poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Rodzinne ofiary wojny

Wojnę jaką przyszło mi „zaliczyć” jako dziecku będę pamiętał do końca moich dni. Zacząłem ją jako 5,5 letni chłopiec, a zakończyłem w wieku 11 lat. Przeżyłem strach, głód i stres. Kilkakrotnie otarłem się o śmierć, ale wyszedłem z życiem.

Nie wszystkim członkom mojej rodziny to się udało. W mojej szeroko pojętej rodzinie śmiertelnych ofiar było sześć. Wszystko mężczyźni. Dwa przypadki śmierci, jak dotąd nie zostały udokumentowane. Dotknęły one mężczyzn, którzy na wojnie zaginęli bez śladu, o których nic nie wiadomo, brak świadków ich śmierci, bądź dokumentów potwierdzających  śmierć. Poszukiwania podjęte przez najbliższych zaraz po wojnie, nie dały żadnych wyników. Brak danych w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, w ministerstwach, a nawet u jasnowidzów – bo i tam sięgnięto.

O dwóch przypadkach zaginięcia opowiem tym razem, a skłoniło mnie do tego przedwojenne zdjęcie (z roku 1935 wykonane w lesie na Obłużu), na którym znajdują się obaj zaginieni mężczyźni.

Pierwszy z nich – młody, łysy mężczyzna to mój kuzyn Ignacy. Przyjechał z Wielkopolski do Gdyni w nagrodę za zdaną maturę i odsłużenie obowiązkowego wojska (stąd ogolona głowa). Był w naszej rodzinie pierwszym maturzystą. Wszyscy byli z niego bardzo dumni. Po krótkim i jedynym pobycie w Gdyni podjął pracę w Śremie i przymierzał się do studiów prawniczych na Uniwersytecie Poznańskim. Plany te pokrzyżowała mu wojna. Zmobilizowany jako podporucznik rezerwy (bądź podchorąży z cenzusem) trafił na wschód. I tam urywa się wszelki ślad po nim. Zginął na froncie? W walce? Czy może został zamordowany przez Rosjan? Tego nie zdołano ustalić do dziś.

Drugi zaginiony to wujek Leon, mój chrzestny, mieszkaniec Oksywia, robotnik w gdyńskim porcie. W 1943 roku został aresztowany przez Gestapo (na zdjęciu pierwszy z prawej – trzyma w ręce czapkę), pod zarzutem współpracy z angielskim szpiegiem. Osadzony w Gdańsku na Kurkowej, bity i torturowany przez kilka miesięcy, swojego kontaktu z Cichociemnym nie zdradził. Po nieudanym śledztwie Niemcy szantażem zmusili Go do przyjęcia tzw. III grupy narodowościowej. Zwolniony z aresztu, prawie natychmiast powołany został do Wehrmachtu i skierowany na front wschodni. Jego ostatni list dotarł na Oksywie w grudniu 1944 roku – to ostatni ślad po Leonie. List pisany po polsku informował, że wujek przebywa ranny gdzieś w Prusach Wschodnich. Że jest gotowy na śmierć, że przyjął sakramenty i oczekuje najgorszego.

A wracając do fotografii, to po upływie ponad 70 lat od jej wykonania wśród żywych pozostał tylko mały chłopiec w białej pelerynce niesiony przez mężczyznę. Chłopiec to Ja, a mężczyzna to mój, nieżyjący już od ponad 50 lat, Ojciec.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz