środa, 7 marca 2012

Dzielnica, po której zaginął ślad. Część 1.


Idąc łąkami z Gdyni na Oksywie, mijało się tuż za gdyńskim rynkiem jakieś chaotyczne skupisko dziwnych zabudowań. Kłębiły się bez ładu i składu baraki, budy, szopy i szałasy. Skupisko to - tak na oko - liczyło kilkadziesiąt ,,zabudowań”, a materiał do jego budowy stanowiły odpady desek, zardzewiałe blachy, stare kartony i strzępy papy. Z każdego budyneczku sterczała blaszana rura kominka, a wydobywający się z niej dym świadczył, że mieszkają w nim ludzie.

To skupisko baraków i slumsów miejscowi nazwali ,,Pekin” lub ,,chińską dzielnicą”. Nazwa dość egzotyczna, jak na polskie wybrzeże. Uzasadniano ją tym, że ponoć pierwszym osadnikiem był tu chiński marynarz, który dla celów mieszkalnych sklecił jedną z bud. Za nim poszli inni i niebawem powstała cała dzielnica.

Działo się to z początkiem lat dwudziestych ubiegłego wieku, gdy we wsi Gdynia rozpoczęło działalność drewniane molo, na wyrost zwane portem wojennym i przystanią dla rybaków. Dzielnica usadowiła się tuz u nasady tego ,,portu”, i to było jej głównym atutem, bowiem stąd był tylko żabi skok do śródmieścia, a także do portu handlowego, który szybko powstawał na kaszubskich piaskach i torfowiskach.

Port rósł w oczach. Równolegle rosło miasto, a także ,,Pekin”, położony na styku między portem i miastem. Przybywało także mieszkańców owej dzielnicy. Tu bowiem najtaniej można było znaleźć kąt do spania, spotkać werbownika oferującego pracę w porcie, na statku lub na budowie. Tak więc stał się ,,Pekin” rezerwuarem siły roboczej, sypialną, a z czasem również miejscem zapewniającym rozrywkę.

Jak się rzekło, ,,Pekin” powstał żywiołowo i na dziko. Bez planu zabudowy, bez wytyczenia dróg lub ścieżek, a - co gorsza - bez kanalizacji, bieżącej wody, elektryczności i inny cywilizacyjnych i sanitarnych udogodnień. Pomiędzy chaotyczną zabudową, omijając linki i sznurki z suszącą się bielizną, pętali się ludzie. Głównie młodzi mężczyźni, rzadziej kobiety. Dzieci się tu nie widziało. W pobliżu zabudowań za ludźmi włóczyły się watahy kotów różnej maści i wielkości. Liczne z nich wylegiwały się na dachach. Nie lękały się ludzi, jakby świadome ważności swojej roli, jaką odgrywały w tym zaszczurzonym przyportowym świecie. Dziwne, ale psów się nie widywało. Widocznie były w ,,Pekinie” zbędne, bo mienie tu zgromadzone nie wymagało ich czujności i straży.

W zasadzie ,,Pekin” był sypialną. We dnie jego mieszkańcy pracowali lub poszukiwali pracy. Tu właśnie mieszkali autentyczni budowniczowie miasta i portu. Ale poza proletariatem gnieździło się też sporo niebieskich ptaków - kundów portowych, drobnych złodziejaszków, sutenerów i oszustów. Jednakże przeważali ci, którzy napływali z różnych stron Polski: robotnicy niewykwalifikowani, którzy podejmowali się każdej pracy, nawet nisko płatnej, byle zarobić na przeżycie kolejnego dnia. W cenie była praca stała. Pozwalała ona na ciułacze oszczędności, na wysłanie kilku złotych rodzinie, bądź nawet na postawienie własnego baraku na dzierżawionych na peryferiach kawałku parceli. To nobilitowało i stabilizowało. Ale taki fart zdarzał się niezbyt często. Najgorsze były zimy. Zamierały wtedy prace budowlane, a nierzadko stawał port. Kto w lecie nie zgromadził zapasów gotówki, a skazany był na przezimowanie na miejscu, ten wegetował, żył z pożyczek, drobnych kradzieży, bądź zostawał utrzymankiem. Różnie to bywało.

Ciąg dalszy nastąpi....


30 dni, nr 1 (63), styczeń/luty, 2006

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz