piątek, 31 lipca 2015

Pominięte w gdyńskim krajobrazie

Kozy, bo o nich będzie tu mowa, których setki "zamieszkiwały" nasze miasto, nie doczekały się upamiętnienia w licznych miejscowych publikacjach i fotografiach. A przecież to one, obok koni, odegrały niemałą rolę w początkach Gdyni jako miasta. Sprawę gdyńskich koni przed laty nagłośnił Stefan Brechelka (dawny furman, a później aktywny członek TMG, czyli Towarzystwa Miłośników Gdyni), który wręcz wnioskował, aby temu zwierzęciu wystawić "pomnik wdzięczności" z racji jego zasług w budowie naszego portu i miasta. Jak dotąd wniosek pana Stefana nie doczekał się realizacji. Nikt jak dotąd nie poświęcił większej uwagi gdyńskiej kozie, że o pomniku nie wspomnę.

A z kozami w Gdyni było tak: w starej Gdyni, tej wiejskiej, kozy zamieszkiwały rejon ulic Starowiejskiej i Świętego Jana. Tu były nieużytki i ugory, a także blisko do bagnistych łąk, obfitego źródła trawy (siana). Gdyńscy rolnicy - rybacy, korzystając z zasobów morza, sięgali też do miejscowych lasów (opał i zwierzyna łowna) oraz upraw i hodowli prowadzonej na miejscowych, piaszczystych glebach. Nie każdego mieszkańca gdyńskiej wsi było stać na utrzymanie krowy, wynikało to z braku własnych pastwisk i łąk, a także z braku odpowiednich zabudowań gospodarskich. Natomiast mleko było niezbędne dla żywienia zwykle licznej rodziny, składającej się z gromadki dzieci. Rozwiązaniem tego problemu stała się hodowla kóz. Zwierzę to było mało wymagające pod względem paszy, dzięki niewielkim rozmiarom znosiło niewygody prowizorycznych komórek, w których je trzymano, a przy tym dawało mleko dobrej jakości. Na kozim mleku wyrosło wiele pokoleń kaszubskich dzieci, zwykle w dobrym zdrowiu i kondycji fizycznej.

Gdy w połowie lat 20. ubiegłego wieku przystąpiono do budowy portu i miasta, sytuacja miejscowych Kaszubów uległa nagłej zmianie. Niektórzy z nich znaleźli pracę w budującym się porcie, inni zamustrowali na statki, które niebawem zaczęły tu przypływać, a jeszcze inni, nieliczni, stali się milionerami, sprzedając nieużytki i torfowiska na potrzeby budownictwa mieszkaniowego i portu. Tak więc sytuacja kaszubskich rodzin uległa zmianie. Zmianie uległa też sytuacja kóz. Powoli znikały z krajobrazu Śródmieścia. Ich hodowla z wolna przenosiła się na przedmieścia i obrzeża, gdzie były odpowiednie warunki do ich utrzymania. Poza tym biedota odczuwała potrzebę posiadania mleka dla swego potomstwa.

Kozy w takich dzielnicach jak Cisowa, Meksyk, Pustki Cisowskie, Demptowo, Chylonia, Grabówek, Pogórze, Obłuże, Kack i część Orłowa, były symbolem zasiedziałości i zapuszczania korzeni przez rodziny przybyłe tu z całej Polski. Były też dowodem ludzkiej zaradności.

Koza jako zwierzę wszystkożerne i mało wymagające zadowalała się lichą trawa rosnącą na nasypach kolejowych i poboczach dróg, chętnie jadła wrzos i liście z krzewów, konsumowała chwasty, łącznie z ostem, a w czasie zimy i słotnej jesieni zadowalała się  obierkami z ziemniaków i garstką słomy lub siana. A gdy o sianie mowa, to warto wiedzieć, że "produkowano" je we własnym zakresie. W lecie, gdy trawy było pod dostatkiem suszono ją na dachach szopek i komórek, a następnie gromadzono z myślą o zimie. Zajmowali się tym głównie chłopcy w wieku szkolnym, którzy często czas wakacji letnich poświęcali na wypas kóz i gromadzenie siana. Po żniwach pasiono kozy na ścierniskach, a w między czasie na ugorach.

Dojeniem kóz zajmowały sie wyłącznie kobiety. Posiadanie kozy na przedmieściu świadczyło o istnieniu rodziny. Osoby samotne, bez względu na płeć, a także pracownicy sezonowi o niestabilnym statusie społecznym, hodowlą kóz się nie parały.

W czasie okupacji, a także w pierwszych biednych latach powojennych dużą rolę w żywieniu ludnośi odegrały właśnie kozy to jest ich mleko. Według "Rocznika Statystycznego Gdyni z 1957 roku" (str. 55), w gospodarstwach prywatnych i indywidualnych posiadaczy zwierząt nie posiadających gospodarstw rolnych, na koniec czerwca 1950 roku, na terenie miasta chowano aż 1255 kóz, a krów było zaledwie 497.