Zwykle mówiąc lub pisząc o
przedwojennej, budującej się Gdyni i gdyńskim porcie, popada się
w euforię. Prezentowany obraz jawi się w ciepłych barwach, a
niewątpliwe osiągnięcia napełniają czytelnika patriotyczną
dumą. A było z czego, w końcu w ciągu jednego pokolenia, na tzw. „surowym
korzeniu” wybudowano miasto i nowoczesny port, który wkrótce był
największym portem na Bałtyku.
Tymczasem rzeczywisty obraz miasta był
bardziej złożony i miał sporo ciemnych plam, które nie wszyscy
dostrzegli. Jako dziecko z przedmieść Gdyni te ciemne plamy znam z
autopsji. Pamiętam mieszkanie na poddaszu, bez wygód, pamiętam
bezrobotnego ojca, zakupy „na zeszyt”, zupę z lebiody, jaką
częstowała nas sąsiadka, kartofle w mundurkach i „ślepy
śledzik” (krążki pokrojonej cebuli zalane octem) na obiad, mięso
z taniej jatki i inne „przysmaki” z mojego dzieciństwa.
Tak więc miasto Gdynia to nie tylko
„szklane domy” przy ul. 10 lutego i Świętojańskiej, ale też
dzielnice slumsów na przedmieściach, bose dzieci chodzące do
szkoły w połatanych ubraniach, dożywianie tych dzieci w specjalnej
szkolnej stołówce, zbieranie szczawiu na pobliskich łąkach, a
także jagód i grzybów w lesie, bo od tych zbiorów zależało czy
będzie w domu obiad dla ojca wracającego z pracy (o ile taką pracę
w danym czasie posiadał).
Niektóre z tych mankamentów
dostrzegane były przez ówczesnych pisarzy i publicystów, którzy
do „beczki gdyńskiego miodu” dodawali łyżkę dziegciu, a będąc
osobami wrażliwymi na ludzką biedę, czynili to z myślą o
obudzeniu sumień decydentów, licząc zapewne w swojej naiwności na
poprawę losu gdyńskiej biedoty. A może chodziło im tylko o
reporterską rzetelność w opisywanym obrazie?
Oto garść fragmentów tekstów
dotyczących naszego miasta z lat 30 – tych ubiegłego wieku.
Zbigniew Uniłowski - „Wiadomości
Literackie” 1937 rok, urywek z tekstu pt. „Gdynia na co dzień”:
„...co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał troszkę i
sprzedał zarabiając czterokrotnie (...). Inny wystawił dom
pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z
komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny.
Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą
szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy
zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być taki tani jak
te opryszki. (...) Nie da rady za duża konkurencja. (...) Atmosfera
kantu, pośpiechu i ambicji. (...) Pieniądz brzęczy i przygłusza
czystą melodię przyszłości. (...)”
Melchior Wańkowicz - „Wiadomości
Literackie” 1937 roku, urywek z tekstu pt. „Judym w szczeblu
służbowym”: „Mam dość tych gdyniohymnów. Już czas tej Gdyni
starzeć, obrastać polskim kłopotem, jak kadłub okrętu
wodorostem. (...) Polska jest wsiowa i powolna, miasteczkowa i
brudna, nierychliwa i nędzna, toczona przez wielkie trądy moralne i
materialne.”
Bolesław Polkowski (mieszkaniec Gdyni,
autor Gdyńskich Roczników Statystycznych, harcmistrz, obrońca
wybrzeża 1939 roku, po wojnie wykładowca na WSHM w Sopocie) -
„Wiadomości Literackie” 1937 rok, w artykule pt. „Z czego się
składa Gdynia” pisze: „Gdynia jest miastem kontrastów. Obok
wielkiej budowli wystają z ziemi stare, zmurszałe już domki –
chatki. W centrum miasta obok gmachu Komisariatu Rządu stary Kaszub
zasiewa swe pole (...) Obok eleganckich futer i uszminkowanych
twarzy pięknych pań, spotyka się nędznie ubranych i zmizerowanych
bezrobotnych i ich dzieci, wlokących się na żebry (...)”
J. Łobodowski - „Wiadomości
Literackie” 1937 roku, w artykule pt. „Notatki gdyńskie”
pisze: „Budownictwo na terenie Gdyni nie poszło właściwą drogą.
Ludność robotnicza przybywająca do Gdyni, spotyka się z brakiem
mieszkań. Płace robotnicze nie pozostawały w żadnym stosunku do
czynszu lokalowego. Kwestia mieszkaniowa została przez nich samych
rozwiązana w sposób szkodliwy dla miasta i mieszkańców (...)”
Z. Uniłowski w innym miejscu
przytaczanego już wyżej artykułu pisze: „...Magnes pracy
przyciągał tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele,
uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc
innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do
stawiania prowizorycznych schronisk (...) Dzikie budownictwo
porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem
(...) Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów dla
rzeszy bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie
całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i
oczekiwaniem, przeistacza się powoli w lumpenproletariat, w
zawodowych łazików, żyjących z zapomóg (o ile są), a często z
grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasożyt społeczny już
nie ozdrowieje (...).”
Na koniec zachęcam do zapoznania się z jeszcze jednym tekstem pokazującym Gdynię z trochę innej strony KLIK.
Tania jatka czyli tani sklep mięsny, a nie jadka. Proszę poprawić i serdeczne dzięki za interesujące teksty.
OdpowiedzUsuń