piątek, 27 września 2013

Moja relacja - część 1

W nr 8 Zeszytów Gdyńskich jaki ukazał się we wrześniu 2013 roku, znajduje się obszerny tekst księdza Mirosława Gawrona, prezentujący losy mieszkańców Cisowej w latach hitlerowskiej okupacji. Tekst powstał w oparciu o relacje mieszkańców tej dzielnicy i ma charakter wspomnień osób, które osobiście (wtedy jako dzieci bądź młodzież) opisywanych przeżyć doświadczyły.

Do tekstu tego sięgnąłem z dużym zainteresowaniem. Jestem bowiem byłym mieszkańcem Cisowej, w której przeżyłem 18 lat, od 1938 roku do 1956 roku. W Cisowej zamieszkałem wraz z rodzicami jako czteroletni chłopiec, a opuściłem ją jako młodzieniec 22 letni. Gdy wybuchła wojna liczyłem lat pięć, a gdy dobiegała końca lat jedenaście. Traumatyczne przeżycia lat wojny sprawiły, że wiele wydarzeń z tego okresu pamiętam z dużą dokładnością, chociaż zapewne „czynnik czasu” spowodował, że niektóre przeżycia, a także nazwiska, nazwy i inne uległy zatarciu.

Lektura tekstu księdza Gawrona wiele moich wspomnień ożywiła. W niektórych przypadkach wzbudziła moje wątpliwości, gdyż opisane wydarzenia moja pamięć zarejestrowała nieco inaczej. Nie wnikając w szczegóły oraz stojąc na stanowisku, że każdy ma prawo do własnych wspomnień, zdecydowałem się nie polemizować z niektórymi szczegółami według mnie niedokładnymi, a zaprezentować własne zapewne również subiektywne. Ponieważ większość moich wspomnień zostało już wcześniej opublikowane w „Wiadomościach Gdyńskich”, „Roczniku Gdyńskim”, oraz w książce pt. „Wypędzeni ze wschodu”, gdzie jest mój tekst pt. „Uciekinierzy” oraz w książce pt. „Moje wojenne dzieciństwo”, wydawnictwo pod tymże tytułem, gdzie w tomie X jest mój tekst pt. „Wojenna Gdynia”, tu tylko garść ciekawostek, może nawet mało istotnych dla całości wojennego obrazu Cisowej.

Gdy Niemcy zbliżali się do Cisowej uciekliśmy do Śródmieścia, gdyż mój ojciec uważał, że Gdynia będzie się skutecznie broniła. Ewakuowaliśmy się pieszo, w biały dzień, niosąc tobołki pościeli i rzeczy osobistych. Było to około 6 – 7 września 1939 roku. W czasie ucieczki nigdy nie byliśmy atakowani przez niemieckie lotnictwo ani też nękani ogniem artylerii. Schroniliśmy się u wujostwa przy ul. Chrzanowskiego, w baraku (dzisiaj jest w tym miejscu Portowa Przychodnia Zdrowia). W czasie nalotów i ostrzału chroniliśmy się w schronie Urzędu Morskiego.

Po kilku dniach, w godzinach porannych, pojawili się Niemcy na motorach. Przeprowadzili pobieżną rewizję mieszkań i zabrali mężczyzn, mojego ojca i wujka. My, czyli moja mama, brat, siostra i ja, przenieśliśmy się do znajomych Kaszubów na Plac Kaszubski. Tam przeżyłem kolejną rewizję przeprowadzoną przez żołnierzy niemieckich. Wnet też z internowania powrócił mój ojciec, a rodzice zdecydowali się na powrót do Cisowej. Na zwiady wysłano moją siostrę Wandę (rocznik 1923), która w ciągu jednego dnia odwiedziła nasze mieszkanie w Cisowej i powróciła z wiadomością, że nasz dom jest niezburzony, mieszkanie częściowo okradzione, ale że możemy wracać. Niebawem rodzice załatwili furmankę i na niej wróciliśmy do naszej dzielnicy. O ile pamiętam, nikt nas nie legitymował ani nie kontrolował. W mieszkaniu brakowało naszego radia i nieco bielizny pościelowej.

Z okresu tego okresu pamiętam głównie strach jaki panował w naszej rodzinie. Mama bała się aresztowania ojca, uczestnika powstania wielkopolskiego i śląskiego, a w okresie między wojennym aktywisty PPS. Na szczęście skończyło się tylko na strachu.

Już jesienią pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo, zaczęły się wysiedlania do centralnej Polski. Baliśmy się wypędzenia w nieznane...

Ojciec wracając z pracy przynosił coraz to nowe wiadomości wzbudzające i podsycające nasze obawy. Tymczasem moja siostra Wanda z nakazu Niemców musiała podjąć fizyczną pracę. Skierowana została wraz z grupą innych dziewcząt do grabienia opadających liści z drzew (chyba na ul. Wolności). Brat Jerzy (rocznik 1928) podjął naukę w niemieckiej szkole, wybudowanej przez Polaków, lecz uruchomionej już przez Niemców.

Szalała zima. I wtedy, chyba w styczniu 1940 roku, musiałem pójść do niemieckiej szkoły (więcej o "mojej szkole" napisałem tutaj), gdyż obowiązek szkolny obejmował dzieci od 6 roku życia. Byłem bardzo przestraszony! Wszystko było nowe. Tłum rówieśników, przepełnione klasy i niemieccy nauczyciele, mówiący wyłącznie po niemiecku. Odtąd przez najbliższe lata, do czwartej klasy włącznie, do jesieni 1944 roku byłe uczniem Volksschule No 17 w Cisowej. Obszerne wspomnienia z tego okresu opisałem we wspomnianej już książce „Moje wojenne dzieciństwo”.

Szkole niemieckiej zawdzięczam tylko jedno, dość dobre opanowanie potocznego języka niemieckiego. Zapamiętałem też kilka nazwisk niemieckich nauczycieli. Moją pierwszą wychowawczynią i nauczycielką była Helene Koswig, stara panna lat około 40, nazistka, paradująca z odznaką NSDAP, przypiętą do bluzki. Poza tym uczył mnie Herr Tromke, bijący uczniów trzcinką, gdzie popadnie (wspomniałem o nim już na blogu tutaj). Dalej był Herr Stanicky, chyba kaszub Volksdeutsch, paradujący w mundurze Herr Schulleiter, czyli kierownik szkoły o nazwisku Schumann, umundurowany hitlerowiec, którego zapamiętałem, bowiem zostałem przez niego spoliczkowany i nazwany Kaszubem – verfluchter Kaszube!


Ciąg dalszy nastąpi...

1 komentarz:

  1. Cyt.: "paradująca z odznaką NSDAP, przypiętą do bluzki.".
    Ja pamiętam za to równie żenujące wspomnienie nauczycieli - członków PZPR, ale to było kilkadziesiąt lat później niż pisze autor...

    OdpowiedzUsuń