czwartek, 8 marca 2012

Dzielnica, po której zaginął ślad. Część 2.

Część 1 tego artykułu jest tutaj.

Knajpa u Liebrechtki.

A zimy w Gdyni były tęgie. Długotrwałe, mroźne i śnieżne. Często zaspy sięgały dachów slumsów w ,,Pekinie”. Wtedy jego mieszkańcy wychodzili tylko po najbardziej niezbędne sprawunki, przedzierając się przez zwały śniegu do najbliższej kolonialki lub knajpy. A knajpa w ,,Pekinie” była tylko jedna – ta, którą prowadziła Liebrechtka. Inne były dopiero przy ulicy Portowej, ale nie były przeznaczone dla głodomorów z tej dzielnicy. Tylko do Liebrechtki można było wejść bez krawata, połatanych portkach, a nawet bez zasobnego portfela. A właścicielka mieszczącej mieszczącej się w niewielkim baraku portowej tawerny była dobrym duchem ,,Pekinu”. Od jej przybycia i osiedlenia się w tej dzielnicy los jej mieszkańców uległ znaczącej poprawie. Tu można było coś przekąsić dosłownie za grosze, coś wypić – sznapsa lub grzane piwo, pogwarzyć ze znajomkami, zagrać w karty, a co najważniejsze osuszyć się i zagrzać.

Knajpa Liebrechtki była równolatka ,,Pekinu”, bowiem już latem 1923 roku przybyła do Gdyni
kobieta – nie pytają nikogo o zgodę – postawiła swój barak. Jak na warunki tej dzielnicy był dość solidny, chociaż niewielki. Liebrechtka, młoda wdowa po zajączkowskim kolejarzu, zainwestowała tu wszystkie posiadane oszczędności: spłatę z gospodarstwa rolnego, a także odszkodowanie wypłacone po tragicznej śmierci męża.

Początkowo zamierzała uruchomić przy porcie jadłodajnię dla robotników. Jednak przekonała się, że bez piwa i sznapsa jadłodajnia nie zapewni jej oczekiwanego zysku. Sprowadziła więc ,,ze swoich stron” kuzynkę Marię, którą z niemiecka wołano Marichen. Odtąd obie kobiety wzięły się energicznie do dzieła. Liebrechtka za szynkwasem, a Marichen działała na zapleczu, przygotowując przekąski, pichcąc rybne dania, odgrzewają parówki i kaszanki. Na brak pracy kobiety nie narzekały, bo owych kilka stolików, którymi dysponowała knajpa, było ciągle zajętych.

Już od rana przychodzili tu robotnicy z nocnej zmiany. Trafiali też prosto z dworca przybysze z Polski. Tu ciepła i ,,klina” szukały portowe męty, które nie wiadomo gdzie spędzały noc. Wciągu dnia ruch nieco malał, chyba że niepogoda lub mróz zmuszały ludzi do szukania schronienia.

Przybytek był bezimienny. Mówiło się ,,u Liebrechtki”, i to wystarczało. Ale obcym nie było tu łatwo trafić. Trzeba było pokonać labirynt nieoznaczonych ścieżek, często pytając tubylców o drogę. Kłopoty były zwłaszcza jesienią i zimą, gdy rychło zapadał zmrok. Cały teren był bowiem nieoświetlony, a migotliwe światełka naftowych lamp i świec, padające z niewielkich okienek slumsów, tylko nieznacznie łagodziły ,,egipskie ciemności”.

Wkrótce jednak sytuacja uległa radykalnej poprawie. Sprawił to Alojz. A było to tak. Pewnego deszczowego popołudnia do knajpy przybył niestary inwalida bez prawej nogi. Podpierając się drewnianą kulą, z czarnym pudłem akordeonu na plecach, wtoczył się zadyszany do lokalu. Rozgościwszy się przy wolnym stoliku, zamówił porcję smażonej flądry i setkę sznapsa. Kiedy uporał się z jedzeniem, wyciągnął z pudła instrument i lokal wypełnił się dźwiękami znanej wśród marynarzy ,,La Palomy”. Gwar ucichł. Obecni w skupieniu słuchali rzewnej melodii, a po ostatnim akordzie ruszyli hurmem do Alojza, zamawiając następne melodie, ściskając mu dłonie i fundując kolejne przekąski i napitki. Grajek przebojem zdobył serca portowej braci. Także Liebrechtka zaakceptowała go z życzliwością, w lot pojąwszy, że jego muzyka jest dodatkową atrakcją lokalu i darem losu. Odtąd Alojz na stałe zacumował w knajpie, a dźwięki jego instrumentu stały się dla nowych klientów wyraźnym kierunkowskazem, niczym boja dla statków we mgle.

Alojz grał od wczesnych godzin rannych do późnej nocy. Jego repertuar był wszechstronny i różnorodny. Polski, niemiecki i kaszubski, bo jak się okazało Alojz nie tylko grał, ale i śpiewał. Głos miał wprawdzie ochrypły, jak mówiono typowy sznapsbaryton, ale to klienteli lokalu zupełnie nie przeszkadzało. Umiejętnie sobie akompaniując, nucił kolejne piosenki, a znał ich wiele. W zależności od ,,temperatury” w lokalu, rodzaju gości, a nawet panującej na zewnątrz pogody, dostosowywał odpowiednią muzykę i piosenki. Mówiono, że jego granie jest ,,internacjonal”, bo takie też było. Dla Polaków były piosenki legionowe i ułańskie, dla Niemców i Skandynawów – melodie marynarskie, a dla miejscowych Kaszubów i Pomorzaków – trojaki, szepre i inne z tego regionu Polski. Nie grał tylko pieśni kościelnych i religijnych, uważając, że nie pasują do portowej knajpy, że groziłoby to profanacją.

Alojz w zasadzie przeszedł na utrzymanie Liebrechtki. Pił niewiele, tylko wtedy, gdy ktoś mu postawił kufel piwa lub kieliszek czystej, a że miał tak zwaną ,,mocną głowę”, nigdy się nie upijał. Było to ważne, bo pijany muzyk to żaden muzyk, co wiedzą wszyscy organizatorzy wesel, urodzin i tym podobnych imprez. Zamieszkał w pobliżu knajpy, w jednym ze sąsiadującym z nią slumsów. Tam za grosze wynajmował łóżko. Tyle tylko potrzebował, bo rzeczywiście cały czas spędzał u Liebrechtki. Do budującego się miasta wychodził sporadycznie, a do portu nie wychodził wcale. Wynikało to zapewne z jego kalectwa, bo był dość otyły, a kula którą się podpierał, zapadała się w piach bądź w torf owych gdyńskich ,,ulic”. Ulice te bowiem dopiero się budowały, a w tym czasie było tak jak było.

Chociaż Alojz u Liebrechtki grał tylko za wikt i ciepły kąt, to jednak z czasem uciułał całkiem spory grosz.. Podchmieleni marynarze, zwłaszcza zagraniczni, wdzięczni za muzykę i pieśni, niekiedy dość szczodrze wrzucali monety do jego bosmańskiej czapki, którą kładł obok siebie na ławie. Z biegiem lat jego sława – a wraz z nią sława knajpy – rozeszła się nie tylko po Gdyni i jej najbliższych okolicach, ale ogarnęła bez mała całe Pomorze, a nawet docierała do odległych, morskich portów.

Ciąg dalszy nastąpi....


30 dni, nr 1 (63), styczeń/luty, 2006

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz