wtorek, 30 kwietnia 2013

1. majowe refleksje

Z opowiadań rodziców wiem, że pierwszy raz w pochodzie uczestniczyłem w wieku trzech lat. Mieszkaliśmy wtedy na Obłużu, a pochód był w Śródmieściu. Robotnicy z okolic Cisowej, Chyloni, Demptowa, Grabówka, Obłuża i Oksywia, zebrali się przy siedzibie Polskiej Partii Socjalistycznej na Grabówku, która mieściła się tuż przy Poczcie (po wojnie przez lata była to siedziba Ochotniczej Straży Pożarnej – dość długi parterowy barak).

Zebrało się kilkaset osób, całe robotnicze rodziny, w tym kobiety z dziećmi. Pochód ruszył przed południem w kierunku Śródmieścia, demonstranci szli ul. Morską, dalej ul. 10 lutego na Plac Grunwaldzki, gdzie odbył się wiec.

Żądano pracy i chleba. Takie były hasła, takie transparenty i okrzyki. Policja nie interweniowała, bowiem porządku pilnowała Milicja Robotnicza, której członkowie asekurowali pochód przed potencjalnymi prowokatorami.

Podobno maszerującym przygrywała jakaś amatorska orkiestra, a ludzie śpiewali „Czerwony Sztandar” oficjalny hymn PPS. Ale wszystko to znam wyłącznie z opowiadań rodziców, którzy pochód ten często wspominali.

Było tak w 1937 roku, bo rok później, pochód był jeszcze większy, ale nasza rodzina już w nim nie uczestniczyła.

Poza wspomnieniami z tego pochodu pamiętano też wydarzenia z 1936 roku na Grabówku. Pamiętano strajk z czerwca tego roku, który miał burzliwy, krwawy przebieg. Pamiętano czarną chorągiew, którą strajkujący robotnicy budowlani wywiesili na gmachu Pośrednictwa Pracy przy ul. Morskiej 89 (dziś jest tam Młodzieżowy Dom Kultury).

Mówiono o brutalności policji, która strzelała do robotników, raniąc kilka osób w tym jedną śmiertelnie (9 rannych, a Stanisław Czapski zmarł w szpitalu).

Organizatorem tego strajku był Związek Zawodowy Robotników Budowlanych, obok Związku Zawodowego Transportowców, główna siła po9lityczna robotników Gdyni.

W okresie tym ZZRB walczył o utrzymanie dotychczasowych stawek płac, przestrzeganie liczby godzin pracy, oraz zmniejszeniu liczby bezrobotnych, i to stało się powodem strajku i jego stłumienia.

Żądano też zorganizowania robót publicznych w celu zmniejszenia bezrobocia, które w tym czasie wynosiło w Gdyni około 10%.

Mediatorem pomiędzy strajkującymi, a pracodawcami i władzami miasta został dziennikarz i działacz PPS z Grudziądza Kazimierz Rusinek. Szybko znalazł on posłuch u robotników i doprowadził do wyciszenia rozruchów.

O wszystkim tym opowiadali moi rodzice, a ja po latach znalazłem potwierdzenie ich relacji w publikacjach. Osobiście z tamtych lat zapamiętałem tylko dwa epizody – bezrobotnego ojca, który każdą zimę spędzał w domu i wypatrywał wiosny oraz zupę „wodziankę” jaką koledzy z sąsiedztwa przynosili w kankach na mleko z odległego „pośredniaka” na Grabówku. Dodatkiem do tej zupy były prasowane kostki kawy zbożowej z cukrem, które to kostki zjadaliśmy traktując tę kawę jako namiastkę cukierków...

niedziela, 28 kwietnia 2013

Odtworzenie Marynarki Wojennej

Jeszcze trwała wojna, gdy do Moskwy wysłano Misję Wojskową w celu uzyskania akceptacji na powołanie Marynarki Wojennej. Oficjalnie nazywało się to działaniem w sprawie uzyskania pomocy radzieckiej. W skład misji wszedł między innymi pułk. Józef Urbanowicz, nowo mianowany zastępca dowódcy Marynarki Wojennej do spraw politycznych. W trakcie tych rozmów obok pomocy w wyposażeniu, omówiono „pomoc kadrową” Rosjan dla naszej mającej powstać floty.

W wyniku tych rozmów w czerwcu 1945 roku do Polski przybyła Radziecka Misja Morska pod dowództwem komandora Iwana Szylingowskiego. Pod dyktando tej Misji opracowano założenia organizacyjne dla naszej Marynarki oraz sposoby ich wdrożenia. Opracowany projekt uzyskał akceptację Naczelnego Dowódcy WP i stał się podstawą do wydania w dniu 7 lipca rozkazu powołującego do życia „ludową” Marynarkę Wojenną.

Na mocy tego rozkazu, do dnia 30 lipca 1945 roku zostało zorganizowane dowództwo Marynarki Wojennej, którego dowódcą został radziecki oficer, kontradmirał Mikołaj Abramow. Na plan pierwszy wysunęła się sprawa wyposażenia marynarki w okręty. Na miejscu był tylko jeden okręt mianowicie jednostka pomocnicza „Korsarz”. Na kutrze tym w dniu 8 kwietnia 1945 roku w porcie wojennym na Oksywiu podniesiono banderę i w ten sposób na pewien czas ów kuter stał się dla naszej marynarki „okrętem flagowym”.

Tymczasem na zachodzie znajdowało się sporo naszych okrętów, którym udało się przetrwać wojnę. Jedno skupisko naszych okrętów znajdowało się w Szwecji, gdzie były internowane od 1939 roku, drugie skupisko to Wielka Brytania i Gibraltar oraz trzecie, o którym wtedy jeszcze nic nie było wiadomo znajdowało się w Niemczech i pochodziło z wojennego zaboru.

Chronologicznie rzecz ujmując w pierwszej kolejności podjęto działania w celu odzyskania okrętów i statków ze Szwecji. Powołano Polską Misję Morską na czele z komandorem Jerzym Kłossowskim, która już 23 sierpnia 1945 roku udała się do Sztokholmu. W Szwecji znajdowały się okręty „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” z załogami w ilości 173 oficerów i marynarzy. Poza tym w Szwecji znajdował się internowany „Dar Pomorza” i kuter strażniczy „Batory” (o którego losach pisałem na blogu). Nie wnikając w szczegóły i trudności natury technicznej na jakie napotkano przy pełnej życzliwości Szwedów w dniu 5 września 1945 roku Polska Misja przejęła wszystkie okręty i przeniosła się na „Dar Pomorza”. Okręty obsadzono zdekompletowanymi załogami i niezwłocznie przystąpiono do niezbędnych prac przygotowujących je do powrotu do Polski. Do kraju wyruszono 21 października 1945 roku w asyście szwedzkich trałowców asekurujących nasze okręty przed minami. Już 15 grudnia z okrętów podwodnych utworzono dywizjon, „Dar Pomorza” przekazano Szkole Morskiej, a kuter „Batory” wcielono do zespołu jednostek pomocniczych.

W drugiej kolejności przystąpiono do rewindykacji naszych trałowców znajdujących się w Niemczech w Travemunde. Znajdowały się tam „Czajka”, „Rybitwa” i „Żuraw”. Odnalazł je przypadkowo oficer marynarki, członek Misji Tadeusz Konarski, poszukujący naszych statków handlowych. Okręty te we wrześniu 1939 roku zagarnięte zostały na Helu przez Niemców i po stosownych remontach włączono do Kriegsmarine. Koniec wojny zastał je w Travemunde. W tej sytuacji do Niemiec wysłano 81 osób załogi dla tych trałowców w tym 11 oficerów, którym zlecono sprowadzenie okrętów do kraju. Działo się to pod koniec stycznia 1946 roku. Po przejęciu okrętów i po wykonaniu licznych remontów i napraw, a także po zamontowaniu dział na wcześniej rozbrojonych trałowcach, skierowane zostały one przez Kilonię do Polski, i zasiliły naszą odradzającą się flotę.

Wreszcie w trzecim etapie wiosną 1947 roku podjęto starania o sprawdzenie polskich okrętów z Wielkiej Brytanii. Powołana w tej sprawie Misja przybyła do Londynu 9 marca 1947 roku. Już po trzech dniach odbyła się w tej sprawie konferencja z Brytyjską Admiralicją. Naszej misji przewodniczył komandor porucznik Stefan de Walden. Żądano zwrotu wszystkich okrętów jakie w czasie wojny pływały pod polską banderą w tej liczbie dwóch okrętów zbudowanych w Anglii na zamówienie rządu polskiego z 1939 roku. Wysunięto też kwestię kompensaty za zatopionego „Orła”, niszczyciela „Grom” i okręt szkoleniowy „Wilga”. Z niektórych tych żądań w trakcie negocjacji wycofano się między innymi z uwagi na zły stan techniczny spornych okrętów.

Ostatecznie w dniu 1 lipca 1947 roku z Harwich do Gdyni wypłynął nasz niszczyciel, aby po trzech dniach zawinąć do portu na Oksywiu. Także 1 lipca dotarła do Gdyni „Iskra” okręt szkolny marynarki, który dotarł do kraju po długotrwałym remoncie w Gibraltarze i Wielkiej Brytanii.

Znacznie później doprowadzono do sprowadzenia do kraju „Burzy” i okrętu podwodnego „Wilka”. Ten ostatni był w tak złym stanie technicznym, że został pocięty na złom. Natomiast „Burza”, po remoncie w 1957 roku zaczęła pełnić rolę pływającego muzeum.

piątek, 26 kwietnia 2013

Gdynia bez granic

Tereny obecnej Gdyni to konglomerat wsi, które przylegały do dawnej Gdyni, wsi rolniczo – rybackiej. Proces scalania wsi w dzisiejszą wielką Gdynię trwał latami i niekiedy był rozłożony na etapy. Najwcześniej bo już w 1429 roku, 28 października, przeor Kartuzów wydał Gdyni przywilej, według którego nastąpiło połączenie Gdyni z Grabówkiem w jedną gminę, z jednym sołtysem. Ówczesna Gdynia liczyła 40 łanów około 672 ha zaś przyłączony do niej Grabówek 10 łanów około 170 ha (1 łan = 16,8 ha).

W tamtych czasach określenie w sposób precyzyjny danej wsi było utrudnione. W dokumentach źródłowych granice określano dość umownie na przykład „od dużego dębu do dwóch głazów i dalej brzegiem potoku do morza”. Powodowało to różnice w interpretacji i prowadziło niekiedy do wieloletnich sporów, jak ten pomiędzy Kartuzami, a Norbertankami z Żukowa o granicę między Gdynią a Oksywiem.

Spory te rozstrzygane niekiedy przez wysokich dygnitarzy kościelnych (z papieżem włącznie), nie były sporami jałowymi, według ilości łanów naliczane były przecież daniny w neutraliach, pieniądzu i tzw. szarwarku czyli odróbki na rzecz feudalnego właściciela kościelnego lub świeckiego.

Z czasem od połowy XVII wieku (?) zaczęto bardziej dokładnie określać granice danej wioski. Znany jest zapis z 1676 roku z terenu Gniewa, który zobowiązuje sołtysa do corocznego skontrolowania granic wsi przed św. Janem. W czynności tej sołtysowi winny towarzyszyć dorośli synowie oraz dorośli mieszkańcy. Nieobecność w tych czynnościach karana była grzywną 10 ówczesnych groszy, a kontrolować należało kopce graniczne.

Jak wyglądały owe kopce zdołałem przekonać się jeszcze po wojnie w Cisowej, gdzie spędziłem dzieciństwo i młodość. Wtedy nie znałem ich przeznaczenia, ani czasu ich pochodzenia.

Kolejne kopce i rowy graniczne znajdowały się na skraju lasu i wyraźnie oddzielały pola chłopskie od lasu państwowego. Od kopca do kopca, a były one oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów ciągnęły się płytkie rowy. W rejonie pagórków prywatnych Malinowskich i Bieszków, a więc w pobliżu Babskiego Figla rowy te odcinały las państwowy od terenów prywatnych, również zalesionych.

Kopce graniczne i rowy ciągnęły się aż pod tzw. Mały Lasek to jest do granicy Cisowej z Rumią – Janowem. Rowy te były proste, głębokie zaledwie na około 30 – 40 cm, częściowo porośnięte chwastami i samosiejkami, co jednoznacznie wskazywało na ich zaniedbanie. Kopce zaś były na około 60 – 80 cm wysokości, o średnicy do 1,5 m. niekiedy na ich szczycie ułożony bądź wkopany był kamień polny. Kopce te podobnie jak wspomniane wcześniej rowy porośnięte były zielskiem i trawą. Ich różna wysokość świadczyła o tym, że nieodnawiane przez lata, poddane były niszczącym je opadom.

Czy podobne oznakowanie terenu było również w innych wsiach włączonych do Gdyni, nie jest mi wiadomym. Nie wiem też, czy owe cisowskie kopce i rowy graniczne zachowały się do dziś?

wtorek, 23 kwietnia 2013

Wejherowska Kompania Harcerzy – mało znany epizod z obrony Wybrzeża we wrześniu 1939 roku

Wojna obronna 1939 roku należy do lepiej zbadanych i opisanych okresów w naszych dziejach najnowszych. Pomimo tego zdarzają się epizody mało znane, pełne białych plam, nieścisłości bądź wykluczających się opisów i relacji. W takich przypadkach osiągnięcie obiektywizmu w prezentacji zdarzeń jest sprawą trudną, a rzetelność opisu zasługuje na najwyższe uznanie.

Sztuka taka udała się Pawłowi Szafce nauczycielowi z Wejherowa, który po latach zebrał relacje 33 uczestników i świadków wydarzeń i zaprezentował je w książce W. Tyma i A. Rzepniewskiego pt. „Gdynia 1939”. W oparciu o ten materiał, a także „Bedeker Wejherowski” Reginy Osowickiej, oraz inne opracowania dotyczące walk 1 Morskiego Pułku Strzelców (post na temat MPS jest tutaj) w obronie Wybrzeża, wyłania się następujący obraz wydarzeń. Obraz tym bardziej wiarygodny, że pochodzi od inicjatora i organizatora Kompani Harcerskiej podporucznika rezerwy Pawła Szafki, wejherowskiego nauczyciela przysposobienia wojskowego i wychowania fizycznego.

Paweł Szafka był pomysłodawcą zorganizowania harcerskiego oddziału. Pomysłem swoim zainteresował podpułkownika Kazimierza Pruszkowskiego dowódcę 1 Morskiego Pułku Strzelców stacjonującego w Wejherowie, a także starostę powiatu Antoniego Potockiego i burmistrza Wejherowa Teodora Bolduana.

Ostateczna decyzja powołania harcerskiej kompani zapadła w dniu 26 sierpnia, po ogłoszeniu mobilizacji, na naradzie w Starostwie Powiatowym. Tam też podjęto kilka dalszych ustaleń organizacyjnych. Ustalono mianowicie, że obsadę kadrową kompani zapewni 1 MPS, rejestrację ochotników przeprowadzi Powiatowa Komenda Przysposobienia Wojskowego, określono nazwę kompani, ustalono że nabór ochotników będzie miał charakter otwarty, to znaczy, że przyjmowane będą osoby nie zrzeszone w ZHP. Ustalono też, że nabór obejmie młodzież obu płci, warunkiem było ukończone 16 lat. Gotowość oddziału ustalono na dzień 2 września 1939 roku, na godzinę 12.00 i niezwłocznie przystąpiono do zbiórki broni i oporządzenia.

Do 29 sierpnia zebrano 73 sztuki broni różnych typów i od tego dnia przystąpiono do intensywnego szkolenia ochotników na poziomie pojedynczego strzelca. Dowództwo kompani objął por. Ludwik Dujanowicz, a szefem kompani został sierż. Stanisław Rogoś. Kompania liczyła ostatecznie 120 ochotników i składała się z trzech plutonów. Plutonem I składającym się z dwóch drużyn dowodził sierż. Franciszek Szenderłata, a plutonem II także składającym się z dwóch drużyn dowodził sierż. Jan Jakubowski. Te dwa plutony stanowiły siłę bojową kompani, natomiast pluton III dowodzony był przez instruktorkę PCK Jadwigę Czernik i był to pluton sanitarny, w którym poza czterema chłopakami były same dziewczyny. Składał się on z czterech patroli sanitarnych, a także z trzech furmanek przewidzianych do transportu rannych.

Dowództwo kompani zajęło miejsce postoju w domu przy głównej ulicy Wejherowa przy obecnej ul. Sobieskiego 257. Zwerbowana młodzież natomiast to mieszkańcy Wejherowa i okolicznych wiosek. Połowę kompani około 55 osób stanowili harcerze, pozostali to uczniowie szkół średnich i klubów sportowych oraz członkowie Przysposobienia Wojskowego.

W sporządzonym po latach wykazie, naliczyć można 15 dziewczyn, z tym zastrzeżeniem, że wykaz obejmuje tylko 111 osób, a niektóre nazwiska podawane są bez imienia, a więc mogą dotyczyć dziewczyn lub chłopaków. Poza tym, wykaz jest niepełny, a w czterech przypadkach ujęto osoby „NN”.

Jak zakładano, z dniem 2 września, kompania była gotowa do działań bojowych. W dniu tym wydano pierwszy i jedyny rozkaz dzienny. Określał on skład organizacyjny i osobowy tej jednostki. Wnet też skierowano poszczególne drużyny w rejon akcji. 1 drużynę I plutonu wysłano w rejon wsi Orle niedaleko jeziora Żarnowieckiego i ówczesnej granicy Polsko – Niemieckiej. 2 drużynę I plutonu wysłano do Bolszewa. W miejscowościach tych drużyny pełniły służbę wartowniczą odciążając żołnierzy WP.

Pluton II zakwaterowano w folwarku Naniec, a jego drużyny poza służbą wartowniczą patrolowały południowo – zachodnie przedpole Wejherowa. W dniu 6 września część II plutonu przerzucono z Nanic do Wielkiej Piaśnicy, a stąd po dozbrojeniu w granaty ręczne i dodatkową amunicję w rejon Rybna. Tu doszło do nocnego starcia z Niemcami, w którym rany odniósł jeden ochotnik. Zdobyto nieco broni i sprzętu, wzięto do niewoli dwóch Niemców. Był to pierwszy boj wejherowskich harcerzy w tej batalii.

Następnego dnia 7 września swój chrzest bojowy przeszły sanitariuszki z patrolu dowodzonego przez Wandę Piotrowicz. Patrol znajdował się wtedy we wsi Biała. Natarcie niemieckiej piechoty wspierała artyleria. Atakując nocą z 7 na 8 września, pod bezpośredni ogień dostały się sanitariuszki, które udzielały pomocy licznym rannym. Nad ranem 8 września ostrzał artylerii nasilił się. Korzystając z furmanek i przypadkowych samochodów przeprowadzono pod ostrzałem ewakuację punktu sanitarnego i znajdujących się tam rannych ze Śmiechowa.

Tymczasem 7 września Ochotnicza Kompania Harcerska skierowana została do Redy, gdzie zakwaterowano ją w rejonie dworca kolejowego. Noc z 7/8 września przeznaczono na wypoczynek, ale już rankiem 9 września po dozbrojeniu ochotników w ręczne granaty skierowano ich na linię frontu, w rejon Białej Rzeki i na wschód od Redy. Tam okopano się, już około godziny 10.00 Niemcy rozpoczęli walki o Ciechocino. Około 14.30 wyszły z lasu pierwsze niemieckie patrole kierując się wprost na pozycję ochotników. Niemiecki atak został odparty, przynosząc nieprzyjacielowi spore straty. Niemcy w tej sytuacji wycofali się, a do akcji wkroczyła ponownie artyleria i moździerze. Nawała artyleryjska trwała kilkadziesiąt minut. Było mnóstwo zabitych i rannych, których pośpiesznie ewakuowano do Redy i Rumi. Około 16.00 Niemcy ponowili atak piechoty. Ochotnicy bronili się dzielnie wykorzystując w walce na bliską odległość granaty.

Dysponując znaczną przewagą Niemcy kontynuowali atak. Gdy niedobitki ochotników zamierzały zmienić pozycję obronną, przygniótł ich silny ogień z broni maszynowej. To był w tym rejonie koniec walki. Resztki pododdziału wzięto do niewoli.

Jak później ustalono na pozycję ochotników nacierał III batalion 322 pułku piechoty niemieckiej, dowodzony przez mjr Diesta. Ten mszcząc się za poniesione straty wydał rozkaz rozstrzelania młodocianych jeńców. Chłopcy zrozumieli jedno słowo „erschessen”. Nie czekając na wykonanie rozbiegli się na różne strony. Z 13 zbiegów Niemcy zastrzelili dwóch, pozostałym udało się uciec.

Resztki harcerskiej kompani zebrały się w Kazimierzu by kontynuować walkę na Kępie Oksywskiej. Część kompani już wcześniej dołączyła do wycofujących się oddziałów 1 MPS.

Dziewczęta, które wycofały się do Białej Rzeki znalazły się na skraju lotniska w Rumi. Tam zaimprowizowały polowy punkt medyczny, czynny do 10 września. Nieco wcześniej ciężko rannych z tego punktu ewakuowano do Gdyni na Grabówek, do szpitala uruchomionego w Szkole Morskiej. Ewakuację tę wykonano korzystając z zaimprowizowanego pociągu „Smok Kaszubski”. Rannych, których nie zdołano ewakuować, rozmieszczono w kościele i szkole. Wszyscy oni dostali się do niewoli. Dziewczęta sanitariuszki Niemcy zwolnili do domów.

Natomiast na zbiegłych chłopców i innych uczestników walk w ramach Kompani Harcerskiej zorganizowano pościg i poszukiwania. Większość z nich wyłapano i potraktowano jako bandytów. Zostali rozstrzelani w dniu 12 września na lotnisku w Rumi. Pozostałych zamordowano w czasie pościgu bądź w wejherowskim więzieniu.

Według ustaleń Pawła Szafki dokonanych już po wojnie, straty osobowe Wejherowskiej Ochotniczej Kompani Harcerskiej przedstawiają się następująco:
  • 20 ochotników zginęło w trakcie walki
  • 22 zamordowali Niemcy po wzięciu do niewoli
  • 6 zmarło na skutek odniesionych ran i kontuzji już po walkach
  • 15 zginęło w walce lub niewyjaśnionych okolicznościach
Tak więc ponad 50 % Kompani zginęła.

Pamięć ich czci ustawiony w Wejherowie w dniu 1 września 1989 roku skromny kamień, na którym jest napis:

„Ochotniczej Kompani Harcerskiej w rocznicę bohaterskiej walki w obronie Wybrzeża i Ziemi Kaszubskiej - Czuwaj!”

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Trochę poprawek

Przed laty istniał dobry zwyczaj zamieszczania w książkach errat, czyli poprawek do zamieszczania tekstu. Zwykle poprawki te dotyczyły błędów drukarskich bądź tzw. literówek. Poprawki te zawarte w erracie pozwalały czytelnikom poprawnie odczytywać tekst. Były one szczególnie istotne przy korygowaniu dat, nazwisk itp. Ostatnio errat zaniechano, widać wychodząc z założenia, że drukowane teksty są bezbłędne, więc errat nie wymagają.

Jak się rzekło, errata jako sprostowanie pomyłek drukarskich nie korygowała pomyłek natury merytorycznej. Te koryguje się przypisami lub tekstami polemicznymi. Często też zaistniałe błędy w tekście korygowane są w kolejnym wydaniu danego tekstu. Wtedy zwykle na pierwszej stronie książki wydawca zamieszcza informację typu „Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione”. Wymaga tego kultura wydawnicza świadcząca o szacunku autora i wydawcy do czytelnika.

Tyle tytułem wstępu, a przystępując do rzeczy, czyli do skomentowania i sprostowania paru potknięć jakie znalazły się w książce Kazimierza Małkowskiego pt. „Anegdoty i ciekawostki gdyńskie – miasto – ludzie – wydarzenia”, pragnę podkreślić, że czynię to wyłącznie z szacunku dla moich licznych czytelników bloga, który od ponad roku prowadzę. Czytelników, którzy zasługują na prawdę o naszym mieście bez względu na to jaka by ona nie była. Żałuję tylko, że uwag i poprawek, zresztą nielicznych nie mogę osobiście przekazać autorowi książki, którego ceniłem jako człowieka i znawcę dziejów Gdyni, który podobnie jak ja kochał nasze miasto. W tym kontekście zachęcam moich czytelników do sięgnięcia do prac K. Małkowskiego, do jego przewodników, bedekerów i tekstów w „Rocznikach Gdyńskich”, które są kopalnią wiedzy o Gdyni. Kaziu bo tak Go nazywaliśmy, był chłopcem z Grabówka. Był pracowity i bardzo aktywny. Pisał, wygłaszał prelekcje i oprowadzał wycieczki po trójmieście. A ponieważ tylko ten nie popełnia błędów, który nic nie robi, w omawianej książce znalazło się ich kilka. I tak na str. 43 znajduje się informacja, że w pierwszych latach po wojnie były w Gdyni cztery szkoły średnie, mianowicie dwa „ogólniaki” żeńskie i dwa męskie. Żeńskie to „ogólniak” przy Alei Czołgistów (dziś tam jeden z Wydziałów UG) oraz „ogólniak” sióstr Urszulanek przy ul. Pomorskiej. Męskie szkoły ogólnokształcące to szkoła na ul. Leśnej i „ogólniak” ojców Jezuitów. Tymczasem już dwa lata po wojnie powstały „ogólniaki” w Orłowie, na Oksywiu i w Cisowej. W tej ostatniej szkole maturzyści wyszli już w 1951 roku, a nauka trwała 4 lata.

Na str 36 znalazł się drobny, chociaż istotny błąd dotyczący imienia jednego z ostatnich PRL – owskich prezydentów naszego miasta Krzeczkowskiego. Pan Krzeczkowski ma na imię Jan nie Janusz.

Na str 87, gdzie autor opisuje przygody miejscowych Kaszubów z radiotelefonem znajduje się informacja, że urządzenie te wprowadzono na naszych kutrach w latach 60 – tych ubiegłego wieku. Tymczasem już w drugiej połowie lat 40 – tych ubiegłego wieku będąc na kutrze „Hilary” (otrzymanego w ramach UNRRA) widziałem tam radiotelefon przedmiot zachwytu załogi.

Na str 89 błędnie podano nazwę knajpy Wikaryjczyka mieszczącej się przy ul. Świętego Piotra. Mówiło się „idziemy do Wikarego”, a nie jak podano „Wikaryja”.

Na str 108, gdzie jest anegdota o nazwach, podaje się, że „Warzywa – Owoce było przedsiębiorstwem spółdzielczym. Otóż, pełna nazwa tej firmy brzmiała Przedsiębiorstwo Państwowe „Warzywa – Owoce”, i to tam inżynier Stanisław Listopad był długoletnim dyrektorem.

Natomiast zupełnie nie rozumiem pomyłki autora w sprawie pomnika „Nataszy” na str 138 autor mówi o „Nataszy” jako kobiecie w wojskowym mundurze, która znalazła nowe miejsce na cmentarzy w Redłowie. Z opinią taką spotkałem się po raz pierwszy. Nikt, nigdy tak „Nataszy” nie postrzegał. Była ona i nadal jest kobietą cywilem ze sztandarem byłego ZSRR w ręce.

sobota, 20 kwietnia 2013

Wiesia

Redaktor Wiesława Kwiatkowska zwana przez znajomych Wiesią, zmarła w 2006 roku, czyli siedem lat temu. Wśród znajomych i przyjaciół pozostawiła wspomnienie osoby ciepłej i życzliwej ludziom. Pozostawiła też kilka książek i artykułów napisanych osobiście bądź wspólnie z córką Małgorzatą Sokołowską. Wszystkie traktują o Gdyni, o jej najnowszej historii, o Grudniu 70, o Sierpniu 80, o pierwszej „Solidarności”.

Do napisania niniejszych wspomnień, a właściwie o niewielkim epizodzie z życia Redaktor Wiesi dotyczących mojej osoby skłoniła mnie książka M. Sokołowskiej pt. „Wiesława Kwiatkowska - Gdynianka”, która ostatnio wpadła mi do rąk. Lektura tej książki, to kronika wydarzeń i osobistych przeżyć red. Kwiatkowskiej, ciekawie zaprezentowanych i zilustrowanych przez córkę M. Sokołowską, a także kawałek gdyńskiej historii.

Osobiście red. Kwiatkowską poznałem w redakcji filii „Dziennika Bałtyckiego” przy ul. Starowiejskiej róg ul. Władysława IV. Miało to miejsce jesienią 1996 roku, gdy przyniosłem tam jeden z moich pierwszych tekstów z prośbą o publikację. Tekst dotyczył wydarzeń grudniowych 1970 roku na terenie naszego miasta i zawierał nieco wspomnień i refleksji, co wydawało mi się interesujące dla czytelników „Dziennika Bałtyckiego”.

Moim tekstem zainteresowała się red. Kwiatkowska, która jak się okazało zna doskonale tematykę Grudnia 70, jest autorką publikacji z tego zakresu i zasłużoną działaczką tzw. pierwszej „Solidarności”. Pomimo że było to nasze pierwsze spotkanie, nie odczuwałem żadnego dystansu ze strony pani redaktor. Rozwinęła się dyskusja na temat wydarzeń grudniowych i wtedy okazało się, że nasze poglądy w tej kwestii są identyczne. Redaktor Kwiatkowska zdefiniowała naszą nową znajomość tak: „Nadajemy na tych samych falach”, co też było prawdą.

Mój tekst pt. „Podwyżka cen jako detonator” ukazał się w nr 294 „Dziennika Bałtyckiego” w dniu 17 grudnia 1996 roku, a więc w rocznicę tragicznych grudniowych wydarzeń.

Przy kolejnej wizycie w redakcji pani Wiesia wypożyczyła mi swoją książkę pt. „Grudniowa Apokalipsa”, a także podała mi numer swojego domowego telefonu.

18 marca 1997 roku w „Dzienniku Bałtyckim” ukazał się mój kolejny tekst dotyczący najnowszych dziejów Marynarki Wojennej pt. „Stan wojenny przemilczany”, polemizujący z tekstem kmdr Jerzego Przybylskiego pt. „Miejsce Marynarki Wojennej w dziejach Gdyni”, który ukazał się w „Roczniku Gdyńskim” nr 12.

Jesienią 1997 roku nawiązałem współpracę z redakcją „Wiadomości Gdyńskich”. Pierwsze moje teksty, a były ich dziesiątki ukazały się w tym miesięczniku w styczniu 1998 roku. Mniej więcej od tego czasu moje układy z redaktor Wiesią rozluźniły się i ograniczyły do sporadycznych rozmów telefonicznych.

Ostatni raz widziałem i krótko rozmawiałem z panią redaktor w autobusie linii 141. Był chyba 2005 rok. Kilka kobiet w tej liczbie redaktor Kwiatkowska jechało na cmentarz witomiński, na pogrzeb kogoś znajomego. Rozmowa była krótka, bo kobiety wysiadły przy cmentarzu, a ja jechałem do domu, na Witomino.

Po kilku miesiącach dotarła do mnie wieść o śmierci Wiesławy Kwiatkowskiej. Zdziwiło mnie to bardzo, wszak była ode mnie o dwa lata młodsza...

piątek, 19 kwietnia 2013

Na początku był batalion

W XX wieku tworzyliśmy Marynarkę Wojenną dwukrotnie. Po raz pierwszy po koniec I wojny światowej, a po raz drugi pod koniec II wojny,w 1944 roku. Pierwszy raz Marynarka Wojenna powstała na Wiśle, a jej bazą był Modlin. Za drugim razem wojsko to tworzyło się w okolicach Lublina, a jego pierwszą bazą był obóz w Majdanku. To tam, wykorzystując zabudowania po hitlerowskim obozie koncentracyjnym zakwaterowano pierwszych marynarzy.

Początkowo, a było lato 1944 roku, konkretnie początek września, zamierzano utworzyć morski pułk. Zaważywszy jednak ówczesne możliwości kadrowe, a konkretnie braki morskich specjalistów, zdecydowano się na utworzenie batalionu. I tak z dniem 15 listopada 1944 roku rozkazem naczelnego dowódcy WP sformowano Zapasowy Batalion Morski. Dowódcą batalionu został komandor Karol Kopiec, który niezwłocznie opracował plan zorganizowania tej jednostki. Równocześnie podjęto szeroką akcję naboru ludzi do tego batalionu, sięgając do marynarzy z floty handlowej, rybaków i wodniaków różnych specjalności, którzy w przeszłości mieli styczność z żeglugą morską bądź śródlądową.

Według przyjętych założeń, batalion składał się z trzech kompani, każda po trzy plutony. Kompania trzecia była nietypowa, liczyła aż cztery plutony: ckm, minersko – saperski, łączności i artylerii. Nazwano ją kompanią desantową, a jej dowódcą został por. mar. E. Jereczek. Poza tym w skład batalionu wchodziły samodzielne plutony: oficerski, chemiczny, administracyjny i żandarmerii.

Niezwłocznie przystąpiono do intensywnego szkolenia liniowego, morskiego i politycznego.

Pobyt batalionu w Majdanku, a następnie w Lublinie, był stosunkowo krótki. Na początku lutego 1945 roku batalion przerzucono do Włocławka i tu na Wiśle prowadzono intensywne szkolenie morskie między innymi naukę wiosłowania. Jednak głównym celem przygotowania marynarzy było planowane ich wykorzystanie do zajęcia wyzwolonych portów morskich, zabezpieczenia urządzeń portowych i stoczniowych, kooperujących zakładów przemysłowych służących gospodarce morskiej, a także przygotowanie kadr dla gałęzi gospodarki morskiej.

Już 31 marca 1945 roku skierowano Samodzielny Morski Batalion Zapasowy do wyzwolenia Trójmiasta. 3 kwietnia batalion był w Gdańsku, i jeszcze tego samego dnia dotarła do Gdyni kompania techniczna wydzielona ze składu batalionu. Kompanię zakwaterowano w budynku przy ul. Świętojańskiej 18. Jej dowódcą był kpt. mar. Władysław Trzciński.

W dniu 5 kwietnia, po ucieczce Niemców z Kępy Oksywskiej, kompania objęła ochroną Warsztaty Portowe Marynarki Wojennej na Oksywiu, przyszłą stocznię Marynarki Wojennej im. Dąbrowszczaków.

Niestety 10 kwietnia batalion z rozkazu dowódctwa opuścił na pewien czas teren stoczni, a na jej obiekty wkroczyli żołnierze Armii Czerwonej. Podobnie było w Stoczni Gdyńskiej i Gdańskiej. Oznaczało to rabunek mienia z tych obiektów. Wywiezienie do ZSRR maszyn, urządzeń, narzędzi i surowców, a nawet wraków statków zalegających w niektórych basenach.

Ale na to, nasz batalion nie miał już wpływu.

środa, 17 kwietnia 2013

Zagłada ORP „Grom”

Nie licząc naszych strat w ludziach i okrętach jakie ponieśliśmy we wrześniu 1939 roku w obronie Wybrzeża, o czym pisałem w tekście pt. „Nasze pierwsze wojenne straty”, kolejne lata wojny przyniosły nam dalsze straty w tym zakresie. Teraz nasi marynarze i statki ginęły na morzach i oceanach świata. Jak podaje Jerzy Pertek w „Wielkie dni małej floty” w działaniach wojennych zatonęło 6 naszych okrętów, a jeden, mianowicie „Dragon” po ciężkich uszkodzeniach osadzony został na mieliźnie. Wśród zatopionej szóstki okrętów znalazł się także nasz niszczyciel H – 71, czyli „Grom”, i tym razem to o jego losach będzie tu mowa.

Żywot swój zakończył jako młody okręt, bo zwodowany w Wielkiej Brytanii w lipcu 1936 roku zatonął na początku mają 1940 roku.

Na wstępie nieco danych technicznych okrętu:
  • wyporność maksymalna 2183 tony
  • długość całkowita 114 m
  • szerokość całkowita 11,2 m
  • 2 zespoły turbin o mocy 54000 KM
  • prędkość do 39,6 węzłów
  • załoga to 12 oficerów i około 200 członków załogi
  • standardowe uzbrojenie dla tej klasy okrętów w tym czasie

Do Wielkiej Brytanii ORP „Grom” trafił wraz z ORP „Burzą” i ORP „Błyskawicą” w trakcie realizacji akcji „Pekin”, zgodnie z którą w/w okręty w dniu 30 sierpnia 1939 roku, wyprzedzając napaść Niemców na nasz kraj opuściły Gdynię i przez Cieśniny Duńskie udały się do Szkocji.

Tam dywizjon niszczycieli został rozwiązany, a nasz „Grom” otrzymał numer taktyczny H – 71. Już 13 września, a więc po dwóch tygodniach od momentu przybycia do Wielkiej Brytanii, okręt rozpoczął służbę eskortową na kanale Le Manche. Później przerzucony w rejon północno – zachodniej Irlandii uczestniczył wraz z ORP „Błyskawicą” w ataku na U – Boota.

W kwietniu 1940 roku Niemcy, kontynuując swoją politykę agresji zaatakowali Danię i Norwegię. Do obrony Norwegii alianci zaangażowali między innymi nasze okręty. Na front ten trafił obok innych okrętów trafił „Grom”. Była to jego ostatnia wojenna batalia. Penetrował fiordy, a korzystając ze swojego silnego uzbrojenia artyleryjskiego, atakował niemieckie cele na lądzie. Tak było do 4 mają 1940 roku. W tym dniu w godzinach porannych Niemcy użyli do swojej obrony lotnictwa. Około godziny 8.00 tuż po zmianie wachty, na naszym okręcie, nastąpił atak niemieckich samolotów. Obrona przeciwlotnicza została całkowicie zaskoczona, tym bardziej że bomby zostały zrzucone z pułapu około 5500 m. z sześciu bomb zrzuconych na nasz okręt dwie były celne. Podobno w ciągu 3 minut nasz okręt zatonął po przełamaniu się na pół. Zginęło 59 członków załogi, w tej liczbie 1 oficer.

Po latach udało się ustalić nazwisko niemieckiego pilota, który zrzucił na ORP „Grom” śmiertelny ładunek. Był nim Gerhard Korthals, który również wojny nie przeżył, bowiem zginął na froncie wschodnim w dniu 3 listopada 1942 roku, jako dowódca 8 Eskadry 51 Pułku Bombowego.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Hałas

Hałas narasta proporcjonalnie do rozwoju naszej technicznej cywilizacji. Ciche do niedawna miasteczka i wsie, nie mówiąc już o wielkich aglomeracjach wypełniają różnorodne hałasy. Tam, gdzie przed laty jedynymi hałasami było szczekanie psów i odgłosy zwierząt hodowlanych, teraz słychać silniki wielkich ciężarówek, motocykli i silniki samolotów. W wielkich skupiskach ludzkich jakimi są miasta dochodzi do tego ciągły gwar ludzkich głosów. Tak więc hałas obok zanieczyszczeń spalinami i pyłami stał się jednym ze znaczących czynników zakłócających komfort naszego życia.

Zdając sobie z tego sprawę, już od lat prowadzona jest walka z hałasem, chociaż skuteczność tej walki pozostawia wiele do życzenia. Już przed laty wprowadzona zakaz używania klaksonów w mieście. Prawie równocześnie zakazano wjazdu ciągników do miasta. Wprowadzono też ciszę nocną od 22 do 6 rano. W licznych gdyńskich lokalach na wnioski mieszkańców ograniczono w restauracjach działalność dansingową. Ostatnio wprowadzono już od kilku lat zakaz użytkowania ciężkich samochodów w weekendy.

Przy zastraszającym wzroście samochodów często starych ze zdezelowanymi silnikami, wraz ze wzrostem ruchu ulicznego narasta ruch i produkcja spalin. W tej sytuacji niektóre miasta europejskie i jedno czy dwa w Polsce wprowadzają bezpłatną komunikację autobusową, co powinno ograniczyć ruch samochodów osobowych w miastach.

Tymczasem hałas komunikacyjny tworzy w takich miastach klimat akustyczny. Również Gdynia może się "pochwalić" znacznym nasileniem hałasu, przy czym w niektórych punktach miasta jego natężenie dochodzi do 90 decybeli. Według posiadanych przeze mnie danych do najbardziej hałaśliwych punktów Gdyni należy odcinek obwodnicy Trójmiasta, Aleja Zwycięstwa, ul. Morska, ul. Wielkopolska i Władysława IV.

Systematycznie prowadzony jest monitoring hałasu w naszym mieście, a także okresowo liczone są pojazdy przejeżdżające o różnych porach dnia przez dany punkt kontrolny. Okazuje się, że w niektórych miejscach w ciągu jednej godziny przejeżdża kilka tysięcy aut tak np. jest przy Alei Zwycięstwa – głównej osi komunikacyjnej trójmiasta.

sobota, 13 kwietnia 2013

Co nieco o środowisku

Inżynier Mieczysław Filipowicz – przedwojenny pracownik Warsztatów Portowych Marynarki Wojennej. Na Oksywiu – wspominał, że w pierwszym okresie działalności tych warsztatów zakłóceniem w pracy był piasek niesiony wiatrem od strony Obłuża, który zanieczyszczał maszyny i urządzenia oraz dokumentację techniczną. Mieszkając w połowie lat 30 – tych ubiegłego wieku pamiętam z opowiadania rodziców, że ten piasek był wszędzie, niesiony podmuchami wiatru. Podobnie było w Cisowej, gdzie zamieszkaliśmy przed wojną. Tu też wiatr wiejący od Janowa i Rumi niósł tumany piasku. Problem rozwiązał się dopiero po latach, gdy wybudowano Osiedle Sibeliusa, a tym samym zlikwidowano piaszczyste pola i ugory.

Gdyńskie wiatry to oddzielny temat, a o ich sile niech świadczy fakt, że jeden z takich podmuchów przewrócił suwnicę bramową w Stoczni Gdynia. Również na co dzień wiedzą o tym gdynianie, przy najmniejszym wietrze odczuwalne są podmuchy od dworca w kierunku Skweru Kościuszki i dalej.

I chociaż wiatry te były i są nadal jednym z czynników gdyńskiego mikroklimatu, a więc i środowiska, nie o nich tu będzie mowa, pomimo że, wywiewają one spaliny i inne zanieczyszczenia z miasta nad zatokę.

Według przyjętej kwalifikacji zanieczyszczenia atmosfery mogą mieć źródła natury energetycznej bądź technologicznej, a jednostki gospodarcze, które je emitują zobowiązane są składać okresowe raporty do Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku. Raporty te uwzględniają ilość i rodzaj odprowadzanych do atmosfery substancji. Podmioty emitujące te zanieczyszczenia zobowiązane są do uiszczenia stosownych opłat według stawek ustalanych corocznie przez Ministerstwo Środowiska.

Niezależnie od tego Terenowa Stacja SANEPID prowadzi w naszym mieście kilka stacji pomiarowych czynnych całą dobę. Pomiarami objęte są tzw. pyły opadające oraz pyły zawieszone. Poza tym mierzone są ilości dwutlenku siarki i tlenku azotu. Ten monitoring przy dynamicznym wzroście pojazdów jest bardzo istotny.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Torpedy morskie

Strategia i taktyka wojen morskich ewoluuje, tak samo jak broń używana w morskich bataliach. Najpierw był abordaż i „ognie greckie”, później przez długie wieki używano artylerii pokładowej, a następnie, ale to już schyłek XIX i początek XX wieku, poza ogniem artyleryjskim jako broń ofensywną wprowadzono miny, torpedy i bomby głębinowe, zrzucane zarówno z okrętów jak i z samolotów.

Groźnym rodzajem broni stały się okręty podwodne jako nosiciele torped i min. Już u schyłku XIX wieku w 1899 roku, Francuzi zwodowali „Narval”, okręt podwodny zdolny do działań zaczepnych. Był to wprawdzie okręt niewielki o wyporności podwodnej 201 ton, lecz dysponował wyrzutniami torpedowymi. Również Niemcy w okresie poprzedzającym wybuch I wojny światowej, i w czasie jej trwania, budowali liczne okręty podwodne, między innymi w Stoczni Gdańskiej. Wprawdzie nie odegrały one większej roli w bitwach morskich tej wojny, ale dały początek przyszłym U – bootom, groźnej broni Hitlera w latach 1939 – 45. Okręty te, używane masowo jako tzw. „wilcze stada”, spowodowały na oceanach świata bardzo poważne szkody, powodując liczne straty w ludziach i flocie handlowej.

Wykorzystując torpedy jako broń ofensywną, wyposażono w nie również okręty nawodne, budując torpedowce. Pojawiły się one już na początku XX wieku, tuż po wojnie rosyjsko – tureckiej, i jako użyteczne znalazły się we wszystkich flotach. W obronie przed torpedami stosować zaczęto podwójne burty statków zwane potocznie „bąblami”, sieci przeciw torpedowe wyciągane na wytykach w pewnej odległości od burty statku oraz grodzie wodoszczelne zwiększające szanse na nie zatapialność. Poza w/w środkami w obronie przeciw minom morskim stosowano trałowanie akwenów i tras rejsów, używając do tego wyspecjalizowanych statków zwanych trałowcami.

Do dziś, od czasu do czasu nasza Marynarka Wojenna „czyszcząc” nasze wody przybrzeżne wyławia z dna miny i torpedy, nadal groźne dla żeglugi. Bo też alianci, Rosjanie i Niemcy stosowali na Bałtyku tysiące sztuk tej śmiercionośnej broni. Sami tylko Niemcy używali aż 31 rodzajów torped. W użyciu było też 9 rodzajów torped lotniczych. Pomysłowość wynalazców była w tym zakresie prawie nieograniczona. Były więc torpedy samonaprowadzające się, sterowane przewodowo, sterowane za pomocą przyrządu umożliwiającego zygzakowanie torpedzie.

Niemieckie torpedy miały ponad 7 metrową długość, a ich ładunek wybuchowy dochodził do 280 kg. Stosowane były też różnego rodzaju napędy i różnorodne typy zapalników. Większość torped typu woda – woda sterowana była kierunkowo żyrokompasem pneumatycznym. Stosowano także torpedy akustyczne z układem samonaprowadzającym. Niemcy jako pierwsi zaczęli stosować do torped tele - naprowadzanie.

Jako „nosicieli” torped Niemcy używali głównie U – bootów, czyli okrętów podwodnych, które produkowali seryjnie. Dla przyspieszenia ich produkcji okręty te podzielono na 9 oddzielnych sekcji, które wytwarzano w różnych, nawet odległych od siebie miejscowościach. W stoczni gdyńskiej produkowano dwie środkowe sekcje. Całość montowano w Stoczni Gdańskiej. Produkcja i montaż U – bootów trwała prawie do końca wojny. W I kwartale 1945 roku, gdy Trójmiasto było już odcięte od Rzeszy, a front wschodni stał na Wiśle, w Gdańsku zmontowano jeszcze 9 U – bootów typu XXI.

Przy opracowaniu korzystałem między innymi z książki pt. „Obiekty podwodne i militaria Zatoki Gdańskiej” pod redakcją A. Komorowskiego (Gdynia 2001).

wtorek, 9 kwietnia 2013

W gdyńskim handlu afery nie było

W połowie lat 60 – tych ubiegłego wieku, po kilku latach rządów Gomułki, PRL – em wstrząsnęły liczne afery gospodarcze, często „dęte” - robione na siłę przez organa ścigania, wręcz „pod publiczkę”. Pogłębiający się marazm władza próbowała usprawiedliwiać działalnością spekulantów, aferzystów i tym podobnych szkodników społecznych utrudniających marsz ku świetlanej przyszłości. Początek fali afer dała afera warszawska, w której skazano dyrektora Miejskiego Handlu Mięsem (MHM). Zapadł wyrok śmierci, który wykonano.

Inspirowana przez partię rozprawa z aferzystami objęła Polskę w sposób zorganizowany. Pierwszym etapem działania była tzw. weryfikacja pracowników handlu, a następnie na jej podstawie organa ścigania organizowały różnego rodzaju afery. Stało się wręcz ambicją poszczególnych miast i gmin ujawnianie kolejnych afer. Świadczyło to o czujności aparatu władzy, o jego oddaniu dla sprawy socjalizmu, a osobom ujawniającym taką aferę zapewniano premię, awans i odznaczenia.

W szeroko pojętym gdyńskim handlu afery nie było, lecz i tu nie obyło się bez wyroków długoletniego więzienia. Z nakazu władz wojewódzkich w przedsiębiorstwach powołano do życia komisje weryfikacyjne, w skład których weszli dyrektorzy, sekretarze partii, przedstawiciele związków zawodowych, organizacji kobiecych i młodzieżowych. Nadzór nad pracą tych komisji sprawowała komisja miejska składająca się z prokuratora rejonowego, przedstawiciela PZPR, oficera milicji i administracji miejskiej. Komisji tej przewodniczył tzw. resortowy przedstawiciel Prezydium MRN w randze Wiceprzewodniczącego Prezydium, któremu podlegały sprawy handli i usług.

W pierwszej kolejności Komisja Miejska dokonała weryfikacji członków komisji działających w przedsiębiorstwach, głównie dyrektorów. Analizowano stan posiadania weryfikowanych osób zakładając, że wszelkie posiadane przez pracownika handlu dobra materialne – jak samochody, domki jednorodzinne, działki budowlane lub rekraacyjne - pochodzą z działalności przestępczej. Zadaniem osoby weryfikowanej było udowodnić, że środki na ich nabycie były legalne np. pochodzą ze spadku, z posagu żony lub zakupione zostały przed wojną. Osoby, które nie dysponowały odpowiednimi dokumentami stawały się podejrzane i znajdowały się w bardzo kłopotliwym położeniu – mogły nie tylko stracić pracę lecz zostać aresztowane do czasu wyjaśnienia sprawy.

W Gdyni najwięcej osób poszkodowanych znalazło się w Gdyńskich Zakładach Gastronomicznych. Wprawdzie ujawnione przez MO i PIH przypadki nie posiadały żadnego „wspólnego mianownika”, który kwalifikowałoby je jako działalność aferalną (czyli działanie w tzw. grupie przestępczej – inaczej, przestępczości zorganizowanej), to w sztuczny sposób je połączono, a całość sprawy przekazano do bydgoskiej milicji w celu uniknięcia mataczenia. Aresztowano, a następnie skazano na lata więzienia kierownika restauracji „Morskie Oko”, kierownika kawiarni „Grand Cafe”, kierownika baru przy ul. Starowiejskiej i bufetową z restauracji „Bristol”. Z dyrekcji GZG aresztowano dyrektora, jego zastępcę i kierowniczkę działu kadr.

W Miejskim Handlu Mięsem nie dopatrzono się aferzystów. Firmę tę włączono do MHM w Gdańsku, a dyrektora zdegradowano mianując go w Gdańsku zastępcą. Aresztowano tylko jednego kierownika sklepu mięsnego mianowicie pana Sz. Za nieprawidłowości przy zaopatrywaniu stołówek w jego sklepie.

Jak więc widać, w Gdyni afery – szczególnie afery mięsnej – nie wykryto i po kilkumiesięcznej burzy, prób jej wywołania zaniechano.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Moja szkoła

Aktualnie w Gdyni działa kilka szkół wyższych. Gdynia przedwojenna takiej uczelni się nie doczekała, bowiem nawet szkoła morska z której byliśmy tak dumni miała status szkoły średniej. Pomimo tego uważam, że w naszym mieście w zakresie oświaty zrobiono przed wojną bardzo dużo.

Zaczynaliśmy od zera. W przeddzień narodzin miasta była jedna wiejska szkoła podstawowa (mówiło się wtedy powszechna) przy ul. Starowiejskiej, oświatę na poziomie średnim gdyńska młodzież zdobywała w gimnazjum w Wejherowie, a na studia (kto wtedy studiował?) wybierano się do Gdańska. Tymczasem tuż przed wybuchem wojny działało w Gdyni 16 szkół powszechnych, praktycznie zlokalizowanych w każdej dzielnicy, a szkoła nr 17 była już wybudowana i czekała na swój start z dniem 1 września 1939 roku. Była to szkoła w Cisowej przy ul. Chylońskiej 227 róg ul. Żytniej, tuż za kuźnią Jana Lubnera, będącego właścicielem tej działki budowlanej. Według słów Heleny Pałczyńskiej (już od kilku lat nieżyjącej), bratanicy Jana, a córki Leona Lubnera, za działkę tę miasto nie zapłaciło, a uregulowanie spraw własnościowych nastąpiło dopiero po latach – już po 1989 roku. O początkach oświaty w powojennej Gdyni pisałem już wcześniej na blogu, zainteresowanych zapraszam tutaj.

Dziś na tej działce i chyba sąsiedniej, przyłączonej później mieszczą się budynki Szkoły Podstawowej nr 32, którą rozbudowano za Gierka stała się „kombinatem oświatowym” dla setek uczniów, z halą gimnastyczną itp.

O szkole powszechnej, którą jesienią 1939 roku uruchomili Niemcy, a którą do otwarcia przygotowali Polacy, pisałem już wcześniej w „Roczniku Gdyńskim” nr 14, gdzie jest mój tekst pt. „Szkolnictwo w Cisowej w krótkim historycznym zapisie”. Podaję tam nie tylko sporą ilość informacji o tym wtedy wybudowanym gmachu, ale także stosownie do tytułu nieco historii o szkolnictwie cisowskim w okresie wcześniejszym, historycznym.

Teraz czas na trochę osobistych wspomnień i refleksji o tej szkole, której jestem absolwentem, i której dużo zawdzięczam.

Pierwszy raz progi tej szkoły przestąpiłem wczesny latem 1939 roku. Prace budowlane już się zakończyły i teraz kończono wyposażenie i usprzętowienie tej nowoczesnej placówki. W Cisowej panowało powszechne zaciekawienie tym gmachem, bowiem dotąd dzieci uczyły się w różnych miejscach – w tzw. starej szkole (z drugiej połowy XIX wieku), w wynajętych kilku salach w prywatnym budynku niejakiego Stencla przy ul. Jęczmiennej oraz w wynajętym mieszkaniu nauczyciela Jana Mleczarskiego. Taki stan rzeczy nie sprzyjał nauce, utrudniał pracę nauczycielom i uczniom.

To też, gdy zaistniała możliwość zwiedzenia nowej szkoły, stało się to dla naszej rodziny wielkim przeżyciem. Zwiedzanie to umożliwił nam to jest mojemu rodzeństwu i mnie, nasz stryj – najmłodszy brat taty - stryjek Janek. Był hydraulikiem i wykonywał pracę z tego zakresu w nowej szkole. Stryjek wprowadził nas do budynku, a następnie oprowadził po jego pomieszczeniach – od kotłowni i WC, poprzez kolejne kondygnacje. Objaśniał nam także przeznaczenie poszczególnych urządzeń z zakresu wyposażenia szkoły.

Wtedy to widzieliśmy po raz pierwszy parkiet, podwójne okna, ubikację spłukiwaną wodą, pisuary, natryski i tym podobne dziwy, których w tamtym czasie w naszej dzielnicy nie było. Szczególnie zadziwiły nas kaloryfery i piec do ich ogrzewania, który miał podobno ogrzać cały budynek.

Była to pierwsza lekcja jakiej udzielił nam stryjek Janek, w nowym gmachu cisowskiej szkoły. Później aż po maturę w roku 1952 lekcji takich było więcej, dziesiątki i setki, ale tamtą pierwszą, zapamiętałem do dziś.

piątek, 5 kwietnia 2013

Skromne początki

Początki Uniwersytetu Gdańskiego były skromne i swoją „prehistorią” sięgają okupacyjnej Warszawy. To tam, gdy jeszcze trwały wojenne zmagania, kilku śmiałków, mających wizję przyszłej Polski, założyło tajny Instytut Morski. Byli to ksiądz dr M. Rode, mgr T. Ocieszyński i dr W. Kowalenko. Ci dwaj ostatni przybyli na Wybrzeże Gdańskie już wiosną 1945 roku i w Gdyni Grabówku z niczego, zaczęli tworzyć zręby morskiej uczelni, mającej kształcić lądowych specjalistów gospodarki morskiej. Niebawem dołączyli do nich dr B. Kasprowicz, dr J. Kulikowski, dr T. Pierzchalski, dr M. Matysik, M. Ledóchowska.

Powstająca uczelni przyjęła nazwę Wyższej Szkoły Handlu Morskiego (WSHM), i formalnie powołana została do życia pismem Ministra Oświaty z dnia 8 września 1945 roku. Jak donosiła „Gazeta Morska” z 24 września tegoż roku, inauguracja studiów na WSHM nastąpiła 23 września 1945 roku. Naukę na poziomie licencjackim podjęło 312 słuchaczy.

W maju 1947 roku WSHM przeniesiono z Gdyni do Sopotu i zakwaterowano w gmachu poniemieckiej szkoły realnej przy ówczesnej ul. Armii Czerwonej.

W Maju 1952 roku decyzją Rady Ministrów WSHM przemianowano na Wyższą Szkołę Ekonomiczną, zachowując dotychczasowy profil studiów. W tymże roku nadano uczelni uprawnienia nadawania absolwentom tytułu magistra ekonomii.

Do 1958 roku uczelnia była jedno wydziałowa i prowadziła specjalizację na kierunkach: żegluga, porty morskie, rybołówstwo i finanse – rachunkowość.

W 1968 roku powołano nowy wydział, mianowicie wydział ekonomii przemysłu. Wcześniej, bo w 1959 roku WSE uzyskało prawo nadawania tytułu doktora ekonomii.

W 1969 roku przystąpiono do połączenia WSE z gdańską Wyższą Szkołą Pedagogiczną. Do fuzji doszło w marcu 1970 roku, w wyniku czego powstał Uniwersytet Gdański.

Aktualnie UG posiada liczne kierunki studiów i ma swoje placówki na terenie całego Trójmiasta. Dziś trudno sobie wyobrazić gdańskie wybrzeże bez tej liczącej się w skali kraju placówki dydaktyczno – naukowej.


Autor na leśnym spacerze już jako student I roku WSE w czapce z granatowego zamszu z wyhaftowanym na niej srebrną nicią żaglowcem - symbolem uczelni (wiosna 1953 roku).  

środa, 3 kwietnia 2013

Stefan Żeromski w Gdyni

Stefan Żeromski autor „Wiatru od morza” mieszkał w Gdyni dwukrotnie. Pierwszy raz w obecnym Śródmieściu, a drugi raz (nieco później) w Orłowie, które w owym czasie jeszcze do Gdyni nie należało (włączono je w 1935 roku).

Zamieszkiwanie pisarza w Orłowie miało miejsce w 1924 roku. Znane jest też dokładne miejsce jego pobytu – to zachowany do dziś ów niewielki domek przy orłowskiej plaży, gdzie dziś mieści się muzeum Jego imienia.

W przypadku zamieszkiwania w Śródmieściu pojawiają się wątpliwości. Powszechnie uważa się, że pisarz mieszkał w domu Plichty przy dzisiejszej ul. 10 lutego róg ul. Świętojańskiej – w miejscu gdzie jest obelisk z tablicą pamiątkową upamiętniającą ten pobyt. Tymczasem w domu Plichty – co potwierdzają fotografie z początku XX wieku mieściła się restauracja i kawiarnia – to na parterze, zaś na piętrze dom zamieszkiwała liczna rodzina właściciela domu, czyli Plichty. Warunki mieszkaniowe na tym piętrze były dalekie od komfortu. Pokoje były niewielkie, z parteru dochodziły restauracyjne hałasy i zapachy. To chyba z tych względów Żeromski wynajął mieszkanie (1922 rok) po sąsiedzku, u szwagra Plichty nazwiskiem Hebel.

Dom Hebla był tuż obok. Na zachowanych z tego okresu zdjęciach widnieje murowany dom z poddaszem, o spadzistym dachu, sporych rozmiarów. To tam według Edwarda Obertyńskiego – znanego gdyńskiego pisarza – zamieszkiwał pisarz natomiast stołował się po sąsiedzku u Plichty.

Wersję tę potwierdzała też moja matka, która u Plichty na piętrze wynajmowała od 1924 roku mieszkanie na kwaterę i zakład krawiecki (pisałem o tym w „Roczniku Gdyńskim” nr 16) zaś nieco później przeniosła się na ul. Portową 41. W latach tych, pamięć o Żeromskim wśród gdynian była jeszcze świeża, a jego związki z Gdynią i naszym morzem ciągle żywe.

Teraz gdy w tym miejscu zlokalizowano Infobox, który ruszyć ma ponoć w czerwcu, pamiętać warto o zostawieniu obelisku i tablicy poświęconej Żeromskiemu.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Rodzinne ofiary wojny

Wojnę jaką przyszło mi „zaliczyć” jako dziecku będę pamiętał do końca moich dni. Zacząłem ją jako 5,5 letni chłopiec, a zakończyłem w wieku 11 lat. Przeżyłem strach, głód i stres. Kilkakrotnie otarłem się o śmierć, ale wyszedłem z życiem.

Nie wszystkim członkom mojej rodziny to się udało. W mojej szeroko pojętej rodzinie śmiertelnych ofiar było sześć. Wszystko mężczyźni. Dwa przypadki śmierci, jak dotąd nie zostały udokumentowane. Dotknęły one mężczyzn, którzy na wojnie zaginęli bez śladu, o których nic nie wiadomo, brak świadków ich śmierci, bądź dokumentów potwierdzających  śmierć. Poszukiwania podjęte przez najbliższych zaraz po wojnie, nie dały żadnych wyników. Brak danych w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, w ministerstwach, a nawet u jasnowidzów – bo i tam sięgnięto.

O dwóch przypadkach zaginięcia opowiem tym razem, a skłoniło mnie do tego przedwojenne zdjęcie (z roku 1935 wykonane w lesie na Obłużu), na którym znajdują się obaj zaginieni mężczyźni.

Pierwszy z nich – młody, łysy mężczyzna to mój kuzyn Ignacy. Przyjechał z Wielkopolski do Gdyni w nagrodę za zdaną maturę i odsłużenie obowiązkowego wojska (stąd ogolona głowa). Był w naszej rodzinie pierwszym maturzystą. Wszyscy byli z niego bardzo dumni. Po krótkim i jedynym pobycie w Gdyni podjął pracę w Śremie i przymierzał się do studiów prawniczych na Uniwersytecie Poznańskim. Plany te pokrzyżowała mu wojna. Zmobilizowany jako podporucznik rezerwy (bądź podchorąży z cenzusem) trafił na wschód. I tam urywa się wszelki ślad po nim. Zginął na froncie? W walce? Czy może został zamordowany przez Rosjan? Tego nie zdołano ustalić do dziś.

Drugi zaginiony to wujek Leon, mój chrzestny, mieszkaniec Oksywia, robotnik w gdyńskim porcie. W 1943 roku został aresztowany przez Gestapo (na zdjęciu pierwszy z prawej – trzyma w ręce czapkę), pod zarzutem współpracy z angielskim szpiegiem. Osadzony w Gdańsku na Kurkowej, bity i torturowany przez kilka miesięcy, swojego kontaktu z Cichociemnym nie zdradził. Po nieudanym śledztwie Niemcy szantażem zmusili Go do przyjęcia tzw. III grupy narodowościowej. Zwolniony z aresztu, prawie natychmiast powołany został do Wehrmachtu i skierowany na front wschodni. Jego ostatni list dotarł na Oksywie w grudniu 1944 roku – to ostatni ślad po Leonie. List pisany po polsku informował, że wujek przebywa ranny gdzieś w Prusach Wschodnich. Że jest gotowy na śmierć, że przyjął sakramenty i oczekuje najgorszego.

A wracając do fotografii, to po upływie ponad 70 lat od jej wykonania wśród żywych pozostał tylko mały chłopiec w białej pelerynce niesiony przez mężczyznę. Chłopiec to Ja, a mężczyzna to mój, nieżyjący już od ponad 50 lat, Ojciec.