Kolejna zagadka z tego zakresu, to sprawa lokali gastronomicznych w wojennej Gdyni. Wiadomo tylko, że takie lokale istniały i działały. Zapewne jako miejsca spotkań Niemców. Wiem, że w Gdyni w tym czasie były nocne lokale m.in. ,,Cafe Berlin” przy ul. 10 lutego róg 3-maja /w powojennym gmachu PLO/. Również w powojennym domu towarowym PDT przy Placu Kaszubskim /Jana z Kolna 4/ mieścił się na wszystkich kondygnacjach tego obiektu nocny lokal, pod nazwa ,,Continental”. Były też jakieś knajpy przy ul. Świętojańskiej.
Jak mi wiadomo, wszędzie tam były dancingi i zapewne portowe dziwki, bo przecież Niemcy- głównie żołnierze i marynarze, zwykle samotnie przebywając w naszym mieście- musieli z kimś tańczyć, flirtować itp. Sprawy seksu dla nich rozwiązano kompleksowo- otwierając domy publiczne. Znana jest mi lokalizacja dwóch takich obiektów. Pierwszy- zapewne już jesienią 1939 roku uruchomiono przy ul. Śląskiej 9-11 w domu Tadeusza Olszewskiego, w parterowych pomieszczeniach, po przedwojennej, publicznej łaźni. Z uwagi na duży popyt na te ,,usługi” niebawem uruchomiono bliżej portu drugi burdel. Mieścił się on przy ul. Żeromskiego i zajmował całą czteropiętrową kamienicę. Dziewczyny tam ,,zatrudnione”, pochodzące z różnych podbitych krajów Europy, były systematycznie badane przez lekarzy. Natomiast klienci po uiszczeniu opłaty w okienku kasowym otrzymywali prezerwatywy zwane po niemiecku ,,Olagumm”. Pobyt u wybranki trwał godzinę. W przypadku przedłużenia pobytu, opłacić trzeba było kolejną taksę. Jak zdołałem ustalić, z domu przy ul. Żeromskiego zwanego ,,libellą” /zapewne od niem. Liebe- kochać/, a potocznie zwanego ,,Puffhausem”, /od niem. słowa puffen- spać/ korzystali poza żołnierzami różnych formacji, także cywile. Ale burdel był ,, Nur fur Deutsche”. Szacując według ilości pomieszczeń i wielkości obiektów, w który mieściły się burdele/ obydwa budynki zachowały się do dziś/ przyjąć można, że zatrudniani tam łącznie kilkadziesiąt dziewcząt. Zapewne przeprowadzano tam stałą rotację- eliminując starsze i chore. Tak więc przez czas trwania wojny przewinęło się tam co najmniej kilkaset dziewcząt. Jaki był ich los pod koniec wojny nie jestem w stanie powiedzieć. Należy przypuszczać, że zostały one wraz z innymi Fluhtlingami ewakuowano drogą morską na Zachód. Znany mi jest los tylko jednej dziewczyny z sąsiedztwa, która ,,przyjaźniła” się z niemieckimi żołnierzami. Po skończonej wojnie odnalazła się w Danii.
Wyzwolenie przyniosło erupcję prywatnej działalności gospodarczej. W Gdyni, jak grzyby po deszczu, wyrastały małe, prywatne firmy, warsztaty, sklepy i knajpki. Boom taki trwał do roku 1949, gdy przystąpiono do zwalczania ,,prywatnej inicjatywy”. Była to tzw. bitwa o handel. Jej efektem była m.in. państwowa gastronomia, która sukcesywnie przejmowała prywatne restauracje, bary i kawiarnie. Do tych właśnie zakładów- teraz państwowych i spółdzielczych, napływać zaczęły prostytutki. Nie oznacza to, że w latach 1945- 1949 ich w Gdyni nie było, ale prywatni właściciele dbając o renomę swoich knajp, utrudniali dziwkom uprawianie ich procederu. W handlu i gastronomii uspołecznionej działać przestały moralne hamulce i sprawy ruszyły żywiołowo.
Wnet Gdyni zaroiło się od cór Koryntu. Przyczynił się do tego znaczny spadek chorób wenerycznych /plaga powojennej Gdyni/ a to dzięki szeroko zakrojonej akcji ,,W” i wprowadzeniu do zwalczania penicyliny i jej pochodnych. Strach przed chorobami zmalał z momentem, gdy okazały się one w miarę szybko wyleczalne...
Prostytucja w Gdyni z początkiem lat pięćdziesiątych zastraszająco narastała. Do odremontowanego z grubsza portu zaczęło przybywać coraz więcej statków. Popyt zrodził podaż.
Tu panienki portowe szybko znajdowały klientów. Kwitło sutenerstwo. Wynajem prywatnych mieszkań na cele nierządu- na noc, na godziny, na miesiąc. To się opłacało, bo burdele w Gdyni znikły, a jak wiadomo, przyroda nie toleruje pustki...
Ciąg dalszy nastąpi....
Gazeta Świętojańska Gdynia–Rumia, nr 2 (7), 23/24 czerwca 2004
Z czasów mojego pobytu w Gdyni pamiętam restaurację przedkinem Goplana na rogu przed Dowództwem Mar-Woju,której właścicielem był p.Mrówka,mały grubas nietolerujący gości zbyt długo przesiadujących bez zamówienia wódki,czy jedzenia.Miał tez knajpe w Kacku Wielkim i tam postępowal tak samo.Podchodzil do gości i zwracał uwagę,że za długo siedzą przy gołych stolikach.Miałem z nim o to scysję,ale postraszył mnie milicją będącą na jego usługach,o czym wiedziałem od kelnerki i musiałem wyjść niechcąc mieć z nimi do czynienia.W sopockiej knajpie Riviera zostałem przez kelnerów zmuszony do zapłacenia rachunku dwukrotnie.Upierałem się,że nie zamawiałem tego,co mam w rachunku i sytuacja się powtórzyła,bo i tam,podobno p.Mrówka miał udziały.Nie wiem zy to prawda,ale tak mówiono.Jestem skłonny w to uwierzyć,bo milicjanci czuli się w jego restauracjach,jak u siebie,więc widocznie mieli go pod,,ochroną''.Najbezpieczniej było w sopockim Ermitażu na Monciaku i pilnujący wejściówek pan Stasiu z Orłowa,który za stówkę,którą mu dałem i poparciu krewnego mieszkającego w Sopocie mogłem wchodzić nawet wtedy,kiedy był tłok i nie było miejsc nawet dla gości z zagranicy.
OdpowiedzUsuń