Zamarznięte
truchło gniadosza leżało w przydrożnym rowie. Było to pierwsze
końskie truchło jakie w życiu widziałem. Leżało ono tuż za
domem Neumannów, wtedy ostatnim zabudowaniem Ćmirowa - po prawej
stronie ulicy Chylońskiej. Dalej, po prawej stronie w kierunku
Janowa, była Strasznica, jeszcze dalej pola uprawne. Dziś krajobraz
w tym miejscu jest inny. Wybudowano tutaj osiedle Sibeliusa i
powstały "klocki" domów jednorodzinnych.
Już
od stycznia, a nawet wcześniej ulicą Chylońską ciągnęły na
zachód zastępy uciekinierów z Żuław i Prus Wschodnich.
Przemieszczali się oni wozami, które przypominały mi tabor
cygański. Na noc zatrzymywali się w cisowskiej szkole, żeby skoro
świt ruszyć dalej, w kierunku Wejherowa, Lęborka i Słupska. Z
końcem stycznia kolumny te zawróciły, a dalsze już w tym kierunku
nie zmierzały. Niebawem pojawiły się na tym szlaku kolumny piesze
niemieckiej piechoty przemieszane z gromadami jeńców i więźniów.
Wtedy to widziałem wynędzniałe wraki ludzkie wychudzone, nędznie
odziane, w drewniakach. Ludzie Ci przewracali się o własne nogi.
Wtedy też znikło zmrożone truchło końskie, a w jego miejscu
pozostał tylko dokładnie obrany z mięsa szkielet koński.
W
tym czasie głośno mówiło się o katastrofie "Gustlofa",
o ryzykownej ewakuacji drogą morską, o zbliżającym się froncie,
o pancernych rosyjskich zwiadach tzw. panzerspitze, które
przerywając front przedzierały się na głębokie tyły wroga
siejąc panikę i spustoszenie. Wtedy to trafił do nas gdański
dziennik zwany po niemiecku "Danziger Vorpoten", w którym
znajdował się duży artykuł o walkach w rejonie Malborka i
zdjęciami ukazującymi ruiny zamku krzyżackiego wraz z
propagandowym komentarzem. To właśnie wtedy nocami słychać było
odgłosy walk. Początkowo ze wschody, a wnet także od południa i
zachodu. Wtedy to miejscowi Kaszubi zaczęli uciekać do swoich
krewnych zamieszkujących okoliczne wsie. Uważano bowiem, że
zostawanie w mieście jest bardzo niebezpieczne. Pozostawiono
mieszkania wraz z umeblowaniem, zabierając ze sobą wyłącznie
pościel i nieco kuchennego wyposażenia. Te opuszczone mieszkania
zajmowali niemieccy żołnierze, których liczne tyłowe oddziały
pojawiały się na naszym przedmieściu. Kwaterowały tu głównie
formacje transportowe, wykorzystywane do przewozu amunicji na front
oraz do przewozu rannych do punktów medycznych i szpitali polowych.
Samochody
ciężarowe (często napędzane gazem drzewnych tzw. Holzgasem)
kursowały przeważnie nocami, a w ciągu dnia, dla bezpieczeństwa
parkowano je między budynkami dodatkowo maskując drewnianymi
płotami, które rozbierano głównie na opał. W tym czasie, a był
to koniec lutego, przenieśliśmy się z naszego mieszkania do
ziemianki (zwanej bunkrem). Początkowo
był to schron Schulza, którego żona Marta, z pochodzenia Kaszubka,
namówiła swojego męża Karola żeby udzielił schronienia kilku
polskim rodzinom. Następnie przenieśliśmy
się do
własnej ziemianki, zbudowanej
niedaleko cmentarza, w przyległym do cisowskiego wąwozie.
W
naszym sąsiedztwie rozmieściły się jakieś jednostki niemieckie
zajmujące się transportem konnym. One, podobnie jak te wcześniej
wspomniane, również woziły amunicję na front, który w tym czasie
znalazł się już w rejonie Redy, Rumi, Łężyc i coraz bardziej
zbliżał się do Gdyni. Żołnierze ci kopali własne bunkry –
kryte dla siebie, a odkryte dla koni. Wozy pozostawały
niezabezpieczone pod sosnami.
Niemcy
w tym czasie spokornieli. Stali się normalni i przystępni.
Częstowali nas dzieci miętowymi pigułkami, które otrzymywali w
ramach dziennych przydziałów żywnościowych. Niekiedy dostał się
nam wojskowy sucharek.
Tymczasem
nasiliły się bombardowania i bezpośredni ostrzał radzieckiej
artylerii. Zapamiętałem trzy takie ogniowe nawały (nie licząc
codziennego nękania), z których jedną opisałem w tekście pod
tytułem: „Kartoflanka”. Głód zmusił nas do korzystania z
wcześniej przygotowanych sucharów, ziemniaków i koniny, której na
szczęście było pod dostatkiem, gdyż Niemcy dobijali ranne konie.
cdn...