piątek, 18 marca 2016

Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 1.

Zamarznięte truchło gniadosza leżało w przydrożnym rowie. Było to pierwsze końskie truchło jakie w życiu widziałem. Leżało ono tuż za domem Neumannów, wtedy ostatnim zabudowaniem Ćmirowa - po prawej stronie ulicy Chylońskiej. Dalej, po prawej stronie w kierunku Janowa, była Strasznica, jeszcze dalej pola uprawne. Dziś krajobraz w tym miejscu jest inny. Wybudowano tutaj osiedle Sibeliusa i powstały "klocki" domów jednorodzinnych. 

Już od stycznia, a nawet wcześniej ulicą Chylońską ciągnęły na zachód zastępy uciekinierów z Żuław i Prus Wschodnich. Przemieszczali się oni wozami, które przypominały mi tabor cygański. Na noc zatrzymywali się w cisowskiej szkole, żeby skoro świt ruszyć dalej, w kierunku Wejherowa, Lęborka i Słupska. Z końcem stycznia kolumny te zawróciły, a dalsze już w tym kierunku nie zmierzały. Niebawem pojawiły się na tym szlaku kolumny piesze niemieckiej piechoty przemieszane z gromadami jeńców i więźniów. Wtedy to widziałem wynędzniałe wraki ludzkie wychudzone, nędznie odziane, w drewniakach. Ludzie Ci przewracali się o własne nogi. Wtedy też znikło zmrożone truchło końskie, a w jego miejscu pozostał tylko dokładnie obrany z mięsa szkielet koński. 

W tym czasie głośno mówiło się o katastrofie "Gustlofa", o ryzykownej ewakuacji drogą morską, o zbliżającym się froncie, o pancernych rosyjskich zwiadach tzw. panzerspitze, które przerywając front przedzierały się na głębokie tyły wroga siejąc panikę i spustoszenie. Wtedy to trafił do nas gdański dziennik zwany po niemiecku "Danziger Vorpoten", w którym znajdował się duży artykuł o walkach w rejonie Malborka i zdjęciami ukazującymi ruiny zamku krzyżackiego wraz z propagandowym komentarzem. To właśnie wtedy nocami słychać było odgłosy walk. Początkowo ze wschody, a wnet także od południa i zachodu. Wtedy to miejscowi Kaszubi zaczęli uciekać do swoich krewnych zamieszkujących okoliczne wsie. Uważano bowiem, że zostawanie w mieście jest bardzo niebezpieczne. Pozostawiono mieszkania wraz z umeblowaniem, zabierając ze sobą wyłącznie pościel i nieco kuchennego wyposażenia. Te opuszczone mieszkania zajmowali niemieccy żołnierze, których liczne tyłowe oddziały pojawiały się na naszym przedmieściu. Kwaterowały tu głównie formacje transportowe, wykorzystywane do przewozu amunicji na front oraz do przewozu rannych do punktów medycznych i szpitali polowych. 

Samochody ciężarowe (często napędzane gazem drzewnych tzw. Holzgasem) kursowały przeważnie nocami, a w ciągu dnia, dla bezpieczeństwa parkowano je między budynkami dodatkowo maskując drewnianymi płotami, które rozbierano głównie na opał. W tym czasie, a był to koniec lutego, przenieśliśmy się z naszego mieszkania do ziemianki (zwanej bunkrem). Początkowo był to schron Schulza, którego żona Marta, z pochodzenia Kaszubka, namówiła swojego męża Karola żeby udzielił schronienia kilku polskim rodzinom. Następnie przenieśliśmy się do własnej ziemianki, zbudowanej niedaleko cmentarza, w przyległym do cisowskiego wąwozie.

W naszym sąsiedztwie rozmieściły się jakieś jednostki niemieckie zajmujące się transportem konnym. One, podobnie jak te wcześniej wspomniane, również woziły amunicję na front, który w tym czasie znalazł się już w rejonie Redy, Rumi, Łężyc i coraz bardziej zbliżał się do Gdyni. Żołnierze ci kopali własne bunkry – kryte dla siebie, a odkryte dla koni. Wozy pozostawały niezabezpieczone pod sosnami.
Niemcy w tym czasie spokornieli. Stali się normalni i przystępni. Częstowali nas dzieci miętowymi pigułkami, które otrzymywali w ramach dziennych przydziałów żywnościowych. Niekiedy dostał się nam wojskowy sucharek.

Tymczasem nasiliły się bombardowania i bezpośredni ostrzał radzieckiej artylerii. Zapamiętałem trzy takie ogniowe nawały (nie licząc codziennego nękania), z których jedną opisałem w tekście pod tytułem: „Kartoflanka”. Głód zmusił nas do korzystania z wcześniej przygotowanych sucharów, ziemniaków i koniny, której na szczęście było pod dostatkiem, gdyż Niemcy dobijali ranne konie. 

cdn...