też swoje powołanie do Kriegsmarine w 1917 roku. Wcielenie do cesarskiej marynarki wojennej oznaczało dla mojego ojca koniec głodu, gdyż zapewniało codzienne posiłki.
O emigracji przez gdyńskie port mówiła moja matka, która od 1924 roku mieszkała nieopodal drewnianego mola portowego. Jeszcze po latach wspominając tamten czas i sceny rozgrywające się przy rozstaniu z Ojczyzną, miała łzy w oczach.

Z domu wyniosłem negatywny stosunek do emigracji, a w miarę upływu lat mój pogląd na nią nie uległ zmianie. Dałem temu wyraz przed laty, w tekście "Wstydliwa karta w naszej morskiej historii" (Wiadomości Gdyńskie, nr 8, 2000  rok). Tekst znajduje się również na blogu pod tym samym tytułem w dwóch częściach (część 1., część 2.). Piszę tam między innymi o początkach polskiej emigracji odbywającej się przez nasz własny port, czyli Gdynię oraz o kontekście tego procederu. W okresie międzywojennym emigracja się nasiliła, a konkretnie od 13 sierpnia1923 rok, gdy z Gdyni wypłynął francuski statek "Kentucky", wywożąc "za chlebem" Wielkopolan, w tym licznych powstańców  z rodzinami. Zainteresowanych tą sprawą odsyłam do wyżej wspomnianego tekstu, natomiast tutaj przytoczę nieco danych z "Małego rocznika statystycznego - 1939". Znajdziemy tam tabelę (tab. 21, strona 54) noszącą tytuł "Wychodztwo według województw w latach 1927 - 1938". Okazuje się, że w omawianym okresie z Polski wyemigrowało ogółem 1,3 mln ludzi - z czego na stałe 777,8 tys. Osób. Z tej liczby większość wyemigrowała do Francji (335,8 tys.), do Argentyny 113,1 tys., a do Kanady 100 tys. osób. W tym rankingu USA plasuje się na czwartej pozycji z 46,4 tys.


Interesujące jest też z jakich województw głównie emigrowano. Przodują tu województwa kresowe, czyli lwowskie, tarnopolskie, wołyńskie. Nieznane i zapomniane w dzisiejszej rzeczywistości.  W wychodztwie sezonowym dominuje województwo łódzkie. 

czwartek, 22 października 2015

Było takie kino...

Przed laty, a konkretnie w październiku 2000 roku, w "Wiadomościach Gdyńskich" zamieściłem tekst o ostatnim przedwojennym Święcie Morza w Gdyni. Teks ten został przeze mnie zilustrowany zdjęciem - z moich prywatnych zbiorów - przedstawiającym mnie z bocianem Wojtkiem. Na tym zdjęciu w tle widać było mało ostry zarys sylwetki kina "Morskie Oko". Na blogu też już kiedyś o nim wspomniałem we wpisie "Były w Gdyni takie kina"Udało mi się zdobyć więcej informacji na temat tego kina, które w czasach przed wojną odgrywało znaczącą rolę w życiu kulturalnym naszego miasta, gdyż pełniło inne funkcje kulturalne poza kinową.

Zacznijmy od początku. Jak się okazuje gmach mieszczący wspomniane kino powstał już w 1928 roku, a zlokalizowany był przy Skwerze Kościuszki nieopodal późniejszego Bulwaru Szwedzkiego. Jego właścicielem był kapitan żeglugi wielkiej Stanisław Schmidt - ten sam który był współzałożycielem pierwszej gdyńskiej stoczni (zarejestrowanej jeszcze w Wejherowie), był też właścicielem willi przy ulicy Starowiejskiej (przylegającej do gmachu Szpitala Miejskiego) istniejącej do dziś. Gmach kina "Morskie Oko", którym dysponowała żona kapitana, nie przetrwał. Imienia żony kapitana Schmidta nie udało mi się ustalić. Nie udało mi się też ustalić powodu zrównania z ziemią tego obiektu. Według jednej z relacji gmach uległ zniszczeniu w czasie działań wojennych, we wrześniu 1939 roku. Według innej wersji kino zniszczyli Niemcy po zajęciu naszego miasta. Podobno miało to miejsce jeszcze wcześniej gdyż budynek spłonął.



Sporo informacji na temat gmachu kina można znaleźć w interesującym artykule "Gdyńskie kina" autorstwa Dariusza Małszyckiego (Rocznik Gdyński, nr 15, od strony 243). Autor pisze, że istniał zakaz korzystania z kin przez Polaków co nie jest zgodne z prawdą. Podaje także, że w Gdyni funkcjonowały tylko 4 kina, zapominając o kinie w Chyloni. Pomimo drobnych niedociągnięć i nieścisłości autor artykułu podaje liczne fakty wzbogacające wiedzę z zakresu kin w Gdyni.

Ze względu na fakt, że nie wszyscy Czytelnicy mojego bloga sięgną po tekst Pana Małszyckiego, przytoczę nieco danych dotyczących kina "Morskie Oko". Mogą one zainteresować czytających, a dowiedziałem się o nich z wyżej wspomnianego tekstu.
Jak już wspomniałem "Morskie Oko" podjęło działalność w 1928 roku i działało prawdopodobnie do września 1939 roku. Było kinem prywatnym i pierwszym gdyńskim kinem wyświetlającym filmy dźwiękowe. Pierwszy film dźwiękowy w mieście został wyświetlony w tym kinie 21 lutego 1931 roku, był to francuski hit "Parada miłości" z Mauricem Chevalierem w roli głównej. Wcześniej w latach 1926 - 1937 działało kino "Czarodziejka", mieszczące się w szopie na terenie przylegającym do ulic 10. Lutego i Batorego. Tak więc "Morskie Oko" było drugim stałym gdyńskim kinem.

Ze względu na, że kino mieściło się w dużym gmachu, w jednej sali znajdowała się restauracja "Casino". Poza działalnością kinową, w "Morskim Oku" odbywały się występy teatralne i estradowe. Tam również odbywały się różne uroczystości i akademie. Obiekt posiadał duży taras, który służył klientom restauracji w czasie lata, był więc rodzajem pierwszego ogródka gastronomicznego w mieście.

Jak podaje Dariusz Małszycki, obiekt "uległ zniszczeniu podczas II Wojny Światowej". Określenie to jest mało precyzyjne, gdyż jak wiadomo wojna ta trwała od września 1939 do maja 1945 roku, a zatem aż 5 i pół roku. 

piątek, 31 lipca 2015

Pominięte w gdyńskim krajobrazie

Kozy, bo o nich będzie tu mowa, których setki "zamieszkiwały" nasze miasto, nie doczekały się upamiętnienia w licznych miejscowych publikacjach i fotografiach. A przecież to one, obok koni, odegrały niemałą rolę w początkach Gdyni jako miasta. Sprawę gdyńskich koni przed laty nagłośnił Stefan Brechelka (dawny furman, a później aktywny członek TMG, czyli Towarzystwa Miłośników Gdyni), który wręcz wnioskował, aby temu zwierzęciu wystawić "pomnik wdzięczności" z racji jego zasług w budowie naszego portu i miasta. Jak dotąd wniosek pana Stefana nie doczekał się realizacji. Nikt jak dotąd nie poświęcił większej uwagi gdyńskiej kozie, że o pomniku nie wspomnę.

A z kozami w Gdyni było tak: w starej Gdyni, tej wiejskiej, kozy zamieszkiwały rejon ulic Starowiejskiej i Świętego Jana. Tu były nieużytki i ugory, a także blisko do bagnistych łąk, obfitego źródła trawy (siana). Gdyńscy rolnicy - rybacy, korzystając z zasobów morza, sięgali też do miejscowych lasów (opał i zwierzyna łowna) oraz upraw i hodowli prowadzonej na miejscowych, piaszczystych glebach. Nie każdego mieszkańca gdyńskiej wsi było stać na utrzymanie krowy, wynikało to z braku własnych pastwisk i łąk, a także z braku odpowiednich zabudowań gospodarskich. Natomiast mleko było niezbędne dla żywienia zwykle licznej rodziny, składającej się z gromadki dzieci. Rozwiązaniem tego problemu stała się hodowla kóz. Zwierzę to było mało wymagające pod względem paszy, dzięki niewielkim rozmiarom znosiło niewygody prowizorycznych komórek, w których je trzymano, a przy tym dawało mleko dobrej jakości. Na kozim mleku wyrosło wiele pokoleń kaszubskich dzieci, zwykle w dobrym zdrowiu i kondycji fizycznej.

Gdy w połowie lat 20. ubiegłego wieku przystąpiono do budowy portu i miasta, sytuacja miejscowych Kaszubów uległa nagłej zmianie. Niektórzy z nich znaleźli pracę w budującym się porcie, inni zamustrowali na statki, które niebawem zaczęły tu przypływać, a jeszcze inni, nieliczni, stali się milionerami, sprzedając nieużytki i torfowiska na potrzeby budownictwa mieszkaniowego i portu. Tak więc sytuacja kaszubskich rodzin uległa zmianie. Zmianie uległa też sytuacja kóz. Powoli znikały z krajobrazu Śródmieścia. Ich hodowla z wolna przenosiła się na przedmieścia i obrzeża, gdzie były odpowiednie warunki do ich utrzymania. Poza tym biedota odczuwała potrzebę posiadania mleka dla swego potomstwa.

Kozy w takich dzielnicach jak Cisowa, Meksyk, Pustki Cisowskie, Demptowo, Chylonia, Grabówek, Pogórze, Obłuże, Kack i część Orłowa, były symbolem zasiedziałości i zapuszczania korzeni przez rodziny przybyłe tu z całej Polski. Były też dowodem ludzkiej zaradności.

Koza jako zwierzę wszystkożerne i mało wymagające zadowalała się lichą trawa rosnącą na nasypach kolejowych i poboczach dróg, chętnie jadła wrzos i liście z krzewów, konsumowała chwasty, łącznie z ostem, a w czasie zimy i słotnej jesieni zadowalała się  obierkami z ziemniaków i garstką słomy lub siana. A gdy o sianie mowa, to warto wiedzieć, że "produkowano" je we własnym zakresie. W lecie, gdy trawy było pod dostatkiem suszono ją na dachach szopek i komórek, a następnie gromadzono z myślą o zimie. Zajmowali się tym głównie chłopcy w wieku szkolnym, którzy często czas wakacji letnich poświęcali na wypas kóz i gromadzenie siana. Po żniwach pasiono kozy na ścierniskach, a w między czasie na ugorach.

Dojeniem kóz zajmowały sie wyłącznie kobiety. Posiadanie kozy na przedmieściu świadczyło o istnieniu rodziny. Osoby samotne, bez względu na płeć, a także pracownicy sezonowi o niestabilnym statusie społecznym, hodowlą kóz się nie parały.

W czasie okupacji, a także w pierwszych biednych latach powojennych dużą rolę w żywieniu ludnośi odegrały właśnie kozy to jest ich mleko. Według "Rocznika Statystycznego Gdyni z 1957 roku" (str. 55), w gospodarstwach prywatnych i indywidualnych posiadaczy zwierząt nie posiadających gospodarstw rolnych, na koniec czerwca 1950 roku, na terenie miasta chowano aż 1255 kóz, a krów było zaledwie 497.

wtorek, 23 czerwca 2015

Dwa chylońskie epizody

W wielokrotnie już cytowanym na blogu przewodniku Grzegorza Winogrodzkiego pt.: "Gdynia" z 1937 roku, na stronie 14 znajduje się taka rymowanka:

"... potężna dolina dawnej Pra-Pregoły
Daje widok niezwykły a dla nas wesoły:
Przy ujściu tej doliny leży port. Tu środek
Tu przyszłej Wielkiej Gdyni szczęśliwy zarodek.
Stąd dalej wzdłuż doliny Gdynia się rozrasta,
Wcielając bliskie wioski do obrębu miasta:
Pochłonięty Grabówek, Chylonia wcielona,
Do Cisowej i Zagórza ciągną się ramiona..."

Wcielenie Chyloni do Gdyni nastąpiło w 1930 roku w kwietniu. Odtąd o Chyloni mówi się i pisze jako o dzielnicy Gdyni. A pisało o niej wielu autorów, między innymi Obertyński, Małkowski, Ostrowski i wielu innych. Kopalnią wiedzy o tej dzielnicy jest tekst Kazimierza Małkowskiego "Szosa Gdańska" zamieszczony w 10. numerze "Rocznika Gdyńskiego" z 1991 roku. Jest tam wiele dat, nazwisk i ciekawostek dotyczących Chyloni. Niestety podobnie jaki inni, autor pominął dwa istotne dla tej dzielnicy epizody. Mianowicie nie wspomina o tak zwanej Chylońskiej Polance oraz o największym domu w Chyloni czyli o domu Vossa, którego istnienie dostało potraktowane marginalnie.

Zapewne nie wszyscy mieszkańcy Chyloni wiedzą, że nieopodal tak zwanej Góry Świętego Mikołaja, na jej "zapleczu" znajduje się leśna enklawa, czyli sporej wielkości polana. Tam już przed wojną, w okresie lata odbywały się zabawy ludowe i festyny gromadzące tłumy mieszkańców Cisowej, Chyloni i Grabówka. Festyny takie odbywały się w niedzielę po południu. Był parkiet przeznaczony do tańca. Grała orkiestra. Były zawody i losy z nagrodami. Były stoiska z owocami, słodyczami i zabawkami.

Poza zabawami i festynami na polance biwakowali harcerze, palili ogniska i organizowali swoje harce. Polanka służyła mieszkańcom przez długie lata w czasie PRL-u. Czy coś się dziś dzieje na tej polanie, czy nadal istnieje, niestety nie wiem. Może ktoś z czytelników podzieli się taką informacją.

Zanim słów kilka o domu Vossa, pozwolę sobie na parę refleksji natury historycznej na temat Chyloni. W okresie minionych dwóch wieków, Chylonia rozwijała się "skokowo". W XIX wieku cezurą dla ówczesnej wsi jest rok 1843. Wtedy to właściciel wsi, Przebendowski, rozparcelował swoje łany umożliwiając ich kupno pod zabudowę. Kolejną liczącą się datą w tym wieku był rok 1871, gdy przez Chylonię poprowadzono linię kolei żelaznej, a w jej sąsiedztwie, około 2 km od centrum, uruchomiono dworzec kolejowy i urząd pocztowy. Lokalizacja tych obiektów sprawiła, że korzystać z nich mogli nie tylko mieszkańcy Chyloni i Cisowej, ale także wsi położonych na Kępie Oksywskiej, którzy docierali tu tak zwaną Drogą Pogórską (dziś jest to ulica Pucka).
Właśnie u wylotu tej drogi (przy posesji Chylońskiej 100), po jej prawej stronie, rodzina Vossów zlokalizowała swój ogromny budynek, ale miało to nastąpić dopiero po kilkudziesięciu latach, bowiem wcześniej prowadzili zajazd nieopodal ul. Św. Mikołaja, a więc w centrum wsi, w budynku wybudowanym na posesji odkupionej od niemieckiego gbura Thymiana z Obłuża (ul. Chylońska 25).

Gospodarność rodziny Vossów sprawiła, ze w latach 30. XX wieku wybudowała ona potężny wielokondygnacyjny, narożnikowy budynek mieszkalno - usługowy. Mieścił się on na rogu ulic Chylońskiej i Starogardzkiej. Dom ten przez wiele lat była największym budynkiem w Chyloni. Nawet wieżowce wybudowane w tej dzielnicy za czasów Gierka (lata 70. XX wieku) nie są w stanie odebrać domowi Vossa palmy pierwszeństwa.

W potężnym budynku, o którym mowa, w latach mojej młodości, od strony ulicy Chylońskiej mieściło się kilka sklepów i punkt usługowy. Były to sklepy monopolowy, mięsko - wędliniarski, warzywno - owocowy i inne, a także zakład fryzjerski (tyle zapamiętałem). Od strony ul. Starogardzkiej mieściła się duża sala służąca mieszkańcom do zebrań, wieców, zabaw tanecznych o wystaw. Pozostałe kondygnacje budynku przeznaczone były na mieszkania.

sobota, 30 maja 2015

Zapomniane słowo - kolonialka

Osoby średniego i młodszego pokolenia zapytane o znaczenie tego słowa nie dysponują w tym zakresie wiedzą. Tymczasem w latach przedwojennych i tuż po wojnie słowo "kolonialka" było w powszechnym użyciu, a oznaczało ono sklep ogólnospożywczy. Etymologia wskazywała,że sklep taki w swoim założeniu przeznaczony był do handlu towarami egzotycznymi, kolonialnego pochodzenia, czyli pochodzącymi z importu przyprawami (pieprz, goździki, cynamon, gałka muszkatołowa itp.). Mówiono więc sklep kolonialny lub w skrócie "kolonialka". W praktyce te niewielkie sklepiki handlowały nie tylko przyprawami kolonialnymi, czyli sprowadzonymi głównie z koloni w Afryce, ale również innymi artykułami spożywczymi pochodzącymi z importu i wytwarzanymi przez miejscowe rolnictwo. Tak więc nazwa "kolonialka" była nieadekwatna do towarów rozprowadzanych przez te sklepy.

Kolonialki były głównie sklepami osiedlowymi, chociaż spotkać je można było także w śródmieściu. Zwykle sklepy te były niewielkie, zatrudniające właściciela lub członków jego rodziny. Były to sklepy o tradycyjnej formie sprzedaży, bowiem samoobsługa nie była w tamtym czasie u nas w kraju znana. Uwarunkowaniem do wprowadzenia sprzedaży samoobsługowej są towary paczkowane, tymczasem w okresie o którym tu mowa, w zasadzie wszystkie towary były sprzedawane "luzem" na wagę. Wyjątek stanowiły produkty takie jak wódka i wina, ocet, przyprawy Maggi i sardynki oraz czekolady. Wszystko inne było luzem i wymagało ważenia, porcjowania (np. wędliny) i pakowania w sklepie.

Wyposażenie tych sklepów było wręcz ujednolicone, co wynikało z tzw. techniki handlu. Głównym elementem wyposażenia takich sklepów była drewniana, długa lada, często ustawiona w literę "L". Na takiej ladzie dominowała waga szalkowa i zestaw porcelanowych lub mosiężnych odważników. Poza tym na ladzie leżał sztapel pociętego papieru pakowego i nieco pergaminu oraz różnej wielkości papierowe torebki zwane tutkami. Z boku lady znajdowały się zwykle słoje z kiszonymi ogórkami, słój landrynek, przykryty szklanym kloszem krążek sera, blaszane wiaderko z marmoladą, a także skrzynka z wędzonymi szprotkami. Często stał tam też słój z rolmopsami lub marynowanymi śledziami. Śledzie solone i kiszona kapusta stały na podłodze w beczkach przykryte drewnianymi pokrywami. Aby wydobyć z nich żądaną przez klienta ilość towaru kupiec musiał wychodzić zza lady.

Kupiec, zwykle w szarym ochronnym kitlu, stojąc za ladą miał za plecami regał na którym ustawione były pozostałe towary. Leżał tam chleb pszenny i żytni oraz inne pieczywo i wypieki (bułki, szneki, amerykanki itp.), piętrzyły się tam też towary "przemysłowe", takie jak mydło do prania w ryglach, pudełka pasty do obuwia, jakieś przybory kuchenne, lepy na muchy itp. Jak mówiono: "szwarc, mydło i powidło".

Towary kupowano na sztuki lub na wagę. Jednostką wagową były funty (500 g) lub cetnary (50 kg) tak kupowano np. kartofle. Jajka kupowano na mendle lub kopy (odpowiednio 15 sztuk lub 60 sztuk). Towary droższe np. cukierki, kupowano w ilościach ćwierćfuntowych. Z kolei towary sypkie (mąka, cukier, ryż, kasza, sól), a także strączkowe (groch, fasola) paczkowano dopiero w chwili zakupu, bowiem dostarczano je w workach i czekały na klientów w swego rodzaju szufladach znajdujących się w dolnej części regału. Stamtąd aluminiową szufelką nabierał je sprzedawca i wsypywał do odpowiednio pojemnej tutki. Kas fiskalnych nie znano, dlatego sprzedawca należność obliczał na papierze za pomocą chemicznego ołówka, który nosił za uchem.

Dla stałych klientów prowadzono sprzedaż "na zeszyt". Do zeszytu wpisywano wartość poszczególnych zakupów, którą podliczano pod koniec tygodnia w celu uregulowania należności. Te cykle tygodniowych rozliczeń wynikały z cyklu tygodniowych wypłat, czyli tak zwanych tygodniówek, jakie w Gdyni stosowano na budowach (murarze, cieśle, brukarze, prace ziemne przybudowie infrastruktury itp.) Tak więc w kolonialkach płacono w sobotnie popołudnie. W procederze tym rodzicom zazwyczaj towarzyszyły dzieci, które kupiec premiował tutką karmelków.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Cisowskie Pustki

Obecnie Cisowskie Pustki tętnią życiem, a przecież przed niewielu laty była to typowa "sypialnia". Jeszcze wcześniej, do połowy lat 20 ubiegłego wieku, Pustki Chylońskie (bo taką nazwę wtedy nosiły) rzeczywiście były pustkami, czyli terenem słabo zaludnionym. Dziś po tym bezludziu pozostała tylko nazwa.

Pamiętam Pustki z okresu przedwojennego i czasu okupacji, gdy z rodzicami niekiedy chodziliśmy do mieszkających tam znajomych. Pamiętam szkolnych kolegów, którzy na skróty, przez las, przychodzili do cisowskiej szkoły na zajęcia, gdyż zobowiązywała ich do tego "rejonizacja". Byłem pełen podziwu dla moich rówieśników, którzy zimą i latem, w słotę i śnieżycę, w lichej odzieży (a latem nawet bez obuwia), którzy objuczeni samorobnymi torbami na książki i zeszyty, przemierzali leśną trasę pomiędzy Cisową a Cisowskimi Pustkami. Torby te, dzieło rąk ich matek, bądź starszych sióstr, wykonane były z worków, a noszono je na jednej "szelce" przewieszone ukośnie przez pierś i plecy ucznia. Z tych lat zapamiętałem kilka nazwisk moich kolegów z Pustek - Kaletów, Rosińskich, Bielickich - a co dziwne imion lub nazwisk dziewcząt, które przecież wspólnie z chłopakami przychodziły do szkoły z Pustek nie pamiętam.

Nam Cisowiakom Pustki kojarzyły się z biedotą, bo też większość baraków na Pustkach i przyległym Demptowie była tandetna. Gorsza niż te na Strasznicy, Ćmirowie, a nawet Meksyku i często przypominały slumsy Grabówka.

Zabudowa slumsów Pustek nastąpiła z chwilą rozpoczęcia budowy portu w Gdyni. Ziemia tu była licha, nie nadawała się pod uprawę, także chętnie dzierżawiono działki pod zabudowę. Cena kupna lub dzierżawy takiej parceli była niewygórowana między innymi ze względu na znaczną odległość Pustek od Śródmieścia i portu, a więc od miejsc gdzie była praca. Pracowali wyłącznie mężczyźni, gdyż kobiety zajmowały się prowadzeniem domu, a dziewczęta czekały na męża. Szczytem marzeń i ambicji dziewcząt z takich przedmieści było zostać służącą w "pańskim domu" w Śródmieściu lub ekspedientką, co zdarzało się rzadziej, bowiem w małych sklepikach pracowała zwykle rodzina właściciela, a we większych dobrze widziana była ukończona "handlówka".

Mężczyźni do pracy udawali się koleją z Chyloni, na skróty przez Chylońskie Łąki rowerem lub pieszo. Wszystko zależało od stopnia zamożności/

Cisowę i Chylonię z Pustkami łączyły aż cztery drogi. Od dworca w Chyloni wiodła ul. Kartuska, wtedy brukowana kocimi łbami, kolejna tak zwana "czarna droga" wiodła przez mokradła i łąkę (dzisiaj są tam zabudowania hipermarketu), droga częściowo  leśna od kościoła w Cisowej (dziś jest tu ulica Kcyńska) oraz leśne drogi "przez górkę" z których jedna wychodziła na ulicę Zbożową, a druga na ulicę Owsianą, przy cisowskim cmentarzu.

W zależności od potrzeb, tymi drogami chodzono do dworca, do kościoła, do szkoły. Udając się do pracy i z niej wracając korzystano głównie z ulicy Kartuskiej i wspomnianej wyżej "czarnej drogi".

Obecnie, gdy Pustki są pustkami tylko z nazwy, dzielnica ta jest bardziej samodzielna. Jest tu szkoła i kościół, a także sklepy i pawilony handlowe. Ulicą Kartuską od lat jeżdżą autobusy i trolejbusy, a obwodnica Trójmiasta krzyżując się z ulicą Chabrową, główną osią komunikacyjną Pustek, zapewnia połączenie nie tylko z Cisową i Chylonią, ale także z resztą aglomeracji trójmiejskiej.

poniedziałek, 30 marca 2015

Czarno-biały początek TVP

Na medialnym rynku TVP pojawiła się dopiero pod koniec lat 50. ubiegłego wieku. Wcześniej o istnieniu telewizji przeciętny obywatel wiedział niewiele. Pojawienie się telewizji odbywało się sukcesywnie, małymi kroczkami, uczono się jej metodą prób i błędów. Uczyli się jej organizatorzy, a także użytkownicy. Brakowało wiedzy, sprzętu, fachowców, redaktorów. 

"Głos wybrzeża" z dnia 19 października 1957 roku informował o próbie odbioru programu telewizyjnego. Próba ta odbyła się w Gabinecie Morskim TPPR w Gdyni na ul. Wybickiego 3, gdzie zainstalowano pierwszy w naszym mieście telewizor. Jak wypadła owa próba, co było jej przedmiotem, jaki był przebieg eksperymentu niestety nie udało mi się ustalić. Nieznany jest mi również czas trwania próby. Jedno jest pewne, że trwała ona zaledwie kilkanaście minut, obraz był czarno-biały, nadawany z ogólnokrajowego studia, bowiem, o ile dobrze pamiętam, studio regionalne w Gdańsku Wrzeszczu jeszcze nie istniało. 

Niebawem w Gdyni pojawiły się pierwsze telewizory, można to było ustalić po antenach instalowanych na dachach budynków. Kiedyś w trakcie spaceru po Śródmieściu policzyłem te anteny. Było ich zaledwie sześć. Posiadanie telewizora w tamtym czasie nobilitowało, był to sprzęt stosunkowo drogi, a pożytek z niego był niewielki. Dzienna emisja programu trwała krótko, sprowadzała się początkowo do przekazu wiadomości, a odbiór był żałosny. Na ekranie pojawiał się "śnieg" lub "fale" które uniemożliwiały odbiór. Często zamiast obrazu pokazywała się plansza z napisem "przepraszamy za usterki". 

Nigdy nie było do końca wiadomo czym spowodowane są zakłócenia- wadą techniczną w studio, warunkami atmosferycznymi (np. burzą na trasie przekazu sygnału) czy nieprawidłowo zainstalowaną anteną. W tym ostatnim przypadku wspinano się na dach, ustawiano antenę, poprawiano kabel, a niekiedy wołano domorosłego technika "od telewizorów", aby dokonał stosownej naprawy samego odbiornika telewizyjnego bądź anteny. Z czasem powstało w Gdańsku specjalne przedsiębiorstwo państwowe o zasięgu wojewódzkim ZURT, czyli Zakład Usług Radiowo-Telewizyjnych, które prowadziło warsztaty naprawcze sprzętu rtv. 

Poza ZURT-em działalność naprawczą prowadzili też prywatni technicy, którzy na wezwanie telefoniczne przybywali do miejsca zamieszkania klienta i zwykle "z marszu" dokonywali naprawy. Ponieważ pierwsze telewizory były aparatami lampowymi (tranzystory i obwody wprowadzono znacznie później) technik dysponował zestawem lamp do różnych telewizorów (np. Szafira, Szmaragda czy Neptuna) oraz lutownicę. Często posiadał też schemat połączeń, którym posiłkował się przy szukaniu uszkodzenia. 

Jak wspomniano wyżej, początkowo telewizorami dysponowali nieliczni, wytworzył się zwyczaj korzystania z tego urządzenia przez rodzinę, a nawet sąsiadów, których zapraszano na transmisje sportowe, teatralne itp. Korzystano też z telewizorów w które były wyposażone niektóre świetlice. Wtedy zwykły telewizor ustawiano na odpowiednio wysokim stojaku i stawiano w skrzyni zamykanej na kłódkę. Kluczem dysponował "świetlicowy" i to on otwierał, czyli udostępniał telewizor na czas transmisji. Proceder ten stosowano w obawie przed uszkodzeniem przez nieuważnych użytkowników.

W pierwszym okresie TVP nadawała transmisje tylko na jednym kanale i były one bardzo krótkie. Z czasem czas transmisji wydłużono, a później uruchomiono też drugi kanał specjalizujący się w tematyce regionalnej. Dla poprawy jakości emisji w Chwaszczynie wybudowano wysoki maszt z anteną, a po uruchomieniu drugiego kanału, na płycie Redłowskiej, na dachu budynku, zamontowano kolejny przekaźnik. 


Przez długie lata program telewizyjny nadawano tylko w godzinach popołudniowych i wieczornych. Audycje kończono o północy nadając hymn narodowy. W miarę rozwoju i poszerzania programu, wypracowano ramówkę oraz cykl audycji, które pojawiały się na antenie regularnie, cyklicznie. Codziennie, o godzinie 19:30 było główne wydanie wiadomości na zakończenie którego podawano prognozę pogody na następny dzień. Dziennik prowadzili przemiennie spikerzy - Edyta Wojtczak i Jan Suzin, a "pogodynką" był red. "Wicherek". Sprawy sportowe referował red. Tomasz Hopfer. W poniedziałki transmitowano na żywo teatr telewizji, z udziałem znanych polskich aktorów. Programy te były ambitne i przybliżały widzom klasykę teatralną. W czwartki transmitowano teatralny program kryminalny "Kobra", który cieszył się dużym zainteresowaniem.W ramach programów publicystycznych emitowano "Teleecho", prowadzone przez red. Irenę Dziedzic. Elegancka Irena Dziedzic prowadziła na żywo wywiady ze znanymi osobami publicznymi, ze świata polityki, kultury, sportu itp. 

Sporo audycji poświęcono dzieciom. Codziennie przed dziennikiem nadawano "Wieczorynkę", w ramach której emitowano kreskówki, bajki i filmy przygodowe takie jak: "Jacek i Agatka", "Przygody Reksia", produkcji krajowej, a także produkcje Czechosłowackie i Radzieckie. Często emitowano filmy specjalne dla dzieci, bądź przedstawienia lalkowe prowadzone przez znanych aktorów. Bronisław Pawlik prowadził kukiełkową audycję "Pora na Telesfora". W niedzielne przedpołudnia puszczano program pod nazwą "Teleranek", który bardzo długo utrzymywał się na antenie, emitowano go nawet po zmianie ustroju.

Dla dorosłych emitowano na żywo mecze piłkarskie, zawody sportowe z różnych dyscyplin sportu, a także transmisje z politycznych imprez - pochodów, defilad "ku czci" 22 lipca, 1 maja, Święta Plonów, czyli dożynek itp. Zarówno dzieci jak i dorośli chętnie oglądali program Adama Słodowego Pt.: "Zrób to sam", w którym przedstawiano ciekawostki z zakresu majsterkowania. 


Audycje emitowane w tamtym czasie można by mnożyć. Jedna sprawa dla aktualnego widza będzie szokująca. Programy nie były przerywane reklamami! 

środa, 18 lutego 2015

Kradzieże portowe

W moich licznych gdyńskich lekturach, tylko jeden raz spotkałem się z tym tematem. Jest on pomijany, chociaż wszyscy starzy mieszkańcy Gdyni się z nim spotkali, a nawet w jakimś stopniu w procederze uczestniczyli. Mowa tu o kradzieży portowej niechlubnej karcie w historii naszego portu. 

Kradzieże w porcie występowały zawsze. Ich nasilenie było różne w różnych okresach. Przed wojną kradzieże były minimalne, bowiem prywatni właściciele dobrze pilnowali swojego mienia. Wyręczali ich w tym tzw. formani, czyli brygadziści. Złapany na kradzieży robotnik natychmiast tracił pracę, a opinia złodzieja utrudniała mu znalezienie kolejnej pracy. W okresie okupacji - pomimo hitlerowskiego terroru - kradzieże w porcie nadal istniały. Wtedy proceder ten nabierał charakteru szkodzenia okupantowi, a więc był rodzajem swoistego patriotyzmu, Po wojnie, w pierwszych latach wyzwolonej Polski, nastąpiła erupcja portowych kradzieży. Sprzyjał temu powojenny chaos oraz daleko idąca demoralizacja społeczeństwa, które niejednokrotnie myliło demokrację z anarchią. 

Szczególne nasilenie kradzieży portowych miało miejsce w latach 1945 - 1947, to jest w okresie dostaw UNRRA, które trafiały do naszego kraju przez gdyński port. Nasilenie kradzieży było tak wielkie, że zagrożono wstrzymaniem dostaw i skierowaniem ich przez porty na Morzu Czarnym. 

Polskie władze, a wśród nich pełnomocnik rządu do spraw portu inż. Eugeniusz Kwiatkowski, podjęły działania porządkujące sprawy dostaw UNRRA przez port i wprowadziły szereg obostrzeń. Cały teren portu od strony lądu został ogrodzony  wysoką, drucianą siatką. Wyznaczono bramy przez które odbywał się transport relacji ląd - tereny portowe i odwrotnie. Ruch pieszy również odbywał się przez te bramy. Powołano Straż Portową. Jej wartownicy uzbrojeni i umundurowani strzegli przejść przez całą dobę. Wprowadzono przepustki uprawniające  do wejścia na teren portu. Utworzono też Portowy Komisariat MO, specjalizujący się w zwalczaniu kradzieży w porcie. MO ściśle współpracowało ze Strażą Portową. Złapanych podczas patroli i przy bramach złodziei przekazywano milicji do dalszego postępowania. 

Wśród braci portowej znane było porzekadło "jak weźmiesz z dużej kupki to nie widać". Brano więc z owej dużej kupki wszystko co dało się wynieść lub wywieźć. Wynoszono w kieszeniach i teczkach, furmankami używanymi przy pracach remontowych, samochodami osobowymi i ciężarowymi. Kradziono i wynoszono z portu w ilościach detalicznych i hurtowych artykuły przemysłowe, ale także żywność: mleko w proszku, mleko skondensowane, papierosy, czekoladę, konserwy mięsne, kawę i gumę do żucia, mąkę, orzeski ziemne łuskane i te w łupinach, koprę itd., itp.. Większość towarów trafiała do paserów, na Halę Targową, na prywatne stoiska, do prywatnych zakładów gastronomicznych, a także na własne potrzeby domowe. 

My, dzieciaki, objadaliśmy się w szkole orzeszkami, koprą i gumą do żucia, grubą na cal czekoladą pochodzącą z unrrowskich paczek. Nigdy nie można było ustalić czy dany produkt pochodzi z kradzieży czy z oficjalnie przydzielonych paczek, które jako deputat wydawano w niektórych portowych zakładach pracy. 

niedziela, 18 stycznia 2015

Gdyńskie nietypowe knajpy...

Na moim blogu o gdyńskich restauracjach i kawiarniach pisałem wielokrotnie. Dziś nieco wspomnień o nietypowych knajpach jakie funkcjonowały przed laty w Gdyni. Knajp tych było zaledwie parę, bowiem większość gastronomii otwartej nastawiona była na żywienie zbiorowe - sztampowe oraz na wyszynk wódki i piwa.

Już  z początkiem lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku przy ulicy Szkolnej czynny był "Bar pod ryjkiem". Nigdy z jego usług nie korzystałem, bo w okresie jego działalności, jako uczeń, a później jako student, nie interesowały mnie bary i knajpy. O istnieniu tego baru dowiedziałem się już po podjęciu pracy zawodowej od starszych kolegów. Bar ten serwował głównie "krótkie dania", takie jak tatar, flaczki i świńskie ryjki - stąd nazwa baru. Głównym "daniem" baru była oczywiście czysta wódka. Podobny bar istniał podobno w Warszawie i był on pierwowzorem dla gdyńskiego baru. Przyczyną likwidacji baru była reglamentacja mięsa jaką wprowadzono w czasie tak zwanej wojny koreańskiej. Także żywot tego baru był krótki. 

Mniej więcej w tamtym czasie na ul. Świętojańskiej działała restauracja "Tatarska", serwująca dania wyłącznie z koniny. Podawano tam tatara, zrazy i gulasz z końskiego mięsa, no i oczywiście wódkę. Popyt na dania z mięsa końskiego był spadkiem po okresie powojennym, gdy dobijano ranne konie, a mięso przecież nie mogło się zmarnować, więc było go bardzo dużo. Wtedy też na terenie Hali Targowej funkcjonowało stoisko z koniną i wędlinami z koniny (np. kiełbasa "Belgijska"). Po jakimś czasie smakoszy mięsa końskiego ubyło, knajpa stała się deficytowa co doprowadziło do jej przebranżowienia, czyli poszerzenia asortymentu dań z mięsa innego niż końskie. Równocześnie zmieniono też nazwę, o ile dobrze pamiętam na "Śródmiejską". 

Po kilku latach, w ramach akcji "frontem do klienta", otwarto w Śródmieściu na ulicy Abrahama rób ul. 22. lipca (obecnie ulica Armii Krajowej) restaurację "Dietetyczną". Miała ona służyć osobom chorym i starszym bowiem serwowała, zgodnie z nazwą, głównie dania dla osób na diecie. Po latach restauracja ta "umarła śmiercią naturalną", widocznie okazała się nierentowna. 

Podobnie nierentowna okazała się restauracja "Śródmiejska", którą z początkiem lat 70. XX wieku Gdyńskie Zakłady Gastronomiczne przekazały w ajencję. Przejął ją znany gastronomik Czesław P. (późniejszy kierownik "Róży Wiatrów" na Skwerze Kościuszki). Wprowadzone zmiany w "Śródmiejskiej" okazały się korzystne. Jedną z nich było ustawienie w lokalu dużego akwarium z żywymi karpiami. Klient wskazywał rybę którą chciał zjeść i ta była odławiana przez obsługę i w kuchni przygotowywana. Akwarium to okazało się strzałem w dziesiątkę i magnesem przyciągającym klientów, zapewniło zwiększenie obrotów. 

W drugiej połowie lat 70. XX wieku na rynku pojawiły się pizze. W Gdyni pierwsza pizzeria pojawiła się przy ul. Starowiejskiej 58 (?). Lokal uruchomiło gdyńskie "Społem", a jego kierowniczką została Anna M., która wcześniej pracowała w GZG (Gdyńskie Zakłady Gastronomiczne). O ile dobrze pamiętam serwowano tam 5 rodzajów pizzy, które pieczono w specjalnych piecach. Lokal jako nowość nie wymagał specjalnej reklamy i cieszył się dużą frekwencją. 

Również w latach 70., przy ulicy 10. lutego Zakłady Rybne uruchomiły zespół handlowo-gastronomiczny pod nazwą "Aloza". Obok sklepu z przetworami rybnymi (konserwy, marynaty rybne oraz ryby wędzone, a także importowany z ZSRR kawior) prowadzono restaurację z daniami rybnymi, Bywały tam takie egzotyczne dania jak płetwa rekina, potrawy z ośmiornicy itp. "Aloza" cieszyła się dużym powodzeniem zarówno wśród gdynian jak i przyjezdnych. Była niewątpliwą atrakcją dla turystów odwiedzających nasze miasto. Szkoda, że została zlikwidowana. 

niedziela, 11 stycznia 2015

Gdyńskie lasy

Kształt gdyńskich lasów - ich powierzchnia, wielkość, zasięg terytorialny itp. ewoluował na przestrzeni lat. Od momentu uzyskania przez Gdynię praw miejskich, a następnie poprzez jej rozwój terytorialny w miarę przyłączania kolejnych okolicznych wsi zmieniał się także zasięg lasów. Na chętnie analizowanej przeze mapie von Schroetter'a, z przełomu XVIII i XIX wieku, nie widać aby wieś Gdynia dysponowała przynależnymi do niej lasami. Dostrzega się natomiast nowoczesną, jak na owe czasy, organizację terenów leśnych w jej najbliższej okolicy. Przypuszczać można, że organizacja ta zaistniała przed sporządzeniem wspomnianej mapy, a więc u schyłku XVIII wieku, gdy po pierwszym rozbiorze Polski, w 1772 roku, ta część Pomorza zagarnięta została przez Prusy. Przypuszczam, że to właśnie Prusacy wprowadzili tu swój "Ordnung", czemu przysłużyła się między innymi sekularyzacja dóbr kościelnych i klasztornych.

Przejmowane przez pruskie państwo lasy należało zorganizować, co zostało uczynione. Utworzono "sieć" rewirów leśnych, jak przypuszczam nadleśnictw, im przyporządkowano leśnictwa. W leśnictwach wybudowano domy mieszkalne i zabudowania gospodarcze. Wyznaczono gajowych (tzw. strzelców), którzy mieli nadzorować przydzielone im tereny. Zatrudniono drwali i robotników leśnych, spośród uwolnionych od pańszczyzny chłopów. Równocześnie przystąpiono do wyznaczania leśnych dróg i ich rozbudowy. Tworząc w ten sposób połączenia między wsiami, przysiółkami i miasteczkami.

Zinwentaryzowano zasoby leśne i zaplanowano wycinki, a równocześnie w poszczególnych rewirach utworzono szkółki leśne z myślą o nowych nasadzeniach, zwracając przy tym uwagę na dobór wyselekcjonowanych odmian i gatunków.
W tradycyjny sposób gospodarka leśna była prowadzona tylko w prywatnych częściach lasów, które w wyraźny sposób (głównie rowami) oddzielono od lasów państwowych.

Jak wspomniałem na wstępie, w miarę jak powiększało się terytorium Gdyni, z nowymi osiedlami dochodziły tereny leśne. W połowie XIX wieku od rewiru zagórskiego oddzielono lasy położone bliżej Gdyni tworząc nadleśnictwo w Chyloni. W 1883 roku wybudowano siedzibę nadleśnictwa.

Proces powiększania obszaru Gdyni kontynuowano w okresie powojennym. Część Pogórza dołączono do Gdyni w 1970 roku, Babie Doły w 1971 roku, Dąbrowę w 1972 roku. W latach 1972 - 1975 przyłączono Chwarzno i Wiczlino, a w 1988 roku pozostałą część Demptowa. Prawie wszystkie te wsie (teraz będące dzielnicami Gdyni) posiadały na swoim terenie kompleksy leśne.

Według "Rocznika Statystycznego Gdyni" z 1957 roku a więc sprzed okresu przyłączenia wyżej wymienionych wsi, lasy stanowiły 28,5 % powierzchni naszego miasta, które w tamtym czasie miało 7,252 ha. Z niewielkimi wahaniami proporcja ta nadal istnieje, czyli około 1/3 ogólnej powierzchni Gdyni stanowią lasy.