czwartek, 27 marca 2014

Nieznane początki...

„Dziennik Bałtycki” z 14 stycznia 1971 roku, a więc prawie miesiąc po wydarzeniach grudniowych informował, że z dniem 1 stycznia 1971 roku, na Kamiennej Górze uruchomiono nowy bar – kawiarnię. Placówka ta pod nazwą „Panorama” cieszy się dużym zainteresowaniem konsumentów. Autor notki martwi się o to, co będzie się działo tu w sezonie letnim, gdy już w zimie brakuje tu wolnych miejsc.

Ta położona na najwyższym tarasie Kamiennej Góry restauracja, a więc na poziomie 52 m n.p.m., czynna była od godzin popołudniowych do godzin późno nocnych. W ciągu dnia działała tam kawiarnia, a od późnego popołudnia, restauracja z dancingiem. Położenie tego zakładu gastronomicznego, podporządkowanego Gdyńskim Zakładom Gastronomicznym (GZG) sprawiało, że rzeczywiście roztaczała się stąd panorama na port, zatokę, Kępę Oksywską i znaczną część Śródmieścia, co uzasadniało nazwę tego lokalu. Szczególnie podziwiać stąd można było port nocą, z jego portowymi światłami, bądź niezapomnianymi widokami księżyca nad Zatoką.

Pomysł zlokalizowania w tym miejscu restauracji pochodził od dyrektora GZG Zygmunta Prokopa. To On w połowie lat 60 – tych ubiegłego wieku przyszedł do mnie z pomysłem zbudowania w tym miejscu restauracji (zdjęcie Z. Prokopa znaleźć można w „Roczniku Gdyńskim” nr 17 z 2005 roku, przy moim tekście pt. „Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”).

O pomyśle swoim mówił z zapałem. Mówił, że zakład ten będzie dla niego „pomnikiem za życia”. Pomysł Z. Prokopa podchwyciłem i niebawem przekazałem panu Zygmuntowi Mroczkiewiczowi – tzw. resortowemu Wiceprzewodniczącemu Prezydium MRN. Jemu pomysł ten również przypadł do gustu. Dalej pomysłem tym już się nie interesowałem, bowiem zajęli się nim architekci.

„Panoramę” uruchamiał dyrektor Ryszard Chinczewski, który w tym czasie kierował gdyńską gastronomią.


I tak pod różnymi nazwami „Panorama” funkcjonuje do dziś.

sobota, 22 marca 2014

Trzy pompy

Zasiedlając jakiś teren nasi dalecy przodkowie zwracali uwagę na dwa podstawowe czynniki – na urodzajność gleby i obecność wody. Tak było przez wieki. Tezę tę potwierdza nawet powierzchowna znajomość historii i pobieżny rzut oka na mapę.

W Polsce – przypomnijmy – jezioro Gopło i rzekę Wartę oraz położone nad nim grody w Gnieźnie i Poznaniu, a także Wisłę – gdzie są Kraków, Płock, Warszawa, Toruń i Gdańsk.

Prawidłowość tę dostrzegamy też w wymiarze regionalnym. I tak w przypadku naszego miasta, wszystkie przylegające do starej Gdyni osiedla (obecnie dzielnice) lokowały się przy miejscowych potokach, Kack i Orłowo przy rzece Kaczej, przy Chylonce stara Chylonia (rejon ulic Młyńskiej i św. Mikołaja), stara część Cisowej – Ćmirowo – przy potoku Cisowskim.

Wyjątek stanowiło tu Stare Oksywie, gdzie o lokalizacji zdecydowały zapewne względy obronne, a także  średniowieczna Gdynia, licząca zaledwie kilka „dymów”. Tu potrzebne były studnie, bowiem woda morska była nie przydatna do bytowania. Kopano więc studnie, obsługiwane kołowrotkiem. W późniejszym okresie, już na przełomie XIX i XX wieku, instalować zaczęto pompy. Praktycznie każda posesja wyposażona była w to urządzenie, tylko niekiedy jedna pompa służyła kilku sąsiednim gospodarstwom domowym.

Na gdyńskich przedmieściach, na których się wychowałem, pompa była czymś nieodzownym. Korzystano z niej latem i zimą, chociaż w zimie bywało różnie, bo pompy zamarzały. Aby tego uniknąć, przed zimą pompy „gacono” ochraniając jej nadziemną część najczęściej robiono to słomą lub starymi workami jutowymi. Gdy pomimo takich zabezpieczeń, w tęgie mrozy, woda w pompie zamarzała – odmrażano ją na dwa sposoby – przy pompie palono ognisko lub z góry wlewano do niej wrzątek. Niekiedy stosowano oba te zabiegi łącznie. Zwykle po kilkunastu minutach pompa działała.

W Śródmieściu Gdyni istniały na pewno trzy pompy (tyle zapamiętałem), które użytkowano jeszcze przez długie, powojenne lata. Znajdowały się one: na początku ul. Starowiejskiej, przy Skwerze Kościuszki i koło Urzędu Miejskiego. Do niedawna znajdowała się jeszcze pompa na ul. Batorego, chociaż nie można było z niej korzystać.

W latach 60 – tych i 70 – tych w Gdyni była już prawie wszędzie kanalizacja i bieżąca woda. Czerpanie wody ze studni lub pompy odeszło do lamusa.

czwartek, 20 marca 2014

Ptaki w mieście

Lata rozwoju Gdyni jako miasta spowodowały nie tylko jej rozwój przestrzenny (sukcesywnie włączenie przyległych wsi), ale także znaczące zmiany w środowisku naturalnym. Na taki stan rzeczy wpłynął cały splot czynników – poczynając od rozwoju portu i stoczni, poprzez rozwój niezbędnej infrastruktury komunalnej, dynamiczny rozwój komunikacji samochodowej i rozwój sieci dróg, ale też hałasu, spalin i pyłów, nie obojętnych dla zamieszkujących tu żywych organizmów, zwierząt i ludzi. Nie trzeba być zbyt spostrzegawczym, aby zmiany te dostrzec. Wystarczy spacer po mieście, po okolicznych lasach i polach...

W lasach przyległych do miasta już tak masowo nie kwitną konwalie, a na krzewach jagodowych jest mniej owoców. Z miasta zginęły bociany, a te jeszcze po wojnie miały tu swoje gniazda. Rano nie usłyszy się skowronka. Te wyniosły się na dalekie przedmieścia Gdyni. I chociaż od lat mieszkam na otoczonym przez lasy Witominie, nie pamiętam, aby wiosną dobiegały do mnie odgłosy kukułki.

Rozpanoszyły się natomiast inne gatunki ptaków, zdziczałe stada gołębi, zanieczyszczające balkony i chodniki. Rozleniwione mewy, które korzystają z dokarmiania i żerują na śmietnikach. Gromady natrętnych srok, które wcześniej w naszym mieście były rzadkością, a plażę zdominowały łabędzie, permanentnie dokarmiane, i nie odlatujące na południe na okres zimy.

Wyginęły prawie zupełnie wróble, podobno wytrute przez środki ochrony roślin. Nie widuje się prawie w ogóle jerzyków – konkurujących z jaskółkami, a i tych jest coraz mniej. Pamiętam czasy, gdy jaskółki były zwiastunami wiosny, a ich gniazda spotykało się prawie wszędzie przy oknach podmiejskich chat. Nie widać zupełnie na naszym niebie jastrzębi, które polowały na gołębie hodowlane na przedmieściach naszego miasta. Nawet szpaków, złodziei czereśni, jest mniej.

sobota, 15 marca 2014

Edukacyjne wspomnienia

Prowadzona od wielu lat „reforma” oświaty oraz podejmowane w tym zakresie eksperymenty sprawiły, że dokonałem swoistej retrospektywy mojej edukacji. Poza domem rodzinnym to szkoły, które ukończyłem miały znaczący wpływ na moje ukształtowanie. Do szkół uczęszczałem przez 1/6 życia, a korzystałem z nabytej wiedzy przez pozostałe 5/6. Rachunek jest więc prosty i nie wymaga dalszych roztrząsań.

Naukę szkolną rozpocząłem w 1940 roku, w niemieckiej szkole powszechnej jako sześciolatek, a ukończyłem w 1956 roku, jako absolwent WSE w Sopocie. Po drodze zaliczyłem „ogólniak” uwieńczony maturą.

Przez lata edukacji na wszystkich tych poziomach, spotkałem się z dziesiątkami nauczycieli. Twarze i nazwiska większości z nich zatarł czas. Zapamiętałem tylko nielicznych, w większości przypadków jako osoby wzbudzające negatywne emocje. Do grona tego zaliczam zarówno nauczycieli niemieckich jak i polskich. W tym miejscu przypomnieć należy, że w szkole niemieckiej i tuż powojennej, polskiej, panował terror. Kary cielesne były na porządku dziennym. Uczniowie byli bici po głowie, po rękach i po tyłkach. Powszechne też były wyzwiska, stawianie do kąta, bądź wyrzucenie z klasy. Stosowane też były inne szykany, na przykład przepisywanie za karę wyrazu lub zdania, po kilkadziesiąt razy.

Byli nauczyciele, których uczniowie panicznie się bali. Mogło to dotyczyć przedmiotu całkiem niewinnego np. robótek ręcznych lub śpiewu. Nauczyciel – psychopata, z takich zajęć potrafił zrobić koszmar, a godzinę lekcyjną zamienić w piekło. Nazwiska tych „nauczycieli i wychowawców” pamiętam do dziś, a nie wymieniam ich tylko przez kurtuazję. Z perspektywy czasu, nauczycieli tych uważam za osoby przypadkowo wykonując zawód nauczycieli, dzięki toczącej się wojnie.

Na tym tle byli też nauczyciele „normalni”, osoby lubiące młodzież, a ulubiony przez siebie przedmiot przekazywali nam w sposób interesujący. Dysponowali znaczną wiedzą, a jej przekazywanie sprawiało im przyjemność.

Na pierwszą taką nauczycielkę natknąłem się już w pierwszej klasie szkoły niemieckiej. Przez pierwsze dwa, trzy lata, uczyła nas Helene Koswick. Ta skromna i zrównoważona osoba, pochodząca ponoć z Torunia, okazywała ona polskim maluchom wiele serca. Uczyła nas niemieckich literek i słówek, cierpliwie i przystępnie. Posiłkowała się przy tym obrazkiem, wierszykiem i piosenką. Opowiadała nam niemieckie bajki i pomimo bariery językowej, nigdy nie widzieliśmy jej zdenerwowanej. Zapamiętałem Ją jako osobę ciepłą, życzliwą i jako dobrego człowieka. Zdjęcie naszej klasy z 1942 roku , wraz z tą nauczycielką, przechowuję w moim albumie do dziś.

Dopiero po paru latach, w 1949 roku, natknąłem się na kolejnego szlachetnego nauczyciela, wtedy jeszcze studenta Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku – Wrzeszczu. Robiąc magisterkę, uczył nas geografii i biologi. Wszystkie jego lekcje były interesujące, a poza lekcjami nauczyciel ten wzbudzał w nas zainteresowania z różnych dziedzin. Jako były gdańszczanin, zapoznał nas z tym miastem. Oprowadzał nas po gdańskich wykopaliskach archeologicznych, po kościołach, po muzeach. Zorganizował dla nas wycieczkę do Oliwy – do katedry, do parku i palmiarni. W Sopocie z jego inicjatywy trafiliśmy do galerii malarskiej w pawilonach BWA. Był człowiekiem renesansu. Jego zainteresowania był wszechstronne. Był dla nas nauczycielem, wychowawcą i przyjacielem. Mnie, wtedy 16 – latkowi, podsunął „Historię filozofii” Tatarkiewicza.

W „Roczniku Gdyńskim” nr 15, znaleźć można notkę biograficzną doc. dr Jana Winklewskiego z jego podobizną. Na końcu notki jej autor, Stanisław Rzymowski, podaje tytuły książek i podręczników opracowanych przez Jana Winklewskiego.

Kolejnego pedagoga przez duże „P” spotkałem na studiach, na WSE w Sopocie. Lektorat z języka niemieckiego prowadziła tam Matylda hrabina Ledóchowska. Na Jej lektorat uczęszczałem przez 4 lata, szlifując ten język. Była osobą zrównoważoną, spokojną i kulturalną. Uczyła nas języka w sposób niekonwencjonalny. Na lektoratach rozmawialiśmy zwykle tylko po niemiecku. Śpiewaliśmy niemieckie piosenki, korzystaliśmy przy tym z płyt z osobistej kolekcji Hrabiny. O tym, że hrabina Ledóchowska jest żoną Antoniego hrabiego Ledóchowskiego, kapitana żeglugi wielkiej i autora podręczników z zakresu żeglugi, wiedzieli tylko nieliczni. O zasługach Hrabiny dla naszego kraju w czasie wojny dowiedziałem się dopiero po latach, z lektury krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. Jak się okazuje, Hrabina korzystając z rozlicznych koneksji w sferach europejskiej arystokracji, docierała do otoczenia hitlerowskich dygnitarzy i ratowała polskich intelektualistów, wyciągając ich z więzień i obozów.

Hrabina Ledóchowska, starsza od mojej matki tylko o dwa lata, w czasie studiów mnie wyróżniała. Bywałem w Jej domu, w Sopocie nieopodal Grand Hotelu. Opowiadała mi o swoich studiach w Wiedniu, jeszcze w czasach  Austro – Węgier. Opowiadała o swojej rodzinie, o niewidomym Ojcu, który stracił wzrok po wypadku w czasie wyścigów konnych.

Nie było w Niej żadnego zadęcia, żadnego dystansu, wynikającego z wieku i pozycji społecznej. Ja syn robotnika z gdyńskiego przedmieścia, czułem się w Jej towarzystwie na pełnym luzie. Taką bowiem aurę i taki miała sposób bycia ta niezwykła kobieta.

Hrabina miała klasę...

wtorek, 11 marca 2014

Widziane oczami zakonnicy...

Przy wejściu do „starego szpitala”, od strony Placu Kaszubskiego, tam gdzie w latach 30 – tych ubiegłego wieku znajdowała się przyszpitalna apteka, znajduje się niewielka tablica. Upamiętnia ona osobę siostry zakonnej przełożonej gdyńskich Szarytek – Franciszka Berek. To jedna z niewielu pamiątek po tej zasłużonej dla naszego miasta zakonnicy. Kolejną pamiątkę znaleźć możemy w nr 11 „Rocznika Gdyńskiego” z lat 1992 – 93. Tam na stronach 228 – 243 znajdują się notatki siostry Franciszki noszące tytuł „Notatki z dni wojny”. Te czynione na gorąco zapiski zamieścił w „Roczniku Gdyński” ówczesny jego redaktor Jerzy Niciński, zasłużony popularyzator wiedzy o Gdyni i sprawach naszego morza.

Notatki siostry Franciszki Berek obejmują okres od 1 września 1939 roku do 27 grudnia 1939 roku. Po uważnej lekturze tej publikacji zdecydowałem się na wybranie świeckich uwag i spostrzeżeń siostry Franciszki, z pominięciem akcentów religijnych, których, co oczywiste w zapiskach jest sporo. Szczególnie zainteresowały mnie notatki dotyczące pierwszych dni wojny, to jest okres od 1 września do 19 września 1939 roku, czyli do dnia całkowitego opanowania przez Niemców Kępy Oksywskiej. W zapiskach znalazłem sporo uwag i spostrzeżeń nie odnotowanych przez innych autorów piszących o tamtych wydarzeniach. Nie znalazłem ich we wcześniejszych moich lekturach zarówno w publicystyce, wspomnieniach jak też opracowaniach zawodowych historyków. To skłoniło mnie, aby te ciekawostki przytoczyć.

Jak podaje zakonnica, już w godzinach rannych 1 września 1939 roku, przywieziono do szpitala pierwsze ofiary niemieckich nalotów. Najpierw 5 cywilów, a następnie pierwszych kontuzjowanych żołnierzy. W tym pierwszym dniu wojny gdyński szpital przyjął aż 85 rannych. W drugim dniu wojny do naszego szpitala trafiają też ranni obrońcy Helu. Naloty niemieckich samolotów odbywają się codziennie, już we wczesnych godzinach porannych. Ich pojawienie ogłaszają syreny alarmowe. Autorka wspomina o zrzuceniu na miasto bomb zapalających. Tak między innymi zbombardowany został Dom Marynarza Szwedzkiego.

W dniu 4 wrześniu 1939 roku do szpitala trafia 6 rannych Niemców. Przyjmuje się ich do wydzielonych pomieszczeń na 5 piętrze.

Komendantem szpitala zostaje dr Cetkowski. Równocześnie do służby wojskowej powoływani są inni lekarze. Już 5 września 1939 roku w szpitalu pojawiają się trudności z lekami, a konkretnie braki materiałów opatrunkowych.

W dniu 6 września 1939 roku szpital przy Placu Kaszubskim jest przepełniony. Uruchomiony zostaje dodatkowy szpital w Domu Kolejarza. Tak więc poza szpitalem przy Placu Kaszubskim czynne są szpitale dodatkowe, w Szkole Morskiej, w Domu Kolejarza, przy Komendzie Portu Wojennego na Oksywiu i szpital na Babich Dołach w obiekcie kwarantanny.

Dnia 7 września 1939 roku, ewakuowanych zostanie 25 lżej rannych ze szpitala przy Placu Kaszubskim do szpitala w Szkole Morskiej. W następnym dniu do Szpitala trafia kilku rannych ze zbombardowanych okrętów na Zatoce Gdańskiej. Między innymi trafia tu ranny Stanisław Kosko, komendant zmobilizowanego statku żeglugi przybrzeżnej m/s „Gdynia”. Kapitan Stanisław Kosko umiera w wyniku odniesionych ran.

W dniu 9 września 1939 roku, w Gdyni wystąpiły braki chleba. Wprawdzie zboża jest w mieście pod dostatkiem, lecz miasto nie posiada własnego młyna. W mieście przed sklepami ustawiają się kolejki. Do szpitala trafiają ranni żołnierze spod Wejherowa i Kacka. Stan niektórych jest bardzo ciężki, kilku umiera.

W 10 dniu walki Niemcy zbliżyli się do przedmieść Gdyni. Widoczne były łuny w okolicach Redy i Rumi. Ponownie ewakuowano część rannych do Szpitala w Szkole Morskiej, a także przyjęto aż 50 rannych (w tym kobiety i dzieci), poszkodowanych przez bombę na Demptowie.

W dniu 11 września 1939 roku, sytuacja aprowizacyjna w mieście była katastrofalna. Brakowało chleba, mleka i mięsa. Zaopatrzenie szpitala było znośne z uwagi na pomoc władz miejskich i miejscowych przedsiębiorstw i instytucji. Przez cały dzień miał miejsce wzmożony napływ rannych. Wieczorem tego dnia dowieziono tu aż 66 rannych żołnierzy.

W kolejnym dniu nastąpił dalszy napływ rannych żołnierzy (55 osób). Siostra Berek odnotowuje bombardowanie Rumi, Chyloni i Grabówka. Szpital zaczyna piec chleb we własnym zakresie, z mąki uzyskanej od miasta.

13 września 1939 roku, podejmowane są próby uzyskanie mleka i warzyw z tzw. centrali miejskiej w Suchym Dworze. W tym dniu około godziny 16 wstrzymano dopływ prądu do szpitala. Powoduje to duże utrudnienia w pracy szpitala, między innymi unieruchomione są windy przewożące rannych. Do kierownictwa szpitala dochodzą wieści o zamiarze poddania miasta.

14 września 1939 roku, około godziny 8 zjawiają się Niemcy. Przeprowadzone są rewizje i lustracje pomieszczeń szpitalnych. Lżej rannych ewakuuje się do Szkoły Morskiej, a 3 i 4 piętro szpitala zajmują Niemcy. W tym dniu do Gdyni przybywa Gestapo.

W kolejnym dniu pojawiają się pierwsi niemieccy sanitariusze. Nadal brak prądu. Pojawiają się też problemy z wodą, bo wodociągi miejskie są częściowo uszkodzone.

Oksywie nadal walczy!

Niemcy już zmieniają nazwy ulic i placów w mieście. Oczekiwany jest przyjazd Hitlera do Gdyni, który przebywa już w Gdańsku.

Wzięci przez Niemców zakładnicy nadal przebywają w zamknięciu. Szpital oczekuje wizyty Hitlera, do czego jednak nie dochodzi.

Godziny popołudniowe 19 września 1939 roku kończą się walki na Kępie Oksywskiej.


W całej Gdyni panoszą się już Niemcy.

czwartek, 6 marca 2014

Asfaltowe dywagacje

Według słownika języka polskiego – asfalt to czarna lub brunatna masa pochodzenia naturalnego (smoła ziemna) lub otrzymywana z ropy naftowej, stosowana w robotach drogowych, przemyśle chemicznym itp. Mnie asfalt kojarzył się zawsze z asfaltową ulicą. W przedwojennej Gdyni, a więc w czasie mojego dzieciństwa, asfalt zastosowano jako nawierzchnię ulicy 10 lutego, na środkowej płycie Skweru Kościuszki, na placu przed Dworcem Morskim, no odcinku ul. Chylońskiej, na końcu Cisowej. O ile w trzech pierwszych przypadkach zastosowanie asfaltu wydaje się uzasadnione względami reprezentacyjnymi, o tyle asfaltowa jezdnia w Cisowej jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Gdy w 1938 roku moja rodzina sprowadziła się do Cisowej, ta asfaltowa jezdnia już istniała.

Kiedy i dlaczego ją położono? Czy chodziło o eksperyment? A może o dogodny dojazd do Rumi, gdzie jak wiadomo znajdowało się lotnisko służące naszemu miastu. Dlaczego wyasfaltowano tylko pewien odcinek ulicy w kierunku Rumi, a pozostały od Grabówka, przez Chylonię i Cisowę, aż po ul. Owsianą nadal pokrywała kostka brukowa?

Nie przypuszczam, aby na powyższe pytania doczekam się sensownej odpowiedzi, bowiem świadkowie tamtego wydarzenia już odeszli. Może ktoś dogrzebie się kiedyś do dokumentów wyjaśniających te sprawy?

Jak by nie było, z tym kawałkiem asfaltowej Chylońskiej wiążą się liczne moje wspomnienia.

Jak już wspomniałem, ów fragment asfaltowej Chylońskiej ciągnął się od ówczesnej ul. Owsianej za tzw. Mały Lasek i kończył się na granicy naszego miasta z Rumią – Zagórzem. Jezdnię (bez chodników) ograniczały rosnące po jej bokach lipy. Tak więc jezdnia ta biegła dokładnie tym samym szlakiem, którym od wieków przebiegała tzw. Szosa Gdańska łącząca Gdańsk z miastami Pomorza Środkowego. Na mapie von Schroetera z przełomu XVIII i XIX wieku, wzdłuż tego szlaku zaznaczono drzewa, była to więc już wtedy aleja. Była to również w czasach mojej młodości aleja lipowa. Rosnące tam drzewa były stare, chyba z połowy XIX wieku. Podobne lipy i klony rosły też przy niektórych cisowskich chatach i przy zabudowaniach tzw. starej szkoły. Mówiono, że posadził je król Jan III Sobieski...

Na alei tej wiosną polowaliśmy na chrabąszcze, a pod koniec czerwca zrywano tam gałęzie z kwiatem lipowym. Poza tym w lecie bawiliśmy się tam, a wieczorami spacerowała tam ówczesna młodzież.

W czasie okupacji tą trasą często jechały specjalne samochody, które na naczepach wiozły elementy konstrukcyjne samolotów, których montaż następował w warsztatach w Rumi.

Na początku 1945 roku, gdy zbliżał się front, Niemcy spodziewając się ataku czołgów od strony Reda – Rumia, ponacinali lipy na wysokości metra od ziemi, z zamiarem założenia tam ładunków wybuchowych. Na poboczu szosy wykonano też niewielkie, pojedyncze okopy dla niszczycieli czołgów. Na szczęście dla czołgów i dla wiekowych lip, atak wojsk pancernych nastąpił z innej strony. To ocaliło te stare drzewa.

Po klęsce Niemców i kapitulacji Helu, ul. Chylońską popędzono tysiące niemieckich jeńców, a nieco później, od zachodu Rosjanie popędzili poboczem stada krów. Często też, już po wojnie, ich żołnierze naprawiali linie telefoniczne na słupach ustawionych wzdłuż tej asfaltówki.


Co dziwne, nawierzchnia ta była cały czas w dobrym stanie, bez kolein i ubytków. Później, gdy przez pola pociągnięto nowy szlak ul. Morską, która ominęła skrótem Chylonię i Cisową (lata 70. ubiegłego wieku) ul. Chylońska na całej swojej długości zamarła. Cały ruch przejęła ul. Morska, natomiast na tym odcinku, po obu jego stronach wyrosły bloki mieszkalne i domki jednorodzinne. Tymczasem asfalt na Morskiej systematycznie eksploatowany ponad miarę, ulega ciągłej destrukcji i wymianie nawierzchni...

poniedziałek, 3 marca 2014

Wrześniowe improwizacje

Patrząc z perspektywy lat na zmagania Lądowej Obrony Wybrzeża we wrześniu 1939 roku, zdumiewać mogą liczne improwizacje jakie wdrożono z myślą o poprawie naszej sytuacji. Improwizacjom tym patronował i zwykle był inicjatorem pułkownik Dąbek. Będąc zwolennikiem aktywnej obrony, powołał do życia oddział cyklistów i Krakusów, wykorzystał w walce dwa pociągi pancerne, skorzystał z oddziałów kosynierów, a wcześniej utworzył służbę kwatermistrzowską LOW. Tym razem o mniej znanej inicjatywie, dowódcy Obrony Wybrzeża, mianowicie o wykorzystaniu transportu miejskiego dla celów wojskowych.

Pomysł to nie był nowy, bowiem już w czasie I wojny światowej Francuzi skorzystali z paryskich taksówek dla przerzutu wojsk na front. Pułkownik Dąbek wykorzystał do tego celu nie taksówki, a autobusy komunikacji miejskiej. Sporo informacji z tego zakresu znajdujemy w tomie pt. „Gdynia 1939 – relacje uczestników walk lądowych” zredagowanym przez Wacława Tyma i Andrzeja Rzepniewskiego. Jest tam relacja kapitana marynarki inż. Mieczysława Iwańskiego na interesujący nas temat. O tym kim był kapitan Iwański dowiadujemy się już z jego wypowiedzi. Otóż oficer ten powołany został na dowódcę kolumny autobusów LOW. Nominacja ta nastąpiła tuż przed wybuchem wojny, mianowicie 28 sierpnia 1939 roku Miejskie Towarzystwo Komunikacyjne liczyło 33 autobusy. Dysponowało garażami, warsztatami i magazynami. Zatrudniało 140 osób, kierowców i konduktorów. Siedziba tej firmy mieściła się nieopodal ul. Harcerskiej. Kapitan Iwański był jedynym oficerem skierowanym do tej służby, na niego więc w całości spadły sprawy dowodzenia i kierowania tym zmilitaryzowanym, cywilnym oddziałem. Na nim spoczął ciężar utrzymania dyscypliny, a także gotowości technicznej autobusów. Podporządkowany został bezpośrednio pułkownikowi Dąbkowi. Ponieważ autobusy parkowały na wolnym powietrzu i nie były zabezpieczone przed atakami lotniczymi, jedną z pierwszych decyzji Kapitana było przemieszczenie całego taboru w rejon ul. Tatrzańskiej.

Tam zamaskowano autobusy pod drzewami i w zaroślach. Szefostwo kolumny zakwaterowało się na Placu Kaszubskim. Łączność z kolumną utrzymywano za pomocą telefonów.

Ponieważ każdy autobus mógł jednorazowo zabrać 50 uzbrojonych żołnierzy, przyjmując teoretycznie, że wszystkie pojazdy były sprawne technicznie i miały paliwo, kolumna ta była zdolna przewieźć jednorazowo, aż 1650 osób, a więc pułk wojska.

Jak wiadomo takiej operacji nigdy w czasie obrony Wybrzeża nie przeprowadzono. Mniejsze oddziały np. plutony bądź kompanie, były przerzucane z frontu „redłowskiego” w rejon Łężyc, Redy i Rumi. Z autobusów korzystano też do ewakuacji rannych z frontu, między szpitalami itp. Korzystano z nich również w działaniach logistycznych.


Przypuszczać można, że z autobusów tych skorzystano też przy wycofaniu naszych pododdziałów na Kępę Oksywską. Jak spożytkowano ten transport w obrębie Kępy Oksywskiej, jakie były zniszczenia tego taboru, ilu wreszcie zginęło pracowników MTK w tych walkach, nie zdołałem ustalić.