czwartek, 31 października 2013

Gdyńska specjalność – kątownictwo

Komandor Edward Obertyński, długoletni prezes Towarzystwa Miłośników Gdyni i autor licznych książek o naszym mieście, opowiadał mi kiedyś interesujące wydarzenie. Otóż do budującej się Gdyni, przybył pod koniec lat 20 – tych ubiegłego wieku, sprytny lwowianin. Dysponował niewielkim kapitałem około 100 złoty. Za pieniądze te nabył od miejscowego Kaszuba niewielką parcelę. Dysponując aktem własności zwrócił się do któregoś gdyńskiego banku o kredyt. Za uzyskane pieniądze postawił niewielki pawilon handlowy, którego pomieszczenia wydzierżawił. Za pieniądze uzyskane z czynszu dobudował piętro nad owym pawilonem. Tam urządził mieszkania, które również wynajął lokatorom za dość wysoki czynsz. Z uzyskanych w ten sposób pieniędzy spłacił wcześniej zaciągnięty kredyt i wnet nabył kolejną działkę budowlaną. Jako „posesjonat” stał się rychło szanowaną w mieście osobą. Czy „wżenił” się do którejś kaszubskiej, zamożnej rodziny miejscowych milionerów, pan Edward nie zdołał ustalić, a może nie chciał ujawnić nazwiska spryciarza. Osobiście znam również podobne przypadki sprytnego i szybkiego wzbogacenia się ludzi w naszym mieście, którzy tu przybyli z przysłowiową „jedną walizką”.

Jednak nie wszystkim przybywającym do Gdyni „farciło”. Większość przybyszów miała trudny start. Tych były tysiące. Zwykle przybywali do krewnych lub znajomych, którzy już w Gdyni się zakotwiczyli to znaczy mieli pracę i dach nad głową, co prawda w slumsach Grabówka lub Kacka, ale zawsze. Natomiast ci przybysze, którzy nie mogli zatrzymać się u najbliższych, na czas przejściowy kwaterowali u właścicieli baraków jako tak zwani kątownicy, czyli osoby zamieszkujące kątem. Zjawisko to było w Gdyni, z czasu budowy miasta, dość częste. Podobnie jak opisany lwowski cwaniak (chociaż na mniejszą skalę) w baraku wybudowanym na dzierżawionym gruncie jedno pomieszczenie przeznaczali dla kątowników. Tam ustawiano kilka prowizorycznych, zwykle drewnianych, systemem gospodarczym skleconych prycz, z siennikiem i kocem. Za taki nocleg kasowali od 50 groszy do 1 złotego za nocleg. Opłatę pobierano zwykle z góry za cały tydzień. Wtedy stawkę obniżano do 5 zł.

Interes prosperował, bowiem w mieście brak było miejskich bądź kościelnych noclegowni, a warunki pogodowe zwłaszcza jesienią i zimą, uniemożliwiały spanie „pod chmurką”, na plaży lub w pobliskim lesie.
                                                                                                            
Owe „noclegownie” kątownicze obsługiwali głównie mężczyźni, których w Gdyni przebywało najwięcej, a ich napływ w poszukiwaniu pracy był też największy.

poniedziałek, 28 października 2013

Kolibki – co dalej?

Zasięg tej dzielnicy Gdyni, a także jej przeszłość są dobrze znane. Gorzej natomiast przedstawia się przyszłość Kolibek, bowiem stan prawny folwarku i przyległych ziem budzi kontrowersje. W wieczornym  wydaniu „Panoramy”, regionalnego serwisu informacyjnego nadanego w dniu 14 października 2013 roku, poinformowano, że w Szwecji odnalazł się spadkobierca Kolibek, który występuje na drogę sądową w celu odzyskania należnego mu spadku.

Tak więc tereny ograniczone Sweliną z jednej strony, a potokiem Kaczym z drugiej, wraz z folwarkiem i zabudowaniami pałacowymi mogą zmienić właściciela. Nie mnie jednak rozstrzygać ten niewątpliwie zawiły prawniczo przypadek. Od tego są odpowiednie sądowe instancje i ludzie o stosownych kwalifikacjach. Ja natomiast zdecydowałem się na zaprezentowanie nieco informacji o Kolibkach, tych historycznych, które dopiero w 1935 roku wraz z Orłowem dołączono do naszego miasta.

Pierwszy zapis historyczny dotyczący Kolibek pochodzi z krzyżackiego zapisu z 1342 roku, jest więc o kilkadziesiąt lat młodszy od tego dotyczącego Gdyni z 1253 roku. Liczący 24 łany majątek ziemski przechodził często z rąk do rąk. Władali nim wielmoże polscy (kaszubscy), a także patrycjusze gdańscy. Ze znanych historycznych nazwisk właścicieli Kolibek wymienić warto Jakuba Wejhera, siostrę króla Jana III Sobieskiego z Radziwiłłów Katarzynę, Marię Kazimierę Sobieską, wdowę po Królu Janie III, jej synów Aleksandra i Jakuba, a następnie starostę puckiego Piotra Przebendowskiego. Ten przekazał majątek swojemu bratu Mateuszowi. Po 1782 roku majątek przeszedł w ręce cudzoziemców, Anglika Aleksandra Gibsona, a następnie Niemców. Z początkiem XX wieku, konkretnie w 1911 roku, majątek Kolibki kupił berliński Bank Ziemski. Po I wojnie światowej, w 1919 roku, od Niemca Waltera Schutze, Kolibki za kwotę 2500000 marek nabył Witold Kukowski. Ten pomorski patriota dał się poznać z gościnności i rozbudowy kolibkowskiego pałacu.

Hitlerowskim gdańszczanom Kukowski źle się kojarzył, wszak Kolibki były rodzajem zapory pomiędzy polską Gdynią, a Wolnym Miastem Gdańsk. Dowodem tego były wielodniowe walki polskich obrońców w tym rejonie, we wrześniu 1939 roku.

Swoją nienawiść Niemcy wyłądowali po zajęciu Kolibek, Orłowa i Gdyni. W Kolibkach rozebrano kościół pod wezwaniem świętego Józefa, a groby na przykościelnym cmentarzu zrównali z ziemią, w tej liczbie grób dr T. Zegarskiego. Eksterminacji też poddano rodzinę Kukowskiego. Jego już jesienią 1939 roku zamordowano w Piaśnicy. Żonę i jej siostry oraz jedną z córek zesłano do obozu Rawensbruck. Drugą córkę zamordowano w Oświęcimiu. Brat Kukowskiego Olgierd spędził całą wojnę w Dachau.

Po wojnie niedobitki rodziny Kukowskich w ramach pomocy humanitarnej szwedzkiego Czerwonego Krzyża znalazły się w Szwecji. Syn Olgierda Kukowskiego Bogdan nadal żyje wraz z rodziną w Szwecji. To zapewne On podejmuje starania o odzyskanie spadku, który za czasów PRL – u przeszedł na własność Skarbu Państwa.


Jakie będą dalsze losy Kolibek czas pokaże...

sobota, 26 października 2013

Jesienne refleksje

Jako mieszkaniec Witomina, często przejeżdżam obok cmentarza, tego „witomińskiego” jak go nazwano, a który od lat służy mieszkańcom Gdyni, a nie tylko naszej dzielnicy. Patrząc na równe rzędy grobów, wytyczone alejki, lampy elektryczne włączone po zmroku, a ostatnio także na nową, stylową cmentarną kaplicę, nachodzą mnie wspomnienia i refleksje związane z tym miejsce. W pogrzebie na tym cmentarzu uczestniczyłem pierwszy raz bodaj w 1951 roku. Wtedy to, z gronem kolegów odprowadzaliśmy na miejsce wiecznego spoczynku ojca naszej szkolnej koleżanki Krystyny, która nawiasem mówiąc przeżyła go zaledwie o kilka miesięcy i zmarła jeszcze przed napisaniem matury.

Po kilku latach przerwy nastąpiła seria pogrzebów rodzinnych i znajomych. W wieku 44 lat na cmentarz trafiła moja siostra Wanda, a później jeszcze dalsi i bliżsi znajomi. W pogrzebach niektórych z nich, o ile byłem o nich powiadomiony, uczestniczyłem osobiście, o innych dowiadywałem się po fakcie. Bywało i tak, że odwiedzając groby Teściów lub Siostry i Szwagra, natrafiałem na nagrobki znajomych, o których śmierci nie miałem pojęcia.

Z czasem, gdy „po drugiej stronie” było już więcej krewnych i znajomych niż wśród żywych, sięgnąłem do tekstu Edgara Milewskiego pt. „Ostatni port gdynian” („Rocznik Gdyński” z 1979 roku), gdzie jest kopalnia informacji o cmentarzu witomińskim. Przytoczę tylko dwie ciekawostki, otóż cmentarz powstał w 1929 roku, a pierwszy tu pochowany był 10 letni chłopiec nazwiskiem Henryk Dybowski, zmarły tragicznie w wypadku budowlanym. Jak na ironię, niebawem zmarł też redaktor Milewski, którego pochowano na opisywany cmentarzu.

Po kilku latach w 2003 roku, ukazała się książka W. Kwiatkowskiej i M. Sokołowskiej pt. „Gdyńskie cmentarze”, mówiąca między innymi o cmentarzu witomińskim, w której Autorki zgromadziły całą dostępną wiedzę z zakresu naszych nekropolii. Wnet też jedna autorka tej książki, Wiesława Kwiatkowska zmarła. Na blogu jest o Niej tekst.

W międzyczasie opublikowałem kilka tekstów poświęconych pogrzebom i cmentarzom, ukazały się one między innymi na blogi i w kilku gazetach lokalnych i nie tylko.

czwartek, 24 października 2013

Teofil Zegarski - Z Heidelbergu do Gdyni

Jego droga do naszego miasta była długa i pokrętna. Zanim ten Kociewiak urodzony w okolicach Starogardu przybył do naszego budującego się miasta i stał się jednym z jego „budowniczych”, odbył wieloletnie studia w niemieckich uniwersytetach. Uzyskał tytuł doktora filozofii, ukończył pedagogikę, był przez pewien czas wykładowcą jednego z najstarszych europejskich uniwersytetów w Heidelbergu. Gdy po I wojnie światowej wybuchła Polska, ten pomorski patriota, powrócił do kraju już w 1919 roku.

Początkowo doktor Teofil Zegarski osiedlił się wraz z rodziną w Wolnym Mieście Gdańsku, zamierzając prowadzić działalność pedagogiczną wśród tamtejszej Polonii. Wkrótce jednak został przez pomorskiego wojewodę przeniesiony do Torunia, gdzie powierzono mu kolejno szereg odpowiedzialnych funkcji w Kuratorium Oświaty między innymi mianowano go wizytatorem na Polesiu. Przypuszczam, że dr. T. Zegarski źle znosił ową działalność na obcym mu kulturowo terenie, i to zapewne zdecydowało o jego powrocie na Pomorze. Wybrał budującą się Gdynię, aby tu na własny rachunek podjąć się organizacji szkolnictwa średniego. Jest lato 1927 roku, gdy dr Zegarski rusza z pierwszą w naszym mieście szkołą średnią. Tworzy prywatne, koedukacyjne gimnazjum, do którego sprowadza znanych pomorskich nauczycieli.

Szkoła dr. Zegarskiego nie dysponuje odpowiednim, własnym lokalem, skazana więc jest na wynajem pomieszczeń szkolnych. Od właściciela Kolibek, Witolda Kukowskiego nabywa budynek po dawnej gospodzie, przy ówczesnej Szosie Gdańskiej (obecnie Aleja Zwycięstwa), tu będzie internat dla uczniów spoza Gdyni, natomiast sale lekcyjne znalazły się na Kamiennej Górze, w willi „Promienna”.

Na dłuższą metę jest to sytuacja nie do przyjęcia. Rusza więc budowa własnego obiektu szkolnego, finansowanego z zaciągniętego kredytu bankowego. Budynek projektuje rodak dr Zegarskiego, pochodzący ze Starogardu inżynier Jan Pilar. Niebawem, wiosną 1931 roku budynek szkolny jest gotowy. Od jesieni tego roku szkoła startuje. Liczy 200 uczniów, a nauka odbywa się na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum humanistycznego. Szkoła jest nowoczesna, dobrze wyposażona, z własnymi gabinetami i pracowniami.

Nieco wcześniej, bo latem 1928 roku, oddano do użytku Szkołę Podstawową nr 1 przy ul. 10 lutego, ale tę finansowano ze środków publicznych, tak więc jej kierownik Jan Kamrowski „przyszedł na gotowe”.

Dobrą passę szkoły przerywa śmierć dr. Zegarskiego, która przerwała jego aktywną działalność w wieku zaledwie 52 lat. Rok później, jesienią 1937 roku, szkołę wydzierżawili Jezuici, którzy tu nadal prowadzili działalność oświatową.

W Orłowie po działalności dr. Zegarskiego zachował się budynek jego szkoły, na której jest tablica upamiętniająca jego pamięć, a od niedawna, także ulica jego imienia, w pięknym miejscu tuż przy plaży w Orłowie.

wtorek, 22 października 2013

Gdyński fenomen

Na przełomie lat 20 – tych i 30 – tych ubiegłego wieku, a więc około pięć lat po uzyskaniu przez Gdynię praw miejskich, w porcie i mieście nastąpił dynamiczny rozwój. Pojawiły się kolejne gmachy użyteczności publicznej, obiekty portowe i magazyny. Było to zjawisko fenomenalne, tym dziwniejsze, że w świecie i Europie nadal szalał kryzys ekonomiczny.

Dziś, po latach, wystarczy sięgnąć do miejscowych gazet, które co rusz donosiły o nowych i nowoczesnych obiektach, zbudowanych z rozmachem i czasem wyprzedzając swoją epokę.

„Dziennik Gdyński” (tutaj pisałem o tej gazecie) z 14 lutego 1933 roku donosił o stanie gdyńskich magazynów portowych, których łączna powierzchnia składowa przekroczyła 120 000 metrów kwadratowych. Niezależnie od tego, w eksploatacji znalazła się chłodnia portowa o pojemności 700 wagonów i chłodnia rybna o pojemności 200 wagonów.

Z końcem marca tego roku uruchomiono przy ul. Polskiej dojrzewalnię bananów, co uniezależniło nas od Skandynawii. Wcześniej, bo w 1928 roku, uruchomiono w porcie, na nabrzeżu Indyjskim łuszczarnię ryżu, przy nabrzeżu Polskim uruchomiono w 1931 roku magazyny „Cukroportu”, a rok wcześniej magazyny „Pantarei”. W 1930 roku ruszyła też olejarnia „Union”, zaś na przełomie 1935/36 roku, uruchomiono Elewator Zbożowy. To niektóre obiekty w porcie handlowym.

W porcie rybackim w 1932 roku ruszyły wędzarnia ryb i wytwórnia konserw rybnych.

W mieście natomiast i przy przyległych do portu ulicach, ruszyły obiekty koegzystujące z portem i tak: w czerwcu 1930 roku, na Grabówku ruszyła Szkoła Morska przeniesiona tu z Tczewa, w tym samym czasie przy ul. Nadbrzeżnej (obecnie Waszyngtona), działalność podjął w nowym gmachu Państwowy Instytut Hydrologiczno – Meteorologiczny przy ul. Jana z Kolna, ruszył też Dom Marynarza, a przy ul. Rotterdamskiej gmach Urzędu Celnego.

Mniej więcej w tym samym czasie przystąpiono do likwidacji slumsów tzw. „Chińskiej Dzielnicy”, mieszczącej się w rejonie ul. Węglowej i św. Piotra. Ukończono budowę Dworca Morskiego i Kapitanatu Portu przy ul. Polskiej 1 oraz gmachu Urzędu Morskiego przy ul. Chrzanowskiego.

Wielki to rozmach, zwłaszcza na tle wielkiego kryzysu, o którym pomimo upływu dziesiątków lat pamięta się do dziś.

sobota, 19 października 2013

Pierwsza gdyńska gazeta portowa

Jak już wcześniej pisałem, od 1928  roku Gdynia miała, swoją gazetę - „Dziennik Gdyński”. W tym samym czasie własnej gazety doczekał się gdyński port. Otóż od wiosny 1928 roku „Drukarnia Bałtycka” zaczęła wydawać drukiem „Ekspres Portowy”, którego redaktorem był Stanisław Bender. Zgodnie z nagłówkiem poruszona w gazecie tematyka dotyczyła naszego portu i zatrudnionych w nim ludzi. Gazeta ukazywała się nieregularnie, miała niewielki nakład i jak głosiła notka na pierwszej stronie, była niezależnym organem demokratycznym.

Mimo tej niebudzącej wątpliwości ideowej deklaracji była gazetą lewicującą, możliwe że nawet wspieraną finansowo przez Związek Zawodowy Transportowców, a więc pośrednio pod wpływem Polskiej Partii Socjalistycznej, liczącej się obok Stronnictwa Narodowego siły politycznej w Gdyni. „Ekspres Portowy” miał opinię gazety lewicującej również dla tego, że jego tytuł i nagłówki niektórych tekstów drukowano czerwoną farbą, co zapewne budziło u czytelników określone skojarzenia.

„Ekspres Portowy” wobec braku innych gazet o tematyce morskiej, pisał nie tylko o porcie, ale też o stoczniowcach, marynarzach, a nawet o rybakach. Publikowane teksty były obiektywne, często krytyczne wobec władz lokalnych i ogólnopolskich. To zapewne sprawiło, że gazetę w 1931 roku zdelegalizowano.

W moim z gazetą tą się nie spotkałem, co oczywiste, bowiem urodziłem się w 1934 roku. Moi rodzice czytali „Robotnika”, organ prasowy PPS. Po przeczytaniu tej gazety przez Ojca i wyrywkowo przez Mamę, zanosiliśmy gazetę do Draheimów na Strasznicę. Rodzina ta, o ile dobrze pamiętam, reemigrantów z Francji, mieszkała przy ul. Łubinowej, w niewielkim baraczku. Mój Ojciec kolegował się z Draheimem, bowiem pracowali w jednej „kolonie” brukarskiej i niekiedy w niedzielę spotykali się, grając w karty. W moich zbiorach zachowało się zdjęcie z sierpnia 1938 roku, z Kaszubskich Dożynek w Cisowej. Draheim, to ten w meloniku, a najmniejszy osobnik na fotografii, to autor tekstu.



czwartek, 17 października 2013

Drukarnia Alfonsa Szczuki

Większość starych gdynian pamięta, że przez wiele lat w czasach PRL – u działała w naszym mieście Drukarnia Wojskowa. Mieściła się ona przy ul. Świętego Piotra. W zeszłym roku w lipcu budynek drukarni, o której tu mowa, został wyburzony, a szkoda, bo jej działalność to spory kawałek gdyńskiej historii.

Drukarnię tę założył Alfons Szczuka w 1937 roku. Zakład był nowoczesny i dobrze wyposażony. To też wkrótce zaistniał na naszym drukarskim rynku, pokonując nielicznych konkurentów. Dowodem prężności tej drukarni niech będzie fakt, że do września 1939 roku, wydrukowano tu ponad 30 tytułów czasopism i tzw. druków zwartych. Z usług drukarni korzystał „Kurier Bałtycki”, miesięczniki i kwartalniki poświęcone sprawom morza. Tu też drukowano „Komunikaty Instytutu Bałtyckiego”, wydawnictwo Polskiej Agencji Telegraficznej pt. „Wiadomości Bałtyckie”, wydawnictwo Polskiej Agencji Telegraficznej pt. „Wiadomości Portowe”, a nawet „Wiadomości Gdyńskiego Automobilklubu”.

Jednakże głównym klientem drukarni był „Kurier Bałtycki” gazeta o ponad regionalnym charakterze, chętnie czytana w kraju i za granicą, której nakład sięgał 10000 egzemplarzy. „Kurier Bałtycki” poza bieżącą informacją z Wybrzeża i Gdyni, prowadził też ciekawy dział kulturalno – Literacki, który powierzono znanemu literatowi Arturowi M. Swiniarskiemu. Prowadzony przez niego dział, z końcem października 1937 roku zamienione na dodatek pod nazwą „Tydzień Literacki”, w którym publikowali tacy pisarze jak Magdalena Samozwaniec, Tadeusz Bocheński i inni. Sam Swiniarski w 1938 roku zamieścił w tym dodatku swój poemat pt. „Słowo o Gdyni”.

W rubryce „Na marginesie” poruszano sprawy kaszubskie. Publikowali tu, bądź zamieszczano tu teksty, Majkowskiego, Sychty, Hejki i innych.

Z końcem 1938 roku „Tydzień Literacki” przestał się ukazywać, bowiem Swiniarski przeniósł się do stolicy, chociaż nadal nadsyłał swoje teksty do „Kuriera Bałtyckiego”. Pomimo zaniechania prowadzenia odrębnego działu literackiego, w „Kurierze Bałtyckim” nadal publikowano różne teksty o charakterze literackim, chociaż gwoli prawdy wspomnieć należy, że po odejściu Swiniarskiego z redakcji, publikowane teksty znacznie straciły na wartości.

W tym samym mniej więcej czasie pojawiła się „Ziemia Kaszubska”, gazeta o zupełnie innym profilu. Ukazywała się ona trzy razy w tygodniu, początkowo drukowano ją w Rumi – Zagórzu, a jej redaktorem był Paweł Burczyk. Ukazywała się ona od lipca 1937 roku, do lipca 1938 roku. Przejął ją B. Kiełbadrowski, a Burczyk odtąd podpisywał się jako „redaktor odpowiedzialny”.

Na koniec kilka zdjęcia budynku, w którym znajdowała się się drukarnia: 
Budynek przed rozbiórką (źródło)
Budynek w czasie rozbiórki (źródło)

Pod tym linkiem znajdują się inne ciekawe informacje dotyczące nieistniejącego już budynku przy ulicy Świętego Piotra. 

wtorek, 15 października 2013

Gdyńskie teatralne początki

Teraz, gdy nasze miasto szczyci się zmodernizowanym i rozbudowanym Teatrem Muzycznym, gdy Teatr Miejski przy ul. Bema występuje właściwie przez cały kalendarzowy rok, wliczając w to Scenę Letnią w Orłowie, jedyną taką w Polsce, trudno wręcz uwierzyć, że w latach 20 – tych ubiegłego wieku, Gdynia nie miała własnego teatru. Budujące się miasto nie dysponowało ani odpowiednim teatralnym budynkiem, ani teatralną trupą, ani co tu ukrywać, wystarczająco liczną teatralną publicznością.

Miasto nasze skazane było na tzw. gościnne występy zespołów teatralnych przybywających tu z głębi kraju, na parę przedstawień, które niekiedy odbywały się „pod chmurką”, w plenerze.

Ale po kolei. Pierwszą próbę uruchomienia stałego teatru w Gdyni w 1926 roku podjął aktor i reżyser Józef Krokowski. W lecie tego roku wystawił on kilka sztuk, ale już po miesiącu jego ekipa teatralna rozpadła się. Teraz przyszła kolej na teatry przyjezdne. W 1927 roku przybył do Gdyni Teatr Miejski z Grudziądza, którego dyrektorem był Henryk Czarniecki. Teatr ten wystawił u nas parę sztuk, między innymi sztukę Mazura pt. „Ułani księcia Józefa”, korzystając z sali kina „Czarodziejka” przy Skwerze Kościuszki. W tym samym mniej więcej czasie, na występy do Gdyni przybył też teatr z Bydgoszczy, a także kierowany przez Bolesława Brzeskiego objazdowy Teatr Wielkopolski.

Sporadycznie też pojawiał się w Gdyni objazdowy Teatr Polski z Warszawy, który występował na placu przed Hotelem Kaszubskim. Odwiedziła nas nawet wileńska „Reduta”, w której grały takie sławy teatralne jak Juliusz Osterwa i Stefan Jaracz.

W marcu 1928 roku cenną inicjatywę teatralną podjęli urzędnicy pracujący w Biurze Budowy Portu. Powołali oni do istnienia amatorski teatr „Pro Arte”. Teatr ten podjął intensywną działalność, korzystając z sali „Casina” i sali kina „Czarodziejka”. W działalności artystycznej zespół ten korzystał z fachowej pomocy aktorów zawodowych.

Bywało, że z braku odpowiedniej sali przedstawienia odbywały się na wolnym powietrzu. Gdynianie zapamiętali przedstawienie, które odbyło się na Polance Redłowskiej.

Tworzono kolejne teatry amatorskie w naszym mieście. Powstał teatr Urzędników Państwowych. W 1930 roku gdyńskie Gimnazjum wystawiło „Betlejem polskie” Lucjana Rydla, a Szkoła Muzyczna - „Szopkę krakowską” autorstwa Jędrzeja Czerniaka. Nawet przy Policyjnym Klubie Sportowym powstał amatorski teatrzyk, który wystawił sztukę pt. „Za nic żydowskie swaty”.

Zwykle żywot tych teatrzyków był krótki, chociaż pożyteczny, a dochody uzyskiwane z występów przeznaczone zwykle na cele charytatywne.

niedziela, 13 października 2013

Zasłużyli na wieczną pamięć!

Niewiele miast w Polsce może się poszczycić takim pomnikiem upamiętniającym martyrologię harcerzy, gdyński pomnik powstał dokładnie 47 lat temu, odsłonięto go bowiem pod koniec września 1966 roku. Zlokalizowano go u podnóża Kamiennej Góry, od strony ul. Świętojańskiej, nieopodal Placu Grunwaldzkiego. Sfinansowano go ze składek gdyńskiego społeczeństwa i miejscowych instytucji. Po latach, w listopadzie 1989 roku dokonano poświęcenia tego monumentu. Uroczystość tę poprzedziła uroczysta msza i apel poległych, w którym obok mieszkańców i harcerzy uczestniczyła kompania honorowa Marynarki Wojennej i Orkiestra Reprezentacyjna Marynarki. Samego aktu poświęcenia pomnika dokonał ksiądz biskup Andrzej Śliwiński, biskup sufragan diecezji chełmińskiej. Datę tej doniosłej uroczystości wyznaczono dla upamiętnienia 50 rocznicy powstania gdyńskiego Tajnego Hufca Harcerzy. Uroczystość opisana była w „Dzienniku Bałtyckim” i „Głosie Wybrzeża” z 20 listopada 1989 roku.

Przy tej okazji przypomniano też nazwiska członków THH, Ksawerego Gburka, Jana Będzińskiego, Witolda Nickiego, Władysława Berenta i Henryka Szymańskiego (tego ostatniego miałem przyjemność poznać już po wojnie, gdy harcmistrz Szymański działał, odradzając gdyńskie harcerstwo).

Na pomniku, którego sylwetka jest dobrze znana, znalazło się 45 nazwisk harcerzy, którzy w różnych okolicznościach zginęli w czasach II wojny światowej z ręki hitlerowskiego okupanta. Pomnik zdobią poza tym stosowne napisy oraz Krzyż Harcerski wyrzeźbiony przez gdyńskiego kamieniarza Czesława Sikorę (zbieżność nazwisk jest przypadkowa).

Poza pomnikiem Gdynia może i się poszczycić nazwami kilku ulic poświęconych bohaterskim harcerzom, zostali patronami kilku miejscowych szkół, a także została napisana przez harcmistrza Cieślowskiego niewielka książka pt. „Pomnik gdyńskich harcerzy”, który zebrał w niej wszystko, co w tym temacie udało się zebrać. Książeczka ukazała się w 1991 roku, a jej wydawcą jest Urząd Miasta Gdynia. Tu znaleźć można nazwiska i zdjęcia, fotografie unikalnych dokumentów, wycinki prasowe inne ciekawostki. Na ostatniej stronie książki znajdzie czytelnik kilka pozycji bibliograficznych, w których są dalsze szczegóły z tego zakresu.



piątek, 11 października 2013

„Dziennik Gdyński” - była taka gazeta...

Przed dwunastu laty, w lutym 2001 roku, w „Wiadomościach Gdyńskich” zamieściłem niewielki tekst pt. „Początki gdyńskiej prasy”. Na ten sam temat pisałem też wcześniej na blogu. Dziś więc, aby się nie powtarzać nieco więcej o „Dzienniku Gdyńskim”, o którym poprzednio tylko wzmiankowałem, a który to „Dziennik”, jako pierwsza gdyńska gazeta, zasługuje na nieco więcej uwagi. Zacznijmy od tego, że „Dziennik Gdyński” mylony jest często z „Gazetą Gdyńską”, która drukowana była w Wejherowie i początkowo nosiła tytuł „Gazeta Kaszubska”. Nie była więc oryginalną, gdyńską gazetą chociaż między innymi o gdyńskich sprawach pisała i szczyciła się gdyńskim tytułem. Podobnie było z „Głosem Bałtyckim”, który drukowano początkowo w Bydgoszczy, a następnie w Kościerzynie.

Wyżej wymienione gazety funkcjonowały na gdyńskim rynku prasowym, lecz były redagowane i wydawane poza naszym miastem. Tak więc pierwszą gdyńską gazetą był dopiero „Dziennik Gdyński”, który od lipca 1928 roku trafił do gdyńskiego czytelnika. Drukowano go w Gdyni, a jego redakcja mieściła się przy ul. Świętojańskiej, jak pisano na pierwszej stronie „na przeciw kościoła”.

Założycielem i redaktorem gazety był Bolesław Kiełbratowski, Kaszub pochodzący z okolic Chojnic. Urodzony w 1892 roku, pracę dziennikarską zajął się od 1919 roku, pracując kolejno w Gdańsku, Tczewie i Starogardzie. Do Gdyni przybył pod koniec lat 20 – tych ubiegłego wieku i w 1928 roku wystartował z „Dziennikiem Gdyńskim”. Już w pierwszym numerze jaki ukazał się 14 lipca 1928 roku, na pierwszej stronie w artykule pt. „Od Wydawcy” pisze, że Gdynia dojrzała ku temu, aby posiadać własną codzienną gazetę. „Dziennik Gdyński” zgodnie z tą zasadą koncentrował się na problematyce miejscowej, gdyńskiej, dzięki czemu teraz po latach, jest kopalnią wiedzy o przedwojennej Gdyni.

Gazeta sporo miejsca przeznaczała sprawom kultury, inspirując dyskusje na ten temat.  Między innymi był orędownikiem utworzenia w Gdyni stałego teatru. Gazeta drukowała fragmenty popularnych powieści i w dodatkach literackich drukowała też twórczość rodzimych poetów.

Rolę „Dziennika Gdyńskiego” dla rozwoju czytelnictwa i kultury w naszym mieście trudno przecenić. Pamiętać bowiem należy, że w tamtych latach nie było telewizji, internetu, a nawet radio było tylko w niektórych domach.


Rola prasy codziennej była więc niezastąpiona.

środa, 9 października 2013

Szkoły podstawowe w miejskiej Gdyni

W czasie powrotu ziemi pomorskiej do macierzy, a więc po I wojnie światowej, odziedziczyliśmy oświatę po pruskim zaborcy. Gdzieś do 1927 roku bazowano na strukturach pruskiej oświaty, często na nauczycielach z czasu zaboru, a z reguły na otrzymanej w spadku bazie, czyli budynkach szkolnych z XIX wieku.

I tak we wsi Gdynia szkoła mieściła się w chacie z 1836 roku. W okolicznych wsiach, które niebawem przyłączone miały być do Gdyni jako miasta, sytuacja była podobna. Na Oksywiu uczniowie uczęszczali do szkoły z 1817 roku, a więc z czasów Napoleońskich, na Obłużu działała szkoła z 1871 roku, w Chyloni z 1819 roku, a w Cisowej z 1862 roku.

Wszędzie tam użytkowane budynki szkolne były zbyt ciasne, wymagające remontów, bądź modernizacji. Gdy z początkiem lat 20 – tych ubiegłego wieku wraz z budowanym portem nastąpił gwałtowny przypływ ludności do Gdyni i przyległych, pobliskich wsi niebawem wchłoniętych przez miasto, sprawa nauki stała się jednym z miejscowych priorytetów.

Już z początkiem 1922 roku przyjęto regulację organizacyjną szkół powszechnych. Według tych zasad określono obwody szkolne uzależnione od ilości dzieci w wieku szkolnym. I tak, gdy w obwodzie zamieszkiwało do 60 dzieci w wieku szkolnym, musiała istnieć szkoła jednoklasowa, a gdy było dzieci do 650, szkoła musiała być siedmioklasowa. Ilość dzieci pomiędzy tymi krańcowymi wielkościami obejmowały szkoły dwu, trzy, czteroklasowe i więcej. Istniała też zasada, że dla każdej klasy przewidziany był jeden nauczyciel.

Do 1927 roku, a więc rok po formalnym nabyciu praw miejskich przez Gdynię, nie było tu szkół pięcioklasowych i sześcioklasowych. I tak, w najliczniejszym pod względem ilości uczniów śródmieściu (225 uczniów), przewidziano pięcioklasową szkołę z 5 nauczycielami, natomiast w Kolibkach, gdzie uczęszczało do szkoły tylko 40 uczniów, była szkoła jednoklasowa, z jednym nauczycielem. Jak podają statystyki, na jednego nauczyciela w Gdyni przypadło 42,7 ucznia, przy 41 uczniów średnio na terenie województwa pomorskiego.

Miejscowe realia, a także ów wskaźnik wyraźnie wskazywały na konieczność pilnego budowania szkół w naszym mieście. Zadanie to rozłożono na lata. W sumie od 1928 roku wybudowano w Gdyni 17 szkół powszechnych, z czego uruchomiono do września 1939 roku, 16 placówek szkolnych. Ostatnią ze szkół noszącą nr 17 w Cisowej, uruchomili już Niemcy, późną jesienią tego roku. O tym pisałem już na blogu i „Roczniku Gdyńskim” nr 14.

poniedziałek, 7 października 2013

Bernard Chrzanowski – piewca naszego Wybrzeża

Ten żyjący na przełomie XIX i XX wieku prawnik z wykształcenia, a etnograf z zamiłowania, w Gdyni doczekał się ulicy swojego imienia (w porcie) i grobu (na oksywskim cmentarzu). To niewiele, tym bardziej, że ten piewca morza i Wybrzeża, mulony bywa z Gabrielem Chrzanowskim, działaczem gospodarczym Polski międzywojennej.

Tu jednak jest mowa o Bernardzie Chrzanowskim (1861 – 1944) patriocie Wybrzeża, którego ktoś nazwał Chałubińskim naszych nadmorskich ziem, bowiem podobnie jak ów „góral” propagował swoje ojczyste strony, chociaż nie był ani Kaszubem, a nawet Pomorzaninem. Był natomiast przez całe swoje życie entuzjastą „naszych stron”, związanym emocjonalnie z Wybrzeżem.

Tematyką tą zajął się już pod koniec XIX wieku, gdy nadmorskie ziemie eksploatowały Prusy. Już wtedy, w 1902 roku, zainteresował się ziemią kaszubską i ludźmi tu żyjącymi. Owocem tego zainteresowania był przewodnik pt. „Przewodnik po Kaszubach”, a nieco później w 1920 roku wydał książeczkę pt. „Na kaszubskim brzegu”. W tym samym czasie ukazało się jego dziełko pt. „Z Wybrzeża i o Wybrzeżu”, którym zainteresował Stefana Żeromskiego, dla którego książka ta stała się inspiracją do napisania „Wiatru od morza”.

Żeromski z zamiarem napisania swojego dzieła podzielił się właśnie z B. Chrzanowskim, z którym utrzymywał ciągłą łączność korespondencyjną. To też zapewne sprawiło, że w 1920 roku Żeromski z rodziną przybył po raz pierwszy na Wybrzeże, i zamieszkał w nadmorskim domku w Orłowie. Następnie po dwóch latach, pisarz zamieszkał w Gdyni, u szwagra Plichty, w sąsiedniej checzy u Hebla, dzisiaj jest w tym miejscu tablica upamiętniająca to wydarzenie. Tu Żeromski napisał pierwsze strony „Wiatru od morza”, a w którymś ze swoich listów wyznaje, że na sprawy polskiego Wybrzeża patrzy oczami B. Chrzanowskiego.

A wracając do książeczki „Z Wybrzeża i o Wybrzeżu” udało mi się ją zdobyć (wydanie II z 1920 roku). Z ubolewaniem stwierdziłem, że nie ma w niej żadnej wzmianki o Gdyni. Jest to dla mnie sprawa oczywista, gdyż w czasie, gdy Autor ją pisał jeszcze nie było wiadomym, że właśnie ta kaszubska wieś stanie się niebawem miastem i liczącym się portem.

Książeczka, o której tu mowa, liczy 79 stron i obejmuje 8 rozdziałów. Oto tytuły niektórych z nich: rozdział II „Ludność nadmorskich wsi”, rozdział V „Rzucewskie lipy”, rozdział VI „Nauka polska a wybrzeże”.

W rozdziale o Oksywiu, na stronie 65 między innymi czytamy o oksywskim cmentarzu: „Cmentarz – najpiękniejszy w Polsce (...) Niezwykły to cmentarz bez cmentarnych mroków (...) śmierć przestaje być grozą, duch odczuwa czar i piękno nieśmiertelności”.

Tu, na tym cmentarzu, po ekshumacji, spoczął Bernard Chrzanowski – bowiem taka była Jego wola. I stąd może do woli patrzeć na polskie Wybrzeże...

sobota, 5 października 2013

Nietypowe początki Miejskiej Biblioteki Publicznej

Nie wyobrażam sobie życia bez książki. Wprawdzie nie jestem bibliofilem, ale czytam sporo, korzystając ze zbiorów Czytelni i Biblioteki Naukowej oraz filii Biblioteki Miejskiej na moim osiedlu. Przez lata zgromadziłem też całkiem spory zestaw książek w mojej podręcznej bibliotece domowej. Tu znajdują się książki, z których korzystam na co dzień, do których często sięgam, pisząc moje teksty, i bez których byłbym kaleki...

Moją domową biblioteczkę kompletować zacząłem ponad 60 lat temu, w pierwszych latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, jeszcze jako uczeń cisowskiego ogólniaka. Wtedy to, za pieniądze otrzymane w szkole za dobre wyniki w nauce, dałem u stolarza zrobić półki i nabyłem pierwsze książki. Pamiętam, że było to wielotomowe wydanie Mickiewicza i 12 tomów Słowackiego. Książki te oddałem w prezencie moim wnuczkom.

Ale początki mojego zainteresowania książkami sięga lat wcześniejszych, jeszcze wojennych. Wtedy w naszym domu były tylko dwie książki – oprawna w skórę książka do nabożeństwa i książka kucharska. Książki te były ilustrowane i bardzo grube. Poza tym w książce do nabożeństwa przechowywane były obrazki, pamiątki z kolęd, do których jako dziecko chętnie wracałem, bowiem były ładne i kolorowe. Po wojnie, w pierwszym okresie polskiej szkoły, gdy brak było podręczników do nauki języka polskiego, na tej właśnie książce – modlitewniku, uczyłem się czytać po polsku.

Równie niewiarygodne wydają się początki Miejskiej Biblioteki Publicznej w naszym mieście. O początkach tych pisał dr K. Tymecki, później wieloletni dyrektor tej instytucji, a więc człowiek „z tej branży”, znający sprawę od podszewki.

Opierając się na Jego opracowaniu przytaczam poniżej nieco dat i faktów, oraz nazwisk osób, które były twórcami i pierwszymi animatorami naszych gdyńskich bibliotek. Otóż początki MBP w Gdyni sięgają 1928 roku. Wtedy to grupa urzędników ówczesnego Zarządu Miejskiego mieszczącego się przy ul. Starowiejskiej 50, gdzie dziś jest Miejska Stacja SANEPID, założyła w lokalu tej instytucji własną bibliotekę. Zbiór książek pochodził z darów czytelników, którzy z tej biblioteki korzystali. Organizatorem tego przedsięwzięcia był Franciszek Kitłowski, jeden z pracowników magistratu. O tym, że inicjatywa ta trafiła na podatny grunt może świadczyć fakt, że niebawem zbiory książek wynosiły 2000 egzemplarzy.

Pod koniec 1930 roku biblioteka otrzymała od władz miejskich niewielkie fundusze. Zatrudniono też pierwszego etatowego bibliotekarza. Został nim aktor Mieczysław Pill, a samą bibliotekę przeniesiono na okres dwóch lat do gmachu przy Alei Marszałka Piłsudskiego 52/54. z kolei w 1932 roku, mając na uwadze możliwość korzystania ze zbiorów bibliotecznych ogółowi mieszkańców, bibliotekę przeniesiono do willi „Tusia”, przy Skwerze Kościuszki, u wylotu ul. Waszyngtona (obok gmachu Żeglugi Polskiej).

W 1934 roku zmarł M. Pill, a jego dzieło podjął Witold Pusłowski, za którego dyrekcji biblioteka uzyskała status Miejskiej Biblioteki Publicznej. Wiązało się to z ujęciem wydatków biblioteki w budżecie miasta.

W 1936 roku biblioteka przeniosła się do obszerniejszego lokalu przy ul. Zygmunta Augusta 9. tam urządzono poza biblioteką także czytelnię książek i czasopism.

Od 1 stycznia 1937 roku kierownikiem biblioteki został mianowany wspomniany wyżej dr K. Tymecki, który w randze dyrektora kierował również po wojnie gdyńską biblioteką.

Przed wojną korzystanie z biblioteki było odpłatne. Kaucja wynosiła 5 zł, a miesięczny abonament 1 zł, młodzież płaciła 50 groszy.

czwartek, 3 października 2013

Zapomniana odezwa Stefana Żeromskiego

Stefan Żeromski nie tylko pisał o morzu, o Wybrzeżu i Gdyni, ale też w gdyńskie sprawy angażował się społecznie, zachęcając społeczeństwo do budowy Polski Morskiej. Na ówczesnym skrawku Wybrzeża, budowa samodzielnego, nowoczesnego portu morskiego jakim miał być w Gdyni, sprawa ta miała rangę priorytetu narodowego. Nie wszyscy jednak Polacy dostrzegli w owym czasie znaczenie tzw. „uprawy morza” i jej znaczenia dla kraju.

Gdy 23 września 1922 roku, sejm uchwalił ustawę o budowie portu w Gdyni, sprawy ruszyły z miejsca. Nie oznaczało to jednak wcale, że usunięte zostały wszystkie przeszkody hamujące to doniosłe przedsięwzięcie. Dziś, po latach trudności tamte zatarł czas. A były one wtedy znaczące.

Tadeusz Wenda, kierujący budową portu, tak to relacjonował: „Ogół społeczeństwa polskiego zapatrywał się sceptycznie na sprawę budowy portu w Gdyni, do czego przyczynił się brak zrozumienia wagi dostępu do morza, wynikający z braku tradycji morskiej i powolne wykonywanie budowy portu, wywołane szybkim spadkiem wartości marki polskiej. Udzielane przez Skarb Państwa kredyty nie były waloryzowane i z każdym dniem traciły na wartości, nie było za co płacić ludziom, trzeba było roboty przerwać. Pierwsza połowa 1924 roku była dla budowy portu w Gdyni katastrofalna”.

A więc inflacja, brak rewaloryzacji kredytów, czyli mówiąc językiem współczesnym „utrata płynności finansowej”.

Wtedy to Stefan Żeromski, znający sprawy Gdyni i gdyńskiego portu, wystąpił z odezwą do społeczeństwa. Opublikowano ją w 1925 roku, lecz została ona napisana zapewne już rok wcześniej. Oto poniżej fragmenty tej odezwy: „Port w Gdyni jest jednym z najżywotniejszych przedsięwzięć nowoczesnej Polski, a jego budowa pierwszorzędną jej potrzebą. Są to drzwi do świata, a zarazem ostatnia twierdza obronna od zagłady dla Kaszubów, Mazurów, Kabatów, Kociewiaków, Warmiaków. Jeżeli to dzieło nie będzie szybkie, pilne i doskonale wykonane, zatrzasną się przed naszą całością i przed naszą przyszłą potęgą te drzwi (...)”.

Zaangażowanie w gdyńskie sprawy części świadomego, patriotycznego społeczeństwa sprawiło, że niektóre bariery zostały chwilowo przełamane. Lecz nie na stałe i nie na długo.

Z początkiem lutego 1926 roku, tuż po nadaniu Gdyni praw miejskich „Gazeta Gdańska” donosiła, że przy budowie portu nastąpił całkowity zastój. Gazeta prorokowała, że przestój ten potrwa do mają. Przeciw działając tym przestojem, już z początkiem kwietnia podpisano umowę z Konsorcjum Budowy Portu, co na pewien czas zażegnało występujące w tym zakresie trudności.

wtorek, 1 października 2013

Gdynia – druga strona medalu

Zwykle mówiąc lub pisząc o przedwojennej, budującej się Gdyni i gdyńskim porcie, popada się w euforię. Prezentowany obraz jawi się w ciepłych barwach, a niewątpliwe osiągnięcia napełniają czytelnika patriotyczną dumą. A było z czego, w końcu w ciągu jednego pokolenia, na tzw. „surowym korzeniu” wybudowano miasto i nowoczesny port, który wkrótce był największym portem na Bałtyku.

Tymczasem rzeczywisty obraz miasta był bardziej złożony i miał sporo ciemnych plam, które nie wszyscy dostrzegli. Jako dziecko z przedmieść Gdyni te ciemne plamy znam z autopsji. Pamiętam mieszkanie na poddaszu, bez wygód, pamiętam bezrobotnego ojca, zakupy „na zeszyt”, zupę z lebiody, jaką częstowała nas sąsiadka, kartofle w mundurkach i „ślepy śledzik” (krążki pokrojonej cebuli zalane octem) na obiad, mięso z taniej jatki i inne „przysmaki” z mojego dzieciństwa.

Tak więc miasto Gdynia to nie tylko „szklane domy” przy ul. 10 lutego i Świętojańskiej, ale też dzielnice slumsów na przedmieściach, bose dzieci chodzące do szkoły w połatanych ubraniach, dożywianie tych dzieci w specjalnej szkolnej stołówce, zbieranie szczawiu na pobliskich łąkach, a także jagód i grzybów w lesie, bo od tych zbiorów zależało czy będzie w domu obiad dla ojca wracającego z pracy (o ile taką pracę w danym czasie posiadał).

Niektóre z tych mankamentów dostrzegane były przez ówczesnych pisarzy i publicystów, którzy do „beczki gdyńskiego miodu” dodawali łyżkę dziegciu, a będąc osobami wrażliwymi na ludzką biedę, czynili to z myślą o obudzeniu sumień decydentów, licząc zapewne w swojej naiwności na poprawę losu gdyńskiej biedoty. A może chodziło im tylko o reporterską rzetelność w opisywanym obrazie?

Oto garść fragmentów tekstów dotyczących naszego miasta z lat 30 – tych ubiegłego wieku.

Zbigniew Uniłowski - „Wiadomości Literackie” 1937 rok, urywek z tekstu pt. „Gdynia na co dzień”: „...co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał troszkę i sprzedał zarabiając czterokrotnie (...). Inny wystawił dom pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny. Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być taki tani jak te opryszki. (...) Nie da rady za duża konkurencja. (...) Atmosfera kantu, pośpiechu i ambicji. (...) Pieniądz brzęczy i przygłusza czystą melodię przyszłości. (...)”

Melchior Wańkowicz - „Wiadomości Literackie” 1937 roku, urywek z tekstu pt. „Judym w szczeblu służbowym”: „Mam dość tych gdyniohymnów. Już czas tej Gdyni starzeć, obrastać polskim kłopotem, jak kadłub okrętu wodorostem. (...) Polska jest wsiowa i powolna, miasteczkowa i brudna, nierychliwa i nędzna, toczona przez wielkie trądy moralne i materialne.”

Bolesław Polkowski (mieszkaniec Gdyni, autor Gdyńskich Roczników Statystycznych, harcmistrz, obrońca wybrzeża 1939 roku, po wojnie wykładowca na WSHM w Sopocie) - „Wiadomości Literackie” 1937 rok, w artykule pt. „Z czego się składa Gdynia” pisze: „Gdynia jest miastem kontrastów. Obok wielkiej budowli wystają z ziemi stare, zmurszałe już domki – chatki. W centrum miasta obok gmachu Komisariatu Rządu stary Kaszub zasiewa swe pole (...) Obok eleganckich futer i uszminkowanych twarzy pięknych pań, spotyka się nędznie ubranych i zmizerowanych bezrobotnych i ich dzieci, wlokących się na żebry (...)”

J. Łobodowski - „Wiadomości Literackie” 1937 roku, w artykule pt. „Notatki gdyńskie” pisze: „Budownictwo na terenie Gdyni nie poszło właściwą drogą. Ludność robotnicza przybywająca do Gdyni, spotyka się z brakiem mieszkań. Płace robotnicze nie pozostawały w żadnym stosunku do czynszu lokalowego. Kwestia mieszkaniowa została przez nich samych rozwiązana w sposób szkodliwy dla miasta i mieszkańców (...)”

Z. Uniłowski w innym miejscu przytaczanego już wyżej artykułu pisze: „...Magnes pracy przyciągał tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele, uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do stawiania prowizorycznych schronisk (...) Dzikie budownictwo porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem (...) Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów dla rzeszy bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i oczekiwaniem, przeistacza się powoli w lumpenproletariat, w zawodowych łazików, żyjących z zapomóg (o ile są), a często z grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasożyt społeczny już nie ozdrowieje (...).”

Na koniec zachęcam do zapoznania się z jeszcze jednym tekstem pokazującym Gdynię z trochę innej strony KLIK