niedziela, 29 września 2013

Moja relacja - część 2


W niemieckiej szkole obowiązywał oczywiście język niemiecki. W tym języku mówili do nas nauczyciele, w tym języku należało odpowiadać na zadawane pytania. Po niemiecku też należało rozmawiać. Nakaz ten był przez nas powszechnie łamany. Między sobą, na przerwach, rozmawialiśmy po polsku, natomiast na lekcjach mówiliśmy po niemiecku. Po niemiecku też mówiliśmy w miejscach publicznych. Poza szkołą, gdzie byli niemieccy nauczyciele i uczniowie Volksdetsche. Mieliśmy też Niemców za sąsiadów. Obok nas, na ówczesnej Ahrenstrasse, czyli Kłosowej (więcej o niej tutaj), zamieszkał Niemiec Karl Schultz, dowódca armaty przeciwlotniczej ustawionej na gmachu szkoły morskiej. Ożenił się on z Kaszubką Martą Ponke. Było to małżeństwo bezdzietne. Wraz z nimi mieszkała „stara Ponkowa”, która mówiła zwykle po kaszubsku. Schultz nie reagował na naszą polską mowę, gdy w czasie dziecięcych harców krzyczeliśmy po polsku.

Z drugiej strony naszego podwórka znajdowała się posesja rodziny Stenclów. Posesja leżała przy ul. Jęczmiennej. Przed wojną Stenclowie prowadzili tam „kolonialkę”, czyli sklep spożywczy i magiel. Jego brat, właściciel sąsiedniego budynku (z czerwonej cegły, trzy kondygnacje) wynajmował część pomieszczeń w tej kamienicy na potrzeby cisowskiej szkoły. Stencel był Kaszubem, pod wpływem swojej niemieckiej żony. W czasie okupacji ich syn Janek był gestapowcem, podobno na Kamiennej Górze (więcej o tej dzielnicy tutaj), ich córka była Blitzmadel, czyli służyła w zmilitaryzowanej formacji dziewcząt, obsługujących radiostację i inne urządzenia łączności. Paradowała w dobrze dopasowanym mundurze i nie utrzymywała żadnych kontaktów z rówieśniczkami z Ćmirowa. Najgroźniejsza z całej rodziny była „stara Stencelka”, mogła ona bowiem zadenuncjować każdego polskiego sąsiada.

Nieopodal, przez pole Lubnera, na tak zwanej Malinowskich Górce osiedlił się kolejny SS – man wysokiej rangi Sturmbahnfuhrer chyba Muller. Zajął on pałacyk Malinowskich wraz z ogrodem i sadem. Tam zatrudniał polskich „wolontariuszy”, którzy pracując na „jego włościach” otrzymywali nieco płodów rolnych lub owoców, a przede wszystkim bezpieczeństwo, gdyż SS – man nie pozwalał szykanować swoich pracowników, świadczących mu wielorakie prace przy gospodarce.

Wspomniałem już wyżej o kierowniku szkoły SS – manie Schumannie, który zajął jeden z trzech budynków tak zwanej starej szkoły i przyległy, duży sad i ogród. Ten uprawiali uczniowie klasy, zajmującej sąsiedni budynek. Praca w ogrodzie Schumanna odbywała się legalnie w ramach tak zwanego Gartenbau, czyli prac ogrodowych. Dziwne to były zajęcia, polegające na skopywaniu grządek, plewieniu i zbieraniu nawozu z ulicy Chylońskiej. Przedmiot ten nie figuruje na świadectwie szkolnym (którym dysponuję), była to więc „lewizna”. Te prace w ogrodzie nadzorował Herr Stanitzky, który mieszkał nieopodal w checzy Jungowskich (?) zmienili nazwisko na Jung.

Takich przypadków zmiany nazwiska z polskiego na niemieckie było w naszej okolicy więcej. Zabieg ten bowiem był chętnie stosowany, żeby przypodobać się okupantowi i ciągnąć z tego korzyści. Podobnie jak strzec się trzeba było „przechrztów”, jak nazywał tych osobników mój ojciec, którzy nagle poczuli się Niemcami i współpracowali z Niemcami. Powszechna też była opinia, że niebezpieczni są gdańszczanie, którzy w przeciwieństwie do Niemców z Reichu, byli bardziej fanatyczni.

Na zakończenie słów kilka o schronach i nalotach bombowych na Gdynię i Cisowę (więcej na temat nalotów tutaj). Ja najlepiej zapamiętałem pierwszy wojenny nalot na okupowaną Gdynię, który miał miejsce w czerwcu lub lipcu 1941 roku, po napaści Niemców na ZSRR. Wtedy kilka radzieckich samolotów, w godzinach popołudniowych zbombardowało gdyński port. My uciekliśmy do lasu, szukając w nim schronienia. Naloty te powtórzyły się w następnych dniach, lecz były one niegroźne.

Naloty na Gdynię nasiliły się od 1943 roku. Zapamiętałem kilka z nich. Pamiętam nalot dzienny na lotnisko w Rumi, w święta Wielkanocne. Duży, dzienny nalot amerykański z dnia 9 października 1943 roku (więcej o nim tutaj), na port, śródmieście, a także na Chylonię i Cisową, o których wspomina jeden z relacji zawartej w tekście księdza Gawrona. Pamiętam nocne naloty, chyba już w 1944 roku, gdzie używane były flary. Pamiętam zamglenia stosowane przez Niemców, które obsługiwało wojsko włoskie, a polegające na puszczaniu sztucznej mgły z metalowych beczek ustawionych w różnych częściach miasta i portu, w Cisowej takich beczek nie było. Były natomiast w Chyloni przy płocie gazowni.

Z tego też czasu pochodzą moje wspomnienia z budowy w naszej dzielnicy schronów ziemnych tak zwanych Splitergraben. Schrony takie na Ćmirowie (o tej dzielnicy więcej napisałem tutaj) były dwa. Jeden na polu, nieopodal lasu, przy ul. Słomianej, a drugi przy ul. Jęczmiennej, w pobliżu ul. Owsianej (więcej na jej temat tutaj). Schrony te wybudowali, o ile dobrze pamiętam, jeńcy francuscy pod niemieckim nadzorem. Ich konstrukcja była słaba, zadaszenie i ściany boczne, wyłożone sosnowymi deskami. Biegły one zygzakiem na długości około 60 – 80 metrów. Kryła je dość gruba warstwa piasku, lecz jak sama nazwa wskazuje, chroniła ona najwyżej przed odłamkami.

Z początkiem I kwartału 1945 roku, gdy front zbliżał się już do Trójmiasta, zaczęto masowo budować ziemianki, czyli bunkry w lesie w pobliżu cmentarza. Te budowano solidniej. Kopała je miejscowa ludność na własne potrzeby. Wkopywano się w morenowe wzgórze, szalowano dziurę balami sosny, okrywano zwykle dwiema warstwami bali drewnianych, i obsypywano całość grubą warstwą ziemi.

W takim bunkrze, wraz z rodzinami sąsiadów, mieszkaliśmy przez kilka ostatnich tygodni wojny. Już po wojnie, schronów takich w rejonie cmentarza, naliczyłem kilkanaście...

1 komentarz:

  1. Dygresja:
    Ja pamiętam za to naszego sąsiada po wojnie, który naprawdę chodził ze szklanką i podsłuchiwał rozmowy za ścianą.
    Był tajnym współpracownikiem bezpieki, ale na szczęście wszyscy wiedzieli, że to szpicel.
    Bardzo się go obawiano.
    W PRLu dobrze mu się żyło...

    OdpowiedzUsuń