W niemieckiej szkole obowiązywał
oczywiście język niemiecki. W tym języku mówili do nas
nauczyciele, w tym języku należało odpowiadać na zadawane
pytania. Po niemiecku też należało rozmawiać. Nakaz ten był
przez nas powszechnie łamany. Między sobą, na przerwach,
rozmawialiśmy po polsku, natomiast na lekcjach mówiliśmy po
niemiecku. Po niemiecku też mówiliśmy w miejscach publicznych.
Poza szkołą, gdzie byli niemieccy nauczyciele i uczniowie
Volksdetsche. Mieliśmy też Niemców za sąsiadów. Obok nas, na
ówczesnej Ahrenstrasse, czyli Kłosowej (więcej o niej tutaj), zamieszkał Niemiec Karl
Schultz, dowódca armaty przeciwlotniczej ustawionej na gmachu szkoły
morskiej. Ożenił się on z Kaszubką Martą Ponke. Było to
małżeństwo bezdzietne. Wraz z nimi mieszkała „stara Ponkowa”,
która mówiła zwykle po kaszubsku. Schultz nie reagował na naszą
polską mowę, gdy w czasie dziecięcych harców krzyczeliśmy po
polsku.
Z drugiej strony naszego podwórka
znajdowała się posesja rodziny Stenclów. Posesja leżała przy ul.
Jęczmiennej. Przed wojną Stenclowie prowadzili tam „kolonialkę”,
czyli sklep spożywczy i magiel. Jego brat, właściciel sąsiedniego
budynku (z czerwonej cegły, trzy kondygnacje) wynajmował część
pomieszczeń w tej kamienicy na potrzeby cisowskiej szkoły. Stencel
był Kaszubem, pod wpływem swojej niemieckiej żony. W czasie
okupacji ich syn Janek był gestapowcem, podobno na Kamiennej Górze (więcej o tej dzielnicy tutaj),
ich córka była Blitzmadel, czyli służyła w zmilitaryzowanej
formacji dziewcząt, obsługujących radiostację i inne urządzenia
łączności. Paradowała w dobrze dopasowanym mundurze i nie
utrzymywała żadnych kontaktów z rówieśniczkami z Ćmirowa.
Najgroźniejsza z całej rodziny była „stara Stencelka”, mogła
ona bowiem zadenuncjować każdego polskiego sąsiada.
Nieopodal, przez pole Lubnera, na tak
zwanej Malinowskich Górce osiedlił się kolejny SS – man wysokiej
rangi Sturmbahnfuhrer chyba Muller. Zajął on pałacyk Malinowskich
wraz z ogrodem i sadem. Tam zatrudniał polskich „wolontariuszy”,
którzy pracując na „jego włościach” otrzymywali nieco płodów
rolnych lub owoców, a przede wszystkim bezpieczeństwo, gdyż SS –
man nie pozwalał szykanować swoich pracowników, świadczących mu
wielorakie prace przy gospodarce.
Wspomniałem już wyżej o kierowniku
szkoły SS – manie Schumannie, który zajął jeden z trzech
budynków tak zwanej starej szkoły i przyległy, duży sad i ogród.
Ten uprawiali uczniowie klasy, zajmującej sąsiedni budynek. Praca w
ogrodzie Schumanna odbywała się legalnie w ramach tak zwanego
Gartenbau, czyli prac ogrodowych. Dziwne to były zajęcia,
polegające na skopywaniu grządek, plewieniu i zbieraniu nawozu z
ulicy Chylońskiej. Przedmiot ten nie figuruje na świadectwie
szkolnym (którym dysponuję), była to więc „lewizna”. Te prace
w ogrodzie nadzorował Herr Stanitzky, który mieszkał nieopodal w
checzy Jungowskich (?) zmienili nazwisko na Jung.
Takich przypadków zmiany nazwiska z
polskiego na niemieckie było w naszej okolicy więcej. Zabieg ten
bowiem był chętnie stosowany, żeby przypodobać się okupantowi i
ciągnąć z tego korzyści. Podobnie jak strzec się trzeba było
„przechrztów”, jak nazywał tych osobników mój ojciec, którzy
nagle poczuli się Niemcami i współpracowali z Niemcami. Powszechna
też była opinia, że niebezpieczni są gdańszczanie, którzy w
przeciwieństwie do Niemców z Reichu, byli bardziej fanatyczni.
Na zakończenie słów kilka o
schronach i nalotach bombowych na Gdynię i Cisowę (więcej na temat nalotów tutaj). Ja najlepiej zapamiętałem
pierwszy wojenny nalot na okupowaną Gdynię, który miał miejsce w
czerwcu lub lipcu 1941 roku, po napaści Niemców na ZSRR. Wtedy
kilka radzieckich samolotów, w godzinach popołudniowych
zbombardowało gdyński port. My uciekliśmy do lasu, szukając w nim
schronienia. Naloty te powtórzyły się w następnych dniach, lecz
były one niegroźne.
Naloty na Gdynię nasiliły się od
1943 roku. Zapamiętałem kilka z nich. Pamiętam nalot dzienny na
lotnisko w Rumi, w święta Wielkanocne. Duży, dzienny nalot
amerykański z dnia 9 października 1943 roku (więcej o nim tutaj), na port, śródmieście,
a także na Chylonię i Cisową, o których wspomina jeden z relacji
zawartej w tekście księdza Gawrona. Pamiętam nocne naloty, chyba
już w 1944 roku, gdzie używane były flary. Pamiętam zamglenia
stosowane przez Niemców, które obsługiwało wojsko włoskie, a
polegające na puszczaniu sztucznej mgły z metalowych beczek ustawionych w różnych częściach miasta i portu, w Cisowej takich
beczek nie było. Były natomiast w Chyloni przy płocie gazowni.
Z tego też czasu pochodzą moje
wspomnienia z budowy w naszej dzielnicy schronów ziemnych tak
zwanych Splitergraben. Schrony takie na Ćmirowie (o tej dzielnicy więcej napisałem tutaj) były dwa. Jeden na
polu, nieopodal lasu, przy ul. Słomianej, a drugi przy ul.
Jęczmiennej, w pobliżu ul. Owsianej (więcej na jej temat tutaj). Schrony te wybudowali, o ile
dobrze pamiętam, jeńcy francuscy pod niemieckim nadzorem. Ich
konstrukcja była słaba, zadaszenie i ściany boczne, wyłożone
sosnowymi deskami. Biegły one zygzakiem na długości około 60 –
80 metrów. Kryła je dość gruba warstwa piasku, lecz jak sama
nazwa wskazuje, chroniła ona najwyżej przed odłamkami.
Z początkiem I kwartału 1945 roku,
gdy front zbliżał się już do Trójmiasta, zaczęto masowo budować
ziemianki, czyli bunkry w lesie w pobliżu cmentarza. Te budowano
solidniej. Kopała je miejscowa ludność na własne potrzeby.
Wkopywano się w morenowe wzgórze, szalowano dziurę balami sosny,
okrywano zwykle dwiema warstwami bali drewnianych, i obsypywano
całość grubą warstwą ziemi.
W takim bunkrze, wraz z rodzinami
sąsiadów, mieszkaliśmy przez kilka ostatnich tygodni wojny. Już
po wojnie, schronów takich w rejonie cmentarza, naliczyłem
kilkanaście...
Dygresja:
OdpowiedzUsuńJa pamiętam za to naszego sąsiada po wojnie, który naprawdę chodził ze szklanką i podsłuchiwał rozmowy za ścianą.
Był tajnym współpracownikiem bezpieki, ale na szczęście wszyscy wiedzieli, że to szpicel.
Bardzo się go obawiano.
W PRLu dobrze mu się żyło...