W nr 8 Zeszytów Gdyńskich jaki ukazał
się we wrześniu 2013 roku, znajduje się obszerny tekst księdza
Mirosława Gawrona, prezentujący losy mieszkańców Cisowej w latach
hitlerowskiej okupacji. Tekst powstał w oparciu o relacje
mieszkańców tej dzielnicy i ma charakter wspomnień osób, które
osobiście (wtedy jako dzieci bądź młodzież) opisywanych przeżyć
doświadczyły.
Do tekstu tego sięgnąłem z dużym
zainteresowaniem. Jestem bowiem byłym mieszkańcem Cisowej, w której
przeżyłem 18 lat, od 1938 roku do 1956 roku. W Cisowej zamieszkałem
wraz z rodzicami jako czteroletni chłopiec, a opuściłem ją jako
młodzieniec 22 letni. Gdy wybuchła wojna liczyłem lat pięć, a
gdy dobiegała końca lat jedenaście. Traumatyczne przeżycia lat
wojny sprawiły, że wiele wydarzeń z tego okresu pamiętam z dużą
dokładnością, chociaż zapewne „czynnik czasu” spowodował, że
niektóre przeżycia, a także nazwiska, nazwy i inne uległy
zatarciu.
Lektura tekstu księdza Gawrona wiele
moich wspomnień ożywiła. W niektórych przypadkach wzbudziła moje
wątpliwości, gdyż opisane wydarzenia moja pamięć zarejestrowała
nieco inaczej. Nie wnikając w szczegóły oraz stojąc na
stanowisku, że każdy ma prawo do własnych wspomnień, zdecydowałem
się nie polemizować z niektórymi szczegółami według mnie
niedokładnymi, a zaprezentować własne zapewne również
subiektywne. Ponieważ większość moich wspomnień zostało już
wcześniej opublikowane w „Wiadomościach Gdyńskich”, „Roczniku
Gdyńskim”, oraz w książce pt. „Wypędzeni ze wschodu”, gdzie
jest mój tekst pt. „Uciekinierzy” oraz w książce pt. „Moje
wojenne dzieciństwo”, wydawnictwo pod tymże tytułem, gdzie w
tomie X jest mój tekst pt. „Wojenna Gdynia”, tu tylko garść
ciekawostek, może nawet mało istotnych dla całości wojennego
obrazu Cisowej.
Gdy Niemcy zbliżali się do Cisowej
uciekliśmy do Śródmieścia, gdyż mój ojciec uważał, że Gdynia
będzie się skutecznie broniła. Ewakuowaliśmy się pieszo, w biały
dzień, niosąc tobołki pościeli i rzeczy osobistych. Było to
około 6 – 7 września 1939 roku. W czasie ucieczki nigdy nie
byliśmy atakowani przez niemieckie lotnictwo ani też nękani ogniem
artylerii. Schroniliśmy się u wujostwa przy ul. Chrzanowskiego, w
baraku (dzisiaj jest w tym miejscu Portowa Przychodnia Zdrowia). W
czasie nalotów i ostrzału chroniliśmy się w schronie Urzędu
Morskiego.
Po kilku dniach, w godzinach porannych,
pojawili się Niemcy na motorach. Przeprowadzili
pobieżną rewizję mieszkań i zabrali mężczyzn, mojego ojca i
wujka. My, czyli moja mama, brat, siostra i ja, przenieśliśmy się
do znajomych Kaszubów na Plac Kaszubski. Tam przeżyłem kolejną
rewizję przeprowadzoną przez żołnierzy niemieckich. Wnet też z
internowania powrócił mój ojciec, a rodzice zdecydowali się na
powrót do Cisowej. Na zwiady wysłano moją siostrę Wandę (rocznik
1923), która w ciągu jednego dnia odwiedziła nasze mieszkanie w
Cisowej i powróciła z wiadomością, że nasz dom jest niezburzony,
mieszkanie częściowo okradzione, ale że możemy wracać. Niebawem
rodzice załatwili furmankę i na niej wróciliśmy do naszej
dzielnicy. O ile pamiętam, nikt nas nie legitymował ani nie
kontrolował. W mieszkaniu brakowało naszego radia i nieco bielizny
pościelowej.
Z okresu tego okresu pamiętam głównie
strach jaki panował w naszej rodzinie. Mama bała się aresztowania
ojca, uczestnika powstania wielkopolskiego i śląskiego, a w okresie
między wojennym aktywisty PPS. Na szczęście skończyło się tylko na
strachu.
Już jesienią pojawiło się kolejne
niebezpieczeństwo, zaczęły się wysiedlania do centralnej Polski.
Baliśmy się wypędzenia w nieznane...
Ojciec wracając z pracy przynosił
coraz to nowe wiadomości wzbudzające i podsycające nasze obawy.
Tymczasem moja siostra Wanda z nakazu Niemców musiała podjąć
fizyczną pracę. Skierowana została wraz z grupą innych dziewcząt
do grabienia opadających liści z drzew (chyba na ul. Wolności).
Brat Jerzy (rocznik 1928) podjął naukę w niemieckiej szkole,
wybudowanej przez Polaków, lecz uruchomionej już przez Niemców.
Szalała zima. I wtedy, chyba w
styczniu 1940 roku, musiałem pójść do niemieckiej szkoły (więcej o "mojej szkole" napisałem tutaj), gdyż
obowiązek szkolny obejmował dzieci od 6 roku życia. Byłem bardzo
przestraszony! Wszystko było nowe. Tłum rówieśników,
przepełnione klasy i niemieccy nauczyciele, mówiący wyłącznie po
niemiecku. Odtąd przez najbliższe lata, do czwartej klasy włącznie,
do jesieni 1944 roku byłe uczniem Volksschule No 17 w Cisowej.
Obszerne wspomnienia z tego okresu opisałem we wspomnianej już
książce „Moje wojenne dzieciństwo”.
Szkole niemieckiej zawdzięczam tylko
jedno, dość dobre opanowanie potocznego języka niemieckiego.
Zapamiętałem też kilka nazwisk niemieckich nauczycieli. Moją
pierwszą wychowawczynią i nauczycielką była Helene Koswig,
stara panna lat około 40, nazistka, paradująca z odznaką NSDAP,
przypiętą do bluzki. Poza tym uczył mnie Herr Tromke, bijący
uczniów trzcinką, gdzie popadnie (wspomniałem o nim już na blogu tutaj).
Dalej był Herr Stanicky, chyba kaszub Volksdeutsch, paradujący w
mundurze Herr Schulleiter, czyli kierownik szkoły o nazwisku
Schumann, umundurowany hitlerowiec, którego zapamiętałem, bowiem
zostałem przez niego spoliczkowany i nazwany Kaszubem –
verfluchter Kaszube!
Ciąg dalszy nastąpi...
Cyt.: "paradująca z odznaką NSDAP, przypiętą do bluzki.".
OdpowiedzUsuńJa pamiętam za to równie żenujące wspomnienie nauczycieli - członków PZPR, ale to było kilkadziesiąt lat później niż pisze autor...