Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 stycznia 2017

Miesiąc bez chleba

Ilekroć widzę przy śmietnikach walający się chleb nachodzą mnie smętne, wojenne i powojenne wspomnienia. W czasie wojny gdy chleb, podłej jakości, był reglamentowany, a jego dzienne racje były głodowe, przez kilka dni zimy 1942 roku łaknąłem chleba.
Mama dzieliła chleb pomiędzy członków naszej rodziny w sposób najbardziej sprawiedliwy jak mogła. Pamiętam, że mój dzienny przydział wynosił dwie skibki. Ojciec otrzymywał nieco więcej bo ciężko, fizycznie pracował.

Owe dzienne przydziały chleba uległy rozchwianiu, gdy schronienia w naszym domu szukał, zbiegły z obozu, młodszy brat taty, Janek. Trzeba go było odkarmić, a przecież nie dysponował kartkami na chleb, co oznaczało, że korzystał z naszych skromnych racji. Na szczęście pobyt Janka w naszym mieszkaniu trwał zaledwie kilka tygodni, ale braki jedzenia w domu, a szczególnie chleba były drastyczne i pamiętam je do dziś.

Kolejny brak chleba dotknął nas w pierwszym tygodniu wyzwolenia, to jest po ucieczce Niemców na Hel i zakończeniu wojny. Mama przewidując taką sytuację, już jesienią 1944 roku, zaczęła suszyć chleb na suchary, a także, w miarę dostępności składników, zresztą bardzo ograniczonych, wypiekała suche ciasteczka. Jesienne suchary w ilości około kilograma, zjadłem w czasie naszego zamieszkania w leśnym bunkrze.

Ostatni kartkowy chleb, jeszcze niemiecki, nabyliśmy trzy dni przed wkroczeniem Rosjan do Cisowej, czyli 24 marca 1945 roku. Zakupu dokonała moja siostra Wanda, w przypiekarnianym sklepiku Tessmera mieszczącym się przy ulicy Chylońskiej (nieopodal ul. Północnej). Następny chleb nasza rodzina nabyła już na polskie kartki żywnościowe, dopiero pod koniec kwietnia. Jak podają źródła, wydawanie chleba na powojenne kartki nastąpiło w naszym mieście z dniem 24 kwietnia 1945 roku.

W międzyczasie żywiliśmy się kartoflami i koniną. Sporadycznie na nasz stół trafiały dorsze, dostarczane przez szwagra. Na tranie z nich wytopionym smażono kartofle, placki ziemniaczane, a także rybne klopsy. Mama żartowała, że z braku innego tłuszczu zacznie na tranie wypiekać ciasta.

Do takiej konieczności nie doszło, gdyż po kilku tygodniach pracy przy odbudowie wiaduktu (tak zwany Wiadukt Pokoju przy ul. Dworcowej), tata ,w formie zapłaty, otrzymał kilku litrową bańkę z olejem rzepakowym. Nieco wcześniej dostał bochenek chleba z wojskowego wypieku.

Ja natomiast, za szpulkę nici, dostałem od radzieckiego sołdata, który reperował swój kożuch, pół bochenka czerstwego chleba. Było to jedno z tych wydarzeń, które zapamiętałem na zawsze.

poniedziałek, 5 września 2016

Zasłużyły sobie na pamięć

Kuźnie - bo o nich będzie tu mowa - pominięto zarówno w "Encyklopedii Gdyńskiej" jak i w "Bedekerze". Milczeniem odnosi się też do tego tematu również Ostrowski w swoich tekstach w "Rocznikach Gdyńskich", gdzie prezentuje poszczególne dzielnice Gdyni. Dopiero w tekście E. Obertyńskiego i J. Heidricha pt. "Obraz starej Gdyni" ("Rocznik Gdyński", nr 7, 1986) znalazłem wzmiankę dotyczącą kuźni Runkla. Autorzy podają jej lokalizację i zamieszczają zdjęcie. Według tego kuźnia położona była przy obecnej ul. Starowiejskiej vis a vis "Domku Abrahama", a następnie została przeniesiona w rejon św. Jana i przejęta przez Wesołowskiego. Co było przyczyną przeniesienia kuźni autorzy nie podają. Wymieniają natomiast drugą kuźnię Łukasza, znajdującą się również przy Starowiejskiej na posesji Wandtkiego nieopodal obecnej ul. 3 maja.

Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.

Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej  i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.

Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.

Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.

Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 2.

Część 1.

W miarę nasilającego się z każdym dniem ostrzału radzieckiej artylerii rannych koni przybywało, a tym samym zwiększała się podaż koniny. Niemcy zwykle zadowalali się końską wątrobą, a pozostałe mięso pozostawiali cywilom. Jedliśmy więc koński gulasz, końskie zrazy, a gospodynie próbowały nawet gotować koński rosół. Ten był jednak niesmaczny - mdły i słodkawy. 

Wodę nosiliśmy wiadrami z sąsiedniego "Babskiego Figla". Gotowano na niej między innymi kawę zbożową korzystając z zapasów wojennych tzw. Kafeschrot. Najbardziej odczuwano brak chleba, który próbowano zastąpić ziemniakami. Pomimo codziennego ostrzału dotarły do nas wieści, że piekarnia Reinarta (użytkowana przez Tessmera) nadal jest czynna. W piątek 24 marca (dwa dni przed wycofaniem się Niemców z Cisowej, Chyloni i Grabówka) moja siostra Wanda zdobyła się na odwagę i polami, na skróty przedostała się do piekarni po kartkowy chleb. Szybko wróciła niosąc ze sobą dwa kilogramowe bochenki. Jak się później okazało, na następny chleb przyszło nam poczekać kilka tygodni. Ten pierwszy "polski" chleb przyniósł z pracy mój ojciec. Była to zapłata za pracę przy budowie prowizorycznego pomostu, wiaduktu przy dworcu Gdynia Główna Osobowa. 

Wracając do ostatnich marcowych dni okupacji przypomnieć wypada działalność niemieckiej żandarmerii polowej (Feldgandarmerie). Jej dwuosobowe patrole, uzbrojone w pistolety maszynowe i oznaczone charakterystycznymi, blaszanymi półksiężycami noszonymi na piersiach, poszukiwały dezerterów. W czasie jednego z patroli skontrolowano także nasz bunkier, oczywiście bez rezultatu. Jak się później okazało, dezerterów wieszano na pomoście dla pieszych na Grabówku oraz do żerdzi przybitych do lip. Dezerterom wieszano na szyjach tabliczki z napisem zdrajca, czyli Verräter. Powieszeni dezerterzy wisieli tak przez kilka dni jako postrach dla innych, potencjalnych tchórzy którzy nie widzieli sensu dalszej walki za Führera.

W Cisowej dezerterów się nie widziało. Natomiast na cmentarzu przybywało żołnierskich grobów, jednakowych, oznaczonych drewnianymi krzyżami w kształcie krzyży żelaznych. Pogrzeby odbywały się nocami, dla bezpieczeństwa. My rankami odwiedzaliśmy pobliski cmentarz między innymi po to aby policzyć niemieckie groby. Zadanie to było ułatwione, gdyż Niemcy chowali swoich zabitych obok siebie w rzędach. Wiadomo „Ordnung muß sien!”.

Tymczasem odgłosy walk natężały się z dnia na dzień, a właściwie z nocy na noc, gdyż strzelanina zbliżała się nocami, a oddalała w dzień. Największe natężenie walk dochodziło od strony Redy, Rumi i Łężyc. Od strony Kacka i Witomina odgłosy były bardziej stłumione, wyciszone przez zalesione wzgórza.

Sądząc po odgłosach front na kilka dni zastygł w jednym miejscu. Tak było do soboty 25. marca. W niedzielę, przed południem ostrzał był symboliczny, a koło południa ustał całkowicie. Nawet lotnictwo radzieckie zaprzestało swoich harców. 

We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy. 

"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie. 

W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę. 

piątek, 18 marca 2016

Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 1.

Zamarznięte truchło gniadosza leżało w przydrożnym rowie. Było to pierwsze końskie truchło jakie w życiu widziałem. Leżało ono tuż za domem Neumannów, wtedy ostatnim zabudowaniem Ćmirowa - po prawej stronie ulicy Chylońskiej. Dalej, po prawej stronie w kierunku Janowa, była Strasznica, jeszcze dalej pola uprawne. Dziś krajobraz w tym miejscu jest inny. Wybudowano tutaj osiedle Sibeliusa i powstały "klocki" domów jednorodzinnych. 

Już od stycznia, a nawet wcześniej ulicą Chylońską ciągnęły na zachód zastępy uciekinierów z Żuław i Prus Wschodnich. Przemieszczali się oni wozami, które przypominały mi tabor cygański. Na noc zatrzymywali się w cisowskiej szkole, żeby skoro świt ruszyć dalej, w kierunku Wejherowa, Lęborka i Słupska. Z końcem stycznia kolumny te zawróciły, a dalsze już w tym kierunku nie zmierzały. Niebawem pojawiły się na tym szlaku kolumny piesze niemieckiej piechoty przemieszane z gromadami jeńców i więźniów. Wtedy to widziałem wynędzniałe wraki ludzkie wychudzone, nędznie odziane, w drewniakach. Ludzie Ci przewracali się o własne nogi. Wtedy też znikło zmrożone truchło końskie, a w jego miejscu pozostał tylko dokładnie obrany z mięsa szkielet koński. 

W tym czasie głośno mówiło się o katastrofie "Gustlofa", o ryzykownej ewakuacji drogą morską, o zbliżającym się froncie, o pancernych rosyjskich zwiadach tzw. panzerspitze, które przerywając front przedzierały się na głębokie tyły wroga siejąc panikę i spustoszenie. Wtedy to trafił do nas gdański dziennik zwany po niemiecku "Danziger Vorpoten", w którym znajdował się duży artykuł o walkach w rejonie Malborka i zdjęciami ukazującymi ruiny zamku krzyżackiego wraz z propagandowym komentarzem. To właśnie wtedy nocami słychać było odgłosy walk. Początkowo ze wschody, a wnet także od południa i zachodu. Wtedy to miejscowi Kaszubi zaczęli uciekać do swoich krewnych zamieszkujących okoliczne wsie. Uważano bowiem, że zostawanie w mieście jest bardzo niebezpieczne. Pozostawiono mieszkania wraz z umeblowaniem, zabierając ze sobą wyłącznie pościel i nieco kuchennego wyposażenia. Te opuszczone mieszkania zajmowali niemieccy żołnierze, których liczne tyłowe oddziały pojawiały się na naszym przedmieściu. Kwaterowały tu głównie formacje transportowe, wykorzystywane do przewozu amunicji na front oraz do przewozu rannych do punktów medycznych i szpitali polowych. 

Samochody ciężarowe (często napędzane gazem drzewnych tzw. Holzgasem) kursowały przeważnie nocami, a w ciągu dnia, dla bezpieczeństwa parkowano je między budynkami dodatkowo maskując drewnianymi płotami, które rozbierano głównie na opał. W tym czasie, a był to koniec lutego, przenieśliśmy się z naszego mieszkania do ziemianki (zwanej bunkrem). Początkowo był to schron Schulza, którego żona Marta, z pochodzenia Kaszubka, namówiła swojego męża Karola żeby udzielił schronienia kilku polskim rodzinom. Następnie przenieśliśmy się do własnej ziemianki, zbudowanej niedaleko cmentarza, w przyległym do cisowskiego wąwozie.

W naszym sąsiedztwie rozmieściły się jakieś jednostki niemieckie zajmujące się transportem konnym. One, podobnie jak te wcześniej wspomniane, również woziły amunicję na front, który w tym czasie znalazł się już w rejonie Redy, Rumi, Łężyc i coraz bardziej zbliżał się do Gdyni. Żołnierze ci kopali własne bunkry – kryte dla siebie, a odkryte dla koni. Wozy pozostawały niezabezpieczone pod sosnami.
Niemcy w tym czasie spokornieli. Stali się normalni i przystępni. Częstowali nas dzieci miętowymi pigułkami, które otrzymywali w ramach dziennych przydziałów żywnościowych. Niekiedy dostał się nam wojskowy sucharek.

Tymczasem nasiliły się bombardowania i bezpośredni ostrzał radzieckiej artylerii. Zapamiętałem trzy takie ogniowe nawały (nie licząc codziennego nękania), z których jedną opisałem w tekście pod tytułem: „Kartoflanka”. Głód zmusił nas do korzystania z wcześniej przygotowanych sucharów, ziemniaków i koniny, której na szczęście było pod dostatkiem, gdyż Niemcy dobijali ranne konie. 

cdn...

czwartek, 11 lutego 2016

Sztambuch czyli pamiętnik

Według „Słownika wyrazów obcych” Arcta sztambuch to książka do wpisu lub rysunku przeznaczonego na pamiątkę. Innymi słowy sztambuch to pamiętnik. Wśród inteligenckiej młodzieży pamiętnik funkcjonował już od dziesiątek lat, chyba od XIX wieku. Nie mam pojęcia jak sprawa z pamiętnikami ma się dziś. Czy nadal młodzież szkolna prowadzi pamiętniki? Czy nadal dokonywane są wpisy i rysunki w specjalnie do tego przeznaczonych albumach?

Wydaje mi się, że dzieci odstąpiły od tej sympatycznej procedury, pozwalającej wykazać się pomysłowością autora, jego zdolnościami szczególnie graficznymi, gdyż wpisy były z reguły sztampowe, powielane z pokolenia na pokolenie, niekiedy były spontaniczne, szczere i nie pozbawione sentymentów.

W zasadzie wszystkie gdyńskie dziewczyny w wieku szkolnym posiadały własne pamiętniki, natomiast wśród chłopców pamiętniki prowadzili tylko nieliczni. Po II Wojnie Światowej moda na prowadzenie pamiętników nastała z końcem lat 40. ubiegłego wieku i była powszechna wśród uczniów szkół podstawowych i średnich. Wpisy do pamiętników robione były na zasadzie wzajemności Wpisywali się koleżanki i koledzy z klasy. Rzadziej uczniom wpisywali się nauczyciele.

Zwykle wpis zajmował jedną stronę pamiętnika. Poza okolicznościowym wierszykiem często znajdował się tam jakiś rysunek. Motywami rysunków były serduszka, kwiatki, ptaszki lub stylizowane satyryczno-komiczne postacie. Rysunki robiono ołówkiem, tuszem, a barwiono kredkami, rzadziej akwarelą. Niekiedy tekst wpisu otoczony był wianuszkiem kwiatków, a sam wpis starano się wykonać ozdobnym pismem (co rzadko się udawało, zważywszy na powojennych uczniów z dużymi brakami szkolnymi). Poza wpisem i rysunkiem z reguły podawano datę wpisu, a niekiedy zaginano tóg strony, zdobiąc go napisem „sekret”. W tym miejscu zamieszczano na przykład wyznanie miłosne lub rysunek serca.

Wpisy były na różnym poziomie, od cytatów poezji Asnyka czy Mickiewicza, po amatorskie rymowanki. Poniżej prezentuję kilka takich rymowanek pretendujących do poezji. Rymowanki te można pogrupować na patriotyczne, miłosne, sentymentalne oraz dydaktyczne. Oto wpis z roku 1946, gdy pamięć o wojnie była jeszcze bardzo świeża i bolesna:
Wojenne wichry szumią nad światem,
Leją się gorzkie łzy…
Na polskiej ziemi pieśnią i kwiatem
Bądź zawsze Ty.”

Inna rymowanka:
Gdy w życiu Cię ktoś zrani,
A w sercu ukaże się blizna,
Pamiętaj, że więcej cierpiała
nasza kochana Ojczyzna.”

I kolejna patriotyczno – sentymentalna:
Piękne są róże perskiego ogrodu,
piękne jest dziewczę polskiego narodu.
Polką bądź zawsze, Polka bądź wszędzie,
To każdy Polak kochać Cię będzie.”

A oto próba rymowanki sentymentalnej:
Gdy opuścisz szkolne mury
i w daleki pójdziesz świat,
wspomnij mile, wspomnij czule,
koleżankę z dawnych lat...”

I religijno – patriotyczna:
Idź za Chrystusem,
dźwigaj krzyż Jego,
bądź dobrą Polką,
unikaj złego.”

Pesymistyczno – refleksyjna:
Miłość szczera nie umiera,
serce moje kocha twoje…
A gdy będziesz w grobie,
nie zapomnę ja o Tobie.”

Rymowanka o podobnej tonacji co poprzednia:
Kiedy skonam, kiedy umrę, kiedy już nie będzie mnie,
niech ta karta Ci przypomni,
że ktoś był co kochał Cię.”

A teraz rymowanka bardziej religijna:
Pij ten kielich boskiej woli,
do kropelki sącz,
a twe serce co tak boli
z bożym sercem złącz.
Niech cichutko łzy Twe płyną,
do Jezusa ran,
ziemskie bóle wnet przeminą
i pocieszy Pan.”

I znów patriotyczno – religijna, tym razem z akcentem dydaktycznym:
Mam do Ciebie trzy prośby,
i to bardzo skromne -
kochaj Boga i Ojczyznę
i pamiętaj o mnie.”

Również do dydaktycznych rymowanek można zaliczyć:
Idź śmiało przez życie,
oglądaj się co godzinę,
złap szczęście za ogon
i duś jak cytrynę.”

A z rymowanek miłosnych zapamiętałem taką:
Dwa serca złączone, klucz rzucony w morze…
Nikt nas nie rozłączy, tylko Ty o Boże.”

A na koniec dydaktyczne ostrzeżenie:
Na górze róże, na dole mech,
nie kochaj chłopców, bo to jest grzech.”

sobota, 5 grudnia 2015

Nieszczęścia chodzą stadami

Znane powszechnie przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku jednej gdyńskiej rodziny przysłowie to należałoby zmodyfikować i nadać mu brzmienie jak w tytule. Wprawdzie nieszczęść tych w tej rodzinie było "tylko" trzy, ale za to ich "ciężar gatunkowy" był przeogromny. Ale zacznijmy opowieść od początku.

Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.

W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.

Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.

Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.

Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.

Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...

czwartek, 11 grudnia 2014

Kartoflanka

Tekst chciałbym poświęcić pamięci mojej mamy Gertrudy.

Przed piętnastu laty, w listopadzie 1999 roku, opublikowałem we "Wiadomościach Gdyńskich" artykuł pod tytułem "Bulwy, kartofle, ziemniaki". Jeden z akapitów tekstu mówi o zupie ziemniaczanej, czyli kartoflance, która była popularnym daniem obiadowym jedzonym często na gdyńskich przedmieściach.

Ilekroć nie wiadomo było co przyrządzić na obiad, bądź gdy brak było pieniędzy na bardziej wyszukane danie obiadowe gotowano kartoflankę. Tak było w moim domu rodzinnym, tak było też u sąsiadów, znajomych i krewnych. W artykule z "Wiadomości Gdyńskich" wspominam o tym że zupę ziemniaczaną gotowano na zasadzie wańkowiczowskiej "zupy na gwoździu", co oznaczało, że poza ziemniakami wrzucano do niej włoszczyznę, czyli marchew, selera, cebulę itp., a następnie "zaciągano" zasmażką ze słoninki lub zaklepką z mąki. Kartoflankę zagęszczano makaronem i o ile pozwalał na to portfel wzbogacano wkładką mięsną.

W czasie wojny, a także w pierwszych, chudych latach powojennych, kartoflanki były "postne" i składały się głównie z wody i rozgotowanych ziemniaków. Taką zupę "do smaku" doprawiano już na talerzu płynem "maggi". W późniejszych latach, gdy zdarzało mi się korzystać z usług naszej gastronomi, nigdy nie trafiłem w karcie dań na kartoflankę. Widocznie zupę tę traktowano jako posiłek "domowy", nie nadający się do serwowania w lokalu gastronomicznym. W których zamawiano głównie rosół, barszcz ukraiński lub kołduny litewskie, a także flaczki - te niekiedy jako danie główne.

W latach mojej młodości "zaliczyłem" dziesiątki kartoflanek, z których jedną zapamiętałem do dziś, nie z uwagi na jej wyjątkowy smak, ale ze względu na okoliczności  jakich została przygotowana.

Była połowa marca 1945 roku. Od kilkunastu dni zamieszkiwaliśmy w ziemiance, czyli bunkrze, nieopodal cisowskiego cmentarza. Korzystaliśmy z gościnności feldfebla Karola Schulza, Niemca żonatego z miejscową Kaszubką. Mieszkało nas tam 16 osób, łącznie cztery rodziny. Było ciasno, ale w naszym odczuciu bezpiecznie, schron był solidnie  zbudowany przez podwładnych Schulza, a dodatkowo wkopany w zbocze Bieszków  Górki. Z uwagi na ciasnotę w schronie przebywaliśmy głównie w nocy. W dzień , bo Cisowa nie była jeszcze ostrzeliwana, my dzieciarnia pętaliśmy się po okolicy. Między innymi po Ćmirowie i po obrzeżu lasu, gdzie zakwaterowani byli nasi koledzy.

Dorośli  w tym czasie kopali własny bunkier i parali się codziennymi czynnościami - praniem, gotowaniem posiłków itp. Do gotowania służyła "koza" czyli żeliwny piecyk o jednej fajerce, który poza tym ogrzewał pomieszczenie. Kawę i herbatę gotowano wspólnie, ale "obiady" każda rodzina gotowała oddzielnie, korzystając z reglamentowanej żywności. Kolejka do piecyka była ustawiczna - od wczesnych godzin porannych do wieczora.

Pewnego poranka mama zdecydowała, że udamy się do naszego mieszkania i tam bez tłoku i pośpiechu ugotujemy kartoflankę. Zabraliśmy tylko nasz duży garnek, bo ziemniaki, opał i woda były w miejscu zamieszkania. Około godziny 11:00 gotowanie kartoflanki zbliżało się do końca. Sposobiliśmy się prawie do powrotu do "naszego" bunkra gdy rozpętało się piekło. Nawała ogniowa rosyjskiej artylerii, warkot pikujących samolotów, detonacje bomb i serie z broni pokładowej utworzyły kumulujący się huk, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Ukryliśmy się z mamą w piwnicy, przywarliśmy do ściany i czekaliśmy na kolejny wybuch. Kanonada trwała kilkadziesiąt minut, a gdy ucichła ruszyliśmy do schronu. Mama niosła ciężki garnek zupy, a ja nieco ziemniaków na kolejny posiłek. Bieg był uciążliwy bo wiódł przez zaorane pola, na skróty, w kierunku cmentarza, tam gdzie dzisiaj są ulice Morska i Lniana. Gdy zbliżyliśmy się do cmentarnej bramy nastąpiła druga odsłona nawały. Przywarliśmy do murowanych słupków bramy cmentarnej i obserwowaliśmy to co działo się wokół. Wybuchy bomb i pocisków, ewolucje rosyjskich samolotów, ścinane przez pociski sosny w pobliskim lesie i oszalał konie, biegnące przez pole w pobliżu Babskiego Figla. Ten drugi akt nawały był trochę krótszy od pierwszego. Gdy rozdygotani trafiliśmy w końcu do schronu, odeszła nam ochota na kartoflankę.

piątek, 15 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 4.

Niemcy

Z grupy kilkunastu pojazdu dwa – trzy zatrzymały się przed barakiem. Pozostałe pognały, w kierunku Dworca Morskiego i portu. Motocykliści zeskoczyli z siodełek i przyczep, z bronią gotową do strzału wbiegli do baraku. Padł rozkaz – alle raus! Wyszliśmy przed barak, czekając na dalszy rozwój wypadków. Kolejna komenda, mówiła o tym że boją się, że ktoś rzuci granat, przetłumaczyła mi mama, która perfekt mówiła po niemiecku. Tymczasem Niemcy pośpiesznie zlustrowali pomieszczenia baraku i już szykowali się do odjazdu, gdy pojawili się niemieccy piechurzy. Z gromadki osób stojących przed barakiem wygarnęli mężczyzn, ustawili z nich niewielki oddział i popędzili w stronę Placu Kaszubskiego.

Z naszej rodziny zabrali Wujka i Ojca, a nam pozwolono wrócić do baraku. Widać było, że mama i ciocia są zdenerwowane. Padały jakieś słowa – legionista (to o Wujku) i powstaniec wielkopolski (to o tacie), i obawy o niemieckiej zemście...

tymczasem od strony Oksywia dochodziły nas odgłosy walki. Słychać było serie z broni maszynowej i wybuchy pocisków. Mama jeszcze tego samego dnia zdecydowała, żeby opuścić port i przenieść się nieco dalej, na Plac Kaszubski do Nadolskich – rodziny zaprzyjaźnionych z mamą Kaszubów. Tu przyjęto nas życzliwie. Pani Nadolska nakarmiła nas „czym chata bogata” i przydzieliła nam oddzielny pokój jako naszą kwaterę. Kobiety pocieszały się wzajemnie, bowiem wojna rzuciła  w nieznane rybaka Nadolskiego, a tatę, jak wiadomo , zabrali Niemcy.

U Nadolskich przeżyliśmy kolejną niemiecką rewizję. Żołnierze sprawdzili wszystkie pomieszczenia i przybudówki. Sprawdzali strych i piwnicę, szafy i łóżka – dosłownie wszystko. Oczywiście nic i nikogo nie znaleziono. Ocalała też moja furażerka, którą przezornie ukryłem pod poduszką. Czapeczka ta, którą rodzice kupili mi kilka miesięcy przed wybuchem wojny, była dla mnie czymś ważnym – atrybutem żołnierza...

Po kilku dniach pobytu u państwa Nadolskich powrócił Ojciec. Przez ten czas przetrzymywali go Niemcy na korcie tenisowym, przy dworcu głównym. Na szczęście pogoda była ładna, bo zatrzymanych ulokowano „pod gołym niebem”, co w przypadku słoty byłoby dodatkową udręką. Zatrzymanych karmiono tylko chlebem i zbożową kawą. W oparciu o dokumenty osobiste sprawdzano tożsamość, a następnie sprawdzano, czy nie figuruje w niemieckiej „”czarnej księdze” - jak rejestr ten nazywał Ojciec. W księdze odnotowani byli ci wszyscy, którzy swoim zachowaniem, przynależnością organizacyjną bądź głoszonymi o Niemcach opiniami uznani zostali przez hitlerowców za ich wrogów. Na szczęście ani tata, ani wujek w rejestrze nie figurowali.

Wnet też, aby nie być dalszym ciężarem dla pani Nadolskiej, podjęto przygotowania do powrotu, do Cisowej. Jako zwiadowcę wysłano do Cisowej siostrę, która w ciągu jednego dnia poszła i powróciła z Cisowej. Okazało się, że nasz dom stoi nienaruszony, a mieszkanie jest tylko częściowo okradzione z pościeli. Zniknęło też nasze radio, którym cieszyliśmy się zaledwie przez kilka miesięcy.

Aby zapobiec dalszemu rabunkowi rodzice postanowili wracać do domu. Wynajęto furmankę – co było nie lada wyczynem – załadowawszy dobytek wyruszono już przed obiadem. Do Cisowej dotarliśmy bez zakłóceń. Nikt nas nie zatrzymywał ani też nie legitymował, chociaż od strony Kępy Oksywskiej nadal dochodziły odgłosy walki, ale jakieś odległe i przytłumione.

Ojciec powiedział – to walczy Hel!

środa, 13 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 3.


Urząd Morski w Gdyni miał dwa schrony, które istnieją do dzisiaj. Jeden mieści się w piwnicach gmachu Urzędu, a drugi, wolno stojący, w kształcie betonowej piramidy, nieopodal, w przyległym, niewielkim parku. Pierwszy z nich, ten w podziemiach gmachu, przeznaczony był dla pracowników Urzędu i ich rodzin, drugi natomiast był miejscem schronienia dyrekcji.

Nas zakwalifikowano jako rodzinę Wujka, a więc mieliśmy prawo korzystania ze schronu dla pracowników i ich rodzin.

A schron, o którym tu mowa był rzeczywiście wspaniały. Nie mógł się równać z naszym improwizowanym schronieniem w Cisowej, który w piwnicy na ziemniaki urządziliśmy sposobem gospodarczym. W schronie Urzędu były wszystkie cywilizacyjne udogodnienia, a więc światło elektryczne, bieżąca woda, ubikacja, wentylacja itp. drzwi do schronu były hermetyczne, co miało chronić przed gazem. We wnętrzu były wygodne ławy oraz kilka prycz. W jednym pomieszczeniu, a było ich kilka, znajdował się punkt medyczny z dobrze wyposażoną apteczką.

Ze schronu skorzystaliśmy tylko kilkakrotnie i nigdy w nim nie nocowaliśmy. Przez cały czas mieszkaliśmy u Wujostwa, we wspomnianym baraku, tuż za przejazdem kolejowym. W czasie bombardowania lub ostrzału artyleryjskiego, biegliśmy do schronu i tam czekaliśmy na koniec ataku. Od miejsca naszego zamieszkania do schronu było zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale odległość ta mogła okazać się śmiertelnie niebezpieczna, ale wtedy o tym nikt nie pomyślał.

Tymczasem odgłos strzałów karabinowych zbliżał się z każdym dniem, a generał Bortnowski nie nadciągał. Zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy w ogóle nadejdzie. Zaczęto też wątpić w pomoc francuskiej lub angielskiej floty, której z niecierpliwością oczekiwano. Tymczasem niemieckie lotnictwo hulało na gdyńskim niebie, a okrętowa artyleria biła niemiłosiernie po porcie. A później raptem nastała cisza. I tak było przez noc...

Rano, około 9.00, bo byliśmy już po śniadaniu, na motocyklach pojawili się Niemcy. Nikt do nich nie strzelał. Zachowywali się swobodnie i z jakąś pewnością siebie. Niemcy w Gdyni, w porcie? Nie wierzyliśmy własnym oczom...


Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 2.

Trochę moich wspomnień z 1939 roku część 1.

Policjant

Do Gdyni ruszyliśmy pieszo. Wcześniej zjedliśmy śniadanie, bo mama uważała, że musimy mieć siłę do czekającego nas marszu. Cała rodzina z wyjątkiem mnie, była objuczona. Ruszyliśmy ul. Chylońską, lecz niebawem nasza marszruta miała ulec zmianie. Tuż za nową szkołą, przy ul. Zbożowej, zatrzymał nas uzbrojony po zęby policjant. Przez ramię miał przewieszony karabin, co mnie bardzo zdziwiło, bo nigdy wcześniej nie widziałem policjanta z karabinem. Czapkę z okutym daszkiem miał zsuniętą na czoło, a pasek od tej czapki zapięty pod brodą. Wyglądał groźnie. Zatrzymał naszą gromadkę, wylegitymował rodziców, zapytał o kierunek marszu i jego cel, a następnie polecił opuścić ulicę i dalszy marsz kontynuować lasem. Jak powiedział – dla bezpieczeństwa przed niemieckimi samolotami. Polecenie to nas nieco zdziwiło, bo chociaż dzień był pogodny, od rana nie pojawił się żaden samolot.

Nie komentując polecenia Ojciec poprowadził naszą gromadkę do lasu, a następnie skrajem w kierunku Gdyni. Teraz marsz okazał się bardzo uciążliwy. Teren był nierówny, bagaże ciążyły, a słońce bardzo przygrzewało. Ojciec przeklinał policjanta, a ja zastanawiałem się nad jednym – po co policjantowi karabin?

Po kilkugodzinnym marszu, który już od Chyloni kontynuowaliśmy ulicą, dotarliśmy do wujostwa, które zakwaterowało się w barakach przy ul. Chrzanowskiego, tuż przy urzędzie Morskim. Wujostwo nie było zdziwione naszą wizytą. Widocznie taki scenariusz był już wcześniej uzgodniony, jeszcze przed wybuchem wojny. To wujek Franek, bosman w Urzędzie Morskim, zaproponował naszej rodzinie gościnę. Argumentował, że Urząd dysponuje wspaniałym schronem, co wobec zagrożenia gazem było sprawą bardzo istotną. Był to argument, który zaważył na decyzji ewakuowania się do Gdyni, w rejon portu, decyzji, którą dziś oceniam jako nieodpowiedzialną. Pakowaliśmy się w miejsce, które z punktu widzenia wojskowego, było ważnym celem strategicznym, a więc narażone na ataki wroga. Wtedy jednak widzieliśmy to inaczej. Był wspaniały schron, była broniąca się dzielnie Gdynia i wiara, że niebawem Niemców przepędzi generał Bortnowski...



Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 27 lipca 2014

Troczę moich wspomnień z 1939 roku. Część 1.

Wspomnienia tamtych wydarzeń noszę w świadomości do dziś. Są to strzępy wydarzeń jakie zachowała moja pamięć. Widocznie wydarzenia ta były dla niespełna 6 letniego dziecka na tyle mocne, że na trwałe zapadły w moją świadomość. Poniżej kilka wspomnień, które pomimo upływu 75 lat nadal dość dobrze zapamiętałem.

Mauser

Wojna trwała już od kilku dni. Od kilku dni i nocy, bowiem zwłaszcza nocą słychać było od strony Wejherowa odgłosy walki, które brzmiały jak odległy grzmot. W ciągu dnia odgłosy te były mniej wyraźne, a o trwającej wojnie przypominały nam tylko niemieckie samoloty, które na niskim pułapie przelatywały nad Cisową w kierunku Śródmieścia i portu. Cisowej samoloty te nie atakowały, pomimo tego na noc zaciemnialiśmy okna, bo takie było polecenie.

Pierwsze dni wojny upływały nam spokojnie. Ojciec nie jeździł do pracy, więc godzinami słuchał radia, komentował wydarzenia, dzielił się swoimi uwagami z mamą i klął. Mama z siostrą krzątały się po kuchni, bądź na podwórzu plotkowały z sąsiadkami na wojenne tematy. Osiedlowy sklep Stencla przy ul. Jęczmiennej, w którym głównie zaopatrywała się nasza rodzina(mieliśmy tam zeszyt), był wprawdzie otwarty, ale towaru było w nim niewiele, bo przezorni mieszkańcy Ćmirowa i Strasznicy wszystko co użyteczne wykupili. A użyteczne było prawie wszystko – nie tylko żywność, ale też mydło, zapałki, a nawet pasta do butów.

Mniej więcej po tygodniu trwania wojny, nocą odwiedziła nas brat Ojca – Janek, mieszkaniec Orłowa, hydraulik, a teraz żołnierz Obrony Narodowej. Korzystając z kilkugodzinnej przepustki przyszedł nas odwiedzić, bo do Orłowa było zbyt daleko. Prosił Ojca, aby powiadomił jego żonę, że jest cały i zdrowy, a jego oddział walczy w okolicach Łężyc i Rumi.

Wizyta Janka sprawiła, że wszyscy otoczyliśmy go ciasnym kręgiem i słuchaliśmy jego wojennych relacji. Pamiętam, że mnie rodzice posadzili na stole, tuż przy siedzącym wujku. Szczegółów wojennej opowieści oczywiście nie pamiętam. Uderzyło mnie jedno – wujek mówił coś o brakach karabinów u naszych żołnierzy, o silnych natarciach „szwabów” i chwalił się zdobycznym niemieckim karabinem, który nazywał Mauserem. Wszyscy po kolei brali ten karabin do rąk. Również mnie spotkał ten zaszczyt. Przez chwilę dane mi było potrzymać ten karabin. Był dla mnie bardzo ciężki, a jego stal była bardzo zimna.

Wizyta wujka Janka trwał krótko, ale my już do rana nie spaliśmy. Rano dnia następnego rodzice zaczęli pakować niezbędne do życia rzeczy i Ojciec zadecydował, że ewakuujemy się do Gdyni, do wujostwa, do Urzędu Morskiego, gdzie pracował wujek Franek. Rodzice byli mocno przekonani, że Niemcy mogą zająć przedmieścia, ale sama Gdynia się obroni, bo z pomocą przyjdzie generał Bortnowski i jego „żelazna dywizja”.

Czy decyzja o ucieczce naszej rodziny do Śródmieścia zdecydowała wizyta wujka Janka nigdy się nie dowiedziałem, bowiem do tej sprawy już nigdy rodzice nie wracali, ale wujka Janka i jego zdobyczny niemiecki karabin wspominam do dziś.


Ciąg dalszy nastąpi...

piątek, 16 maja 2014

Wojenny "fart"

W życiu, a szczególnie na wojnie, wiele zależy od szczęścia. Szczęściarze przeżywają, a ci którym szczęścia zabrakło giną, bądź wychodzą z wojny okaleczeni fizycznie lub psychicznie. Ja, urodzony przed wojną, któremu przyszło przeżyć wojnę jako dziecko, miałem szczęście. O śmierć w czasie wojny otarłem się kilkakrotnie. Również w okresie tuż powojennym, kiedy pozostałości tego kataklizmu nadal zbierały ofiary, mnie się udawało. Ginęli członkowie mojej rodziny, ginęli koledzy i sąsiedzi, a mnie ciągle sprzyjał los.

Pomimo upływających lat wspominam tych, którym się nie udało, którym zabrakło wojennego "fartu". Już po wkroczeniu Rosjan do naszej dzielnicy zginął mój kolega ze szkoły, mieszkaniec Meksyku. Zginął głupio i niepotrzebnie, ale która śmierć jest potrzebna? Jak relacjonował to wydarzenie jego brat, młody zwany "Rusek" zginął od serii niemieckiego k-mu. Gdy Rosjanie atakowali z marszu Kępę Oksywską, on 12 letni chłopak, wiedziony ciekawością wszedł na płot, aby przyglądać się natarciu. Wtedy ścięła go seria z niemieckiego karabinu. Śmierć była natychmiastowa.

Nieco później, w kwietniu lub maju 1945 roku, zginął drugi mój klasowy kolega, Edward K., mój równolatek. W księdze parafialnej przy jego nazwisku odnalazłem taki zapis proboszcza księdza T Danielewicza - "zginął od pocisku". To prawda, zginął od pocisku, przy którym manipulował próbując go rozbroić. Detonacja zabiła Edka na miejscu. Był miłym i spokojnym chłopakiem.

Kolejny mój kolega, tym razem z podwórka, Janek U. miał więcej "szczęścia", bawiąc się zapalnikiem od ręcznego granatu przeciwpancernego spowodował jego detonację. Przeżył wybuch, ale bez lewej ręki, zdeformowaną prawą dłonią, bez prawego oka i z bliznami na twarzy. Miał zaledwie 14 lat, gdy u progu dorosłości spotkało go to nieszczęście.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Deklamator

W moim tekście zamieszczonym w numerze 17 „Rocznika Gdyńskiego” z 2005 roku, o nim nie wspominam (patrz tekst pt. „Gdyńskie bary, restauracje i kawiarnie w okresie PRL”), chociaż był niewątpliwą atrakcyjną „rozrywką” naszej gastronomi w tamtym okresie. Spotkać go można było codziennie w restauracji „Bałtycka”, przy ówczesnej ul. Szenwalda (dziś jest tu czytelnia naukowa a ulica nosi nazwę Biskupa Dominika). Był on stałym bywalcem i to oryginalnym, gdzie indziej nie można go było spotkać. Był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, średniego wzrostu, z daleko posuniętą łysiną, ubrany był w mundur marynarski, bez dystynkcji. Nigdy nie widziałem, aby się zataczał, chociaż po ruchach ciała było widać, że jest pod wpływem alkoholu. Nie udało mi się też ustalić jego nazwiska, a szkoda bo dziś pisząc po latach te wspomnienia, nazwisko by go jakoś utożsamiało.

Mówiono, że jest pracownikiem szkoły morskiej na Grabówku, jakimś wykładowcą lub pracownikiem techniczno – administracyjnym. Do lokalu przychodził już w godzinach popołudniowych, mijał szatnię i szedł prosto do baru, gdzie wypijał małą wódkę i literatkę wody sodowej, a następnie wdawał się w rozmowę z bufetową. Rozmowa nie trwała zbyt długo, bowiem wnet lokal się zapełniał i jakiś znajomy zapraszał naszego bohatera do swojego stolika. Tam częstowano go kolejnym kieliszkiem, po którym mężczyzna wstawał i rozpoczynał deklamację. Jego poetycki repertuar sprowadzał się do Mickiewicza, a właściwie do „Pana Tadeusza”. Przeważnie zaczynał od Inwokacji. Deklamował z werwą, modulował głos i gestykulował, podkreślając tym wypowiadane słowa. Obecni słuchali deklamacji w skupieniu i ciszy. Nawet kelnerzy przerywali podawane do stolików.

A potem już poleciało... Żądano kolejnych fragmentów poematu. Deklamator recytował płynnie, pomimo wypijania kolejnych kieliszków wódki. Po kilkunastominutowym występie deklamator opuszczał lokal pod pozorem udania się do ubikacji. Po dwóch, trzech dniach wracał i spektakl się powtarzał. Jak już wspomniałem, jego ulubionym lokalem była „Bałtycka”. Mówiono, że mieszka gdzieś w pobliżu. Po pewnym czasie w lokalu przestał się pojawiać. Mówiono, że zmarł z przepicia, inni twierdzili, że zmarł bo przestał pić...

sobota, 15 marca 2014

Edukacyjne wspomnienia

Prowadzona od wielu lat „reforma” oświaty oraz podejmowane w tym zakresie eksperymenty sprawiły, że dokonałem swoistej retrospektywy mojej edukacji. Poza domem rodzinnym to szkoły, które ukończyłem miały znaczący wpływ na moje ukształtowanie. Do szkół uczęszczałem przez 1/6 życia, a korzystałem z nabytej wiedzy przez pozostałe 5/6. Rachunek jest więc prosty i nie wymaga dalszych roztrząsań.

Naukę szkolną rozpocząłem w 1940 roku, w niemieckiej szkole powszechnej jako sześciolatek, a ukończyłem w 1956 roku, jako absolwent WSE w Sopocie. Po drodze zaliczyłem „ogólniak” uwieńczony maturą.

Przez lata edukacji na wszystkich tych poziomach, spotkałem się z dziesiątkami nauczycieli. Twarze i nazwiska większości z nich zatarł czas. Zapamiętałem tylko nielicznych, w większości przypadków jako osoby wzbudzające negatywne emocje. Do grona tego zaliczam zarówno nauczycieli niemieckich jak i polskich. W tym miejscu przypomnieć należy, że w szkole niemieckiej i tuż powojennej, polskiej, panował terror. Kary cielesne były na porządku dziennym. Uczniowie byli bici po głowie, po rękach i po tyłkach. Powszechne też były wyzwiska, stawianie do kąta, bądź wyrzucenie z klasy. Stosowane też były inne szykany, na przykład przepisywanie za karę wyrazu lub zdania, po kilkadziesiąt razy.

Byli nauczyciele, których uczniowie panicznie się bali. Mogło to dotyczyć przedmiotu całkiem niewinnego np. robótek ręcznych lub śpiewu. Nauczyciel – psychopata, z takich zajęć potrafił zrobić koszmar, a godzinę lekcyjną zamienić w piekło. Nazwiska tych „nauczycieli i wychowawców” pamiętam do dziś, a nie wymieniam ich tylko przez kurtuazję. Z perspektywy czasu, nauczycieli tych uważam za osoby przypadkowo wykonując zawód nauczycieli, dzięki toczącej się wojnie.

Na tym tle byli też nauczyciele „normalni”, osoby lubiące młodzież, a ulubiony przez siebie przedmiot przekazywali nam w sposób interesujący. Dysponowali znaczną wiedzą, a jej przekazywanie sprawiało im przyjemność.

Na pierwszą taką nauczycielkę natknąłem się już w pierwszej klasie szkoły niemieckiej. Przez pierwsze dwa, trzy lata, uczyła nas Helene Koswick. Ta skromna i zrównoważona osoba, pochodząca ponoć z Torunia, okazywała ona polskim maluchom wiele serca. Uczyła nas niemieckich literek i słówek, cierpliwie i przystępnie. Posiłkowała się przy tym obrazkiem, wierszykiem i piosenką. Opowiadała nam niemieckie bajki i pomimo bariery językowej, nigdy nie widzieliśmy jej zdenerwowanej. Zapamiętałem Ją jako osobę ciepłą, życzliwą i jako dobrego człowieka. Zdjęcie naszej klasy z 1942 roku , wraz z tą nauczycielką, przechowuję w moim albumie do dziś.

Dopiero po paru latach, w 1949 roku, natknąłem się na kolejnego szlachetnego nauczyciela, wtedy jeszcze studenta Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku – Wrzeszczu. Robiąc magisterkę, uczył nas geografii i biologi. Wszystkie jego lekcje były interesujące, a poza lekcjami nauczyciel ten wzbudzał w nas zainteresowania z różnych dziedzin. Jako były gdańszczanin, zapoznał nas z tym miastem. Oprowadzał nas po gdańskich wykopaliskach archeologicznych, po kościołach, po muzeach. Zorganizował dla nas wycieczkę do Oliwy – do katedry, do parku i palmiarni. W Sopocie z jego inicjatywy trafiliśmy do galerii malarskiej w pawilonach BWA. Był człowiekiem renesansu. Jego zainteresowania był wszechstronne. Był dla nas nauczycielem, wychowawcą i przyjacielem. Mnie, wtedy 16 – latkowi, podsunął „Historię filozofii” Tatarkiewicza.

W „Roczniku Gdyńskim” nr 15, znaleźć można notkę biograficzną doc. dr Jana Winklewskiego z jego podobizną. Na końcu notki jej autor, Stanisław Rzymowski, podaje tytuły książek i podręczników opracowanych przez Jana Winklewskiego.

Kolejnego pedagoga przez duże „P” spotkałem na studiach, na WSE w Sopocie. Lektorat z języka niemieckiego prowadziła tam Matylda hrabina Ledóchowska. Na Jej lektorat uczęszczałem przez 4 lata, szlifując ten język. Była osobą zrównoważoną, spokojną i kulturalną. Uczyła nas języka w sposób niekonwencjonalny. Na lektoratach rozmawialiśmy zwykle tylko po niemiecku. Śpiewaliśmy niemieckie piosenki, korzystaliśmy przy tym z płyt z osobistej kolekcji Hrabiny. O tym, że hrabina Ledóchowska jest żoną Antoniego hrabiego Ledóchowskiego, kapitana żeglugi wielkiej i autora podręczników z zakresu żeglugi, wiedzieli tylko nieliczni. O zasługach Hrabiny dla naszego kraju w czasie wojny dowiedziałem się dopiero po latach, z lektury krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. Jak się okazuje, Hrabina korzystając z rozlicznych koneksji w sferach europejskiej arystokracji, docierała do otoczenia hitlerowskich dygnitarzy i ratowała polskich intelektualistów, wyciągając ich z więzień i obozów.

Hrabina Ledóchowska, starsza od mojej matki tylko o dwa lata, w czasie studiów mnie wyróżniała. Bywałem w Jej domu, w Sopocie nieopodal Grand Hotelu. Opowiadała mi o swoich studiach w Wiedniu, jeszcze w czasach  Austro – Węgier. Opowiadała o swojej rodzinie, o niewidomym Ojcu, który stracił wzrok po wypadku w czasie wyścigów konnych.

Nie było w Niej żadnego zadęcia, żadnego dystansu, wynikającego z wieku i pozycji społecznej. Ja syn robotnika z gdyńskiego przedmieścia, czułem się w Jej towarzystwie na pełnym luzie. Taką bowiem aurę i taki miała sposób bycia ta niezwykła kobieta.

Hrabina miała klasę...

sobota, 28 grudnia 2013

O naszym rybołówstwie – nieco wspomnień i refleksji

Już od wczesnego dzieciństwa mam duży sentyment do naszego rybołówstwa. Sprawił to zapewne mój szwagier, rybak z dziada pradziada, poprzez którego poznałem kilku kaszubskich rybaków oraz to, że ryby od zawsze gościły na naszym rodzinnym stole. W czasie okupacji, a także po wojnie, spożywanie ryb kompensowało braki mięsa i wręcz ratowało nas od ciągłego głodu. Tak więc sporządzano w naszej rodzinie mnóstwo różnorodnych rybnych potraw.

W ostatnich latach, gdy ceny ryb znacznie wzrosły, osiągając poziom cen cielęciny i dobrej wołowiny, spożywamy mniej ryb niż w czasie wojny i za „komuny”. Wtedy to obfitość ryb sprawiła, że kpiono z ciągłej i powszechnej sprzedaży dorsza, a na ulicach Gdyni, od czasu do czasu pojawiały się stoiska prowadzące sprzedaż tanich śledzi tzw. ulików.

Rybami próbowano zastąpić braki mięsa. Stąd między innymi program połowu kryla i fabryka białka rybnego na Chylońskich Łąkach.

W ostatnich latach, w telewizji regionalnej co pewien czas pojawiają się wiadomości o protestach rybaków, którym narzucono limity połowowe, określono strefy połowów i zezwolono na tzw. połowy paszowe prowadzone na Bałtyku przez kutry obcych bander. Gdy do tego dodamy proceder złomowania kutrów za przyznane kompensaty oraz fakt likwidacji naszego rybołówstwa dalekomorskiego, którym do niedawna tak się szczyciliśmy, obraz porażki na tym polu jest porażający!

A gdy, już o historii rybołówstwa mowa, to w tym miejscu warto przypomnieć ciekawe książki prof. dr Andrzeja Ropelewskiego, takie jak „1000 lat naszego rybołówstwa”, „Rybacy w cieniu krążowników”, „Rybołówstwo morskie z filatelistyczną przynętą”, a także wydaną niedawno książkę o gdyńskim „Dalmorze”.

Książki te to kopalnia wiedzy z omawianego zakresu. W jednej z nich Autor podaje stan naszego rybołówstwa morskiego sprzed 40 laty, to jest na koniec 1973 roku.
Oto on:
         rufowych trawlerów przetwórni – 74
         konwencjonalnych trawlerów – 57
         kutrów bałtyckich – 537
         statki bazy i statki pomocnicze – 7
         łodzi motorowych – 840
         łodzi wiosłowo – żaglowych – 155


Spożycie ryb na jednego mieszkańca Polski wynosił wtedy 7 kilogramów ryb na rok.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Wspomnienie o tych co odeszli na wieczną wachtę

Jeszcze przed paru laty, gdy zdrowiem nam na to pozwalało, często spacerowaliśmy z żoną bulwarem. Mijaliśmy wtedy, stojącą tu od 1988 roku, statuę przedstawiającą stylizowaną sylwetkę kobiety, zwrócona w stronę morza, w geście rozpaczy, czekająca na powrót kogoś bliskiego. Autorce rzeźby pani Irenie Loroch, udało się wyrazić emocje kobiety, matki lub żony, nadaremnie czekającej, z coraz mniejszą nadzieją, chociaż ta podobno umiera ostatnia.

Przy tej nadmorskiej rzeźbie zwykle płonęły znicze i leżały kwiaty, co nie dziwi, gdyż pamięta się, że morza świata pochłonęły sporo gdynian, marynarzy, rybaków, bądź pasażerów wyruszających w swój ostatni rejs z naszego portu. Statua ta skłaniała mnie zawsze do refleksji, podobnie jak zbiorowy grób dalmorowskich rybaków, dobrze widoczny z ul. Witomińskiej. W grobie tym spoczywają ciała 6 rybaków „Dalmoru”, chociaż grobów z nazwiskami jest aż 11, bowiem 5 mogił jest symbolicznych, gdyż ciał tragicznie zmarłych nigdy nie odnaleziono.

Jedna z owych pustych, symbolicznych mogił należy do mojego szkolnego kolegi, mieszkańca Cisowej, starszego rybaka Edmunda. Był jednym z tych kolegów, którzy mieszkali tuż przy naszej szkole na ul. Żytniej. Kolegów takich mieszkających obok szkoły było kilku. Zazdrościliśmy im wygody, możliwości wyskoczenia w czasie przerwy do domu, bliskiego dojścia, co było sprawą liczącą się szczególnie w zimie lub jesiennej szarugi.

Już w 1948 roku nasze drogi się rozeszły. Wtedy to kończąc szkołę podstawową dokonywaliśmy wyboru naszych życiowych dróg. Nieliczni szli do ogólniaka, większość jednak wybierała szkoły zawodowe, bądź naukę zawodu w warsztatach rzemieślniczych. Zapewne do tych należał Edmund, bo zginął mi z oczu na wiele lat. Jego nazwisko znalazłem dopiero po latach, na wspomnianej symbolicznej mogile, na witomińskim cmentarzu.

Ostatni, przypadkowo, zgadaliśmy się z sąsiadką. Okazało się wtedy, że jest córką mojego szkolnego kolegi Edmunda. Z relacji sąsiadki opisującej tragiczny los swojego ojca wyłonił się dość wyraźny zarys tragedii.

Edmund był starszym rybakiem na traulerze „Brda”, którego armatorem był gdyński „Dalmor”. Statek nie należał do najnowszych.

Był styczeń 1975 roku. „Brda” łowiła na Morzu Północnym. Nasilający się sztorm sprawił, że statek próbował szukać schronienia w niewielkim duńskim porcie Hansholm. Statek dotarł do portu, była noc z 9 na 10 stycznia 1975 roku. Uderzenie fali sprawiło, że statek rzucony został na umocnienia nabrzeża i położył się na burcie. Kolejne fale dokonały ostatecznego zniszczenia. Licząca 18 osób załoga podjęła próbę ratunku. Duńczycy podjęli próbę ratowania za pomocą śmigłowca. Z dziobu statku wyciągnięto siedmiu rozbitków. Rybaków znajdujących się na śródokręciu zmyły sztormowe fale. Próba ratunku była bezskuteczna. Wprawdzie udało się wyciągnąć jednego rozbitka, ale zmarł on na zawał serca.

Polskie władze i armator po identyfikacji ciał przez rodziny sprowadziły zwłoki do Gdyni i urządziły pogrzeb finansowany przez firmę. Kontynuowano tez dalsze poszukiwania członków załogi naszego trawlera. Bez rezultatu...


Przed paroma laty, w duńskim miasteczku wmurowano tablicę upamiętniającą tę tragedię, na którą zaproszono polskie rodziny zmarłych rybaków. Jak oświadczyła córka Edmunda, pomimo upływy lat, trauma tej tragedii pozostała...

wtorek, 1 października 2013

Gdynia – druga strona medalu

Zwykle mówiąc lub pisząc o przedwojennej, budującej się Gdyni i gdyńskim porcie, popada się w euforię. Prezentowany obraz jawi się w ciepłych barwach, a niewątpliwe osiągnięcia napełniają czytelnika patriotyczną dumą. A było z czego, w końcu w ciągu jednego pokolenia, na tzw. „surowym korzeniu” wybudowano miasto i nowoczesny port, który wkrótce był największym portem na Bałtyku.

Tymczasem rzeczywisty obraz miasta był bardziej złożony i miał sporo ciemnych plam, które nie wszyscy dostrzegli. Jako dziecko z przedmieść Gdyni te ciemne plamy znam z autopsji. Pamiętam mieszkanie na poddaszu, bez wygód, pamiętam bezrobotnego ojca, zakupy „na zeszyt”, zupę z lebiody, jaką częstowała nas sąsiadka, kartofle w mundurkach i „ślepy śledzik” (krążki pokrojonej cebuli zalane octem) na obiad, mięso z taniej jatki i inne „przysmaki” z mojego dzieciństwa.

Tak więc miasto Gdynia to nie tylko „szklane domy” przy ul. 10 lutego i Świętojańskiej, ale też dzielnice slumsów na przedmieściach, bose dzieci chodzące do szkoły w połatanych ubraniach, dożywianie tych dzieci w specjalnej szkolnej stołówce, zbieranie szczawiu na pobliskich łąkach, a także jagód i grzybów w lesie, bo od tych zbiorów zależało czy będzie w domu obiad dla ojca wracającego z pracy (o ile taką pracę w danym czasie posiadał).

Niektóre z tych mankamentów dostrzegane były przez ówczesnych pisarzy i publicystów, którzy do „beczki gdyńskiego miodu” dodawali łyżkę dziegciu, a będąc osobami wrażliwymi na ludzką biedę, czynili to z myślą o obudzeniu sumień decydentów, licząc zapewne w swojej naiwności na poprawę losu gdyńskiej biedoty. A może chodziło im tylko o reporterską rzetelność w opisywanym obrazie?

Oto garść fragmentów tekstów dotyczących naszego miasta z lat 30 – tych ubiegłego wieku.

Zbigniew Uniłowski - „Wiadomości Literackie” 1937 rok, urywek z tekstu pt. „Gdynia na co dzień”: „...co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał troszkę i sprzedał zarabiając czterokrotnie (...). Inny wystawił dom pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny. Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być taki tani jak te opryszki. (...) Nie da rady za duża konkurencja. (...) Atmosfera kantu, pośpiechu i ambicji. (...) Pieniądz brzęczy i przygłusza czystą melodię przyszłości. (...)”

Melchior Wańkowicz - „Wiadomości Literackie” 1937 roku, urywek z tekstu pt. „Judym w szczeblu służbowym”: „Mam dość tych gdyniohymnów. Już czas tej Gdyni starzeć, obrastać polskim kłopotem, jak kadłub okrętu wodorostem. (...) Polska jest wsiowa i powolna, miasteczkowa i brudna, nierychliwa i nędzna, toczona przez wielkie trądy moralne i materialne.”

Bolesław Polkowski (mieszkaniec Gdyni, autor Gdyńskich Roczników Statystycznych, harcmistrz, obrońca wybrzeża 1939 roku, po wojnie wykładowca na WSHM w Sopocie) - „Wiadomości Literackie” 1937 rok, w artykule pt. „Z czego się składa Gdynia” pisze: „Gdynia jest miastem kontrastów. Obok wielkiej budowli wystają z ziemi stare, zmurszałe już domki – chatki. W centrum miasta obok gmachu Komisariatu Rządu stary Kaszub zasiewa swe pole (...) Obok eleganckich futer i uszminkowanych twarzy pięknych pań, spotyka się nędznie ubranych i zmizerowanych bezrobotnych i ich dzieci, wlokących się na żebry (...)”

J. Łobodowski - „Wiadomości Literackie” 1937 roku, w artykule pt. „Notatki gdyńskie” pisze: „Budownictwo na terenie Gdyni nie poszło właściwą drogą. Ludność robotnicza przybywająca do Gdyni, spotyka się z brakiem mieszkań. Płace robotnicze nie pozostawały w żadnym stosunku do czynszu lokalowego. Kwestia mieszkaniowa została przez nich samych rozwiązana w sposób szkodliwy dla miasta i mieszkańców (...)”

Z. Uniłowski w innym miejscu przytaczanego już wyżej artykułu pisze: „...Magnes pracy przyciągał tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele, uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do stawiania prowizorycznych schronisk (...) Dzikie budownictwo porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem (...) Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów dla rzeszy bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i oczekiwaniem, przeistacza się powoli w lumpenproletariat, w zawodowych łazików, żyjących z zapomóg (o ile są), a często z grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasożyt społeczny już nie ozdrowieje (...).”

Na koniec zachęcam do zapoznania się z jeszcze jednym tekstem pokazującym Gdynię z trochę innej strony KLIK

niedziela, 29 września 2013

Moja relacja - część 2


W niemieckiej szkole obowiązywał oczywiście język niemiecki. W tym języku mówili do nas nauczyciele, w tym języku należało odpowiadać na zadawane pytania. Po niemiecku też należało rozmawiać. Nakaz ten był przez nas powszechnie łamany. Między sobą, na przerwach, rozmawialiśmy po polsku, natomiast na lekcjach mówiliśmy po niemiecku. Po niemiecku też mówiliśmy w miejscach publicznych. Poza szkołą, gdzie byli niemieccy nauczyciele i uczniowie Volksdetsche. Mieliśmy też Niemców za sąsiadów. Obok nas, na ówczesnej Ahrenstrasse, czyli Kłosowej (więcej o niej tutaj), zamieszkał Niemiec Karl Schultz, dowódca armaty przeciwlotniczej ustawionej na gmachu szkoły morskiej. Ożenił się on z Kaszubką Martą Ponke. Było to małżeństwo bezdzietne. Wraz z nimi mieszkała „stara Ponkowa”, która mówiła zwykle po kaszubsku. Schultz nie reagował na naszą polską mowę, gdy w czasie dziecięcych harców krzyczeliśmy po polsku.

Z drugiej strony naszego podwórka znajdowała się posesja rodziny Stenclów. Posesja leżała przy ul. Jęczmiennej. Przed wojną Stenclowie prowadzili tam „kolonialkę”, czyli sklep spożywczy i magiel. Jego brat, właściciel sąsiedniego budynku (z czerwonej cegły, trzy kondygnacje) wynajmował część pomieszczeń w tej kamienicy na potrzeby cisowskiej szkoły. Stencel był Kaszubem, pod wpływem swojej niemieckiej żony. W czasie okupacji ich syn Janek był gestapowcem, podobno na Kamiennej Górze (więcej o tej dzielnicy tutaj), ich córka była Blitzmadel, czyli służyła w zmilitaryzowanej formacji dziewcząt, obsługujących radiostację i inne urządzenia łączności. Paradowała w dobrze dopasowanym mundurze i nie utrzymywała żadnych kontaktów z rówieśniczkami z Ćmirowa. Najgroźniejsza z całej rodziny była „stara Stencelka”, mogła ona bowiem zadenuncjować każdego polskiego sąsiada.

Nieopodal, przez pole Lubnera, na tak zwanej Malinowskich Górce osiedlił się kolejny SS – man wysokiej rangi Sturmbahnfuhrer chyba Muller. Zajął on pałacyk Malinowskich wraz z ogrodem i sadem. Tam zatrudniał polskich „wolontariuszy”, którzy pracując na „jego włościach” otrzymywali nieco płodów rolnych lub owoców, a przede wszystkim bezpieczeństwo, gdyż SS – man nie pozwalał szykanować swoich pracowników, świadczących mu wielorakie prace przy gospodarce.

Wspomniałem już wyżej o kierowniku szkoły SS – manie Schumannie, który zajął jeden z trzech budynków tak zwanej starej szkoły i przyległy, duży sad i ogród. Ten uprawiali uczniowie klasy, zajmującej sąsiedni budynek. Praca w ogrodzie Schumanna odbywała się legalnie w ramach tak zwanego Gartenbau, czyli prac ogrodowych. Dziwne to były zajęcia, polegające na skopywaniu grządek, plewieniu i zbieraniu nawozu z ulicy Chylońskiej. Przedmiot ten nie figuruje na świadectwie szkolnym (którym dysponuję), była to więc „lewizna”. Te prace w ogrodzie nadzorował Herr Stanitzky, który mieszkał nieopodal w checzy Jungowskich (?) zmienili nazwisko na Jung.

Takich przypadków zmiany nazwiska z polskiego na niemieckie było w naszej okolicy więcej. Zabieg ten bowiem był chętnie stosowany, żeby przypodobać się okupantowi i ciągnąć z tego korzyści. Podobnie jak strzec się trzeba było „przechrztów”, jak nazywał tych osobników mój ojciec, którzy nagle poczuli się Niemcami i współpracowali z Niemcami. Powszechna też była opinia, że niebezpieczni są gdańszczanie, którzy w przeciwieństwie do Niemców z Reichu, byli bardziej fanatyczni.

Na zakończenie słów kilka o schronach i nalotach bombowych na Gdynię i Cisowę (więcej na temat nalotów tutaj). Ja najlepiej zapamiętałem pierwszy wojenny nalot na okupowaną Gdynię, który miał miejsce w czerwcu lub lipcu 1941 roku, po napaści Niemców na ZSRR. Wtedy kilka radzieckich samolotów, w godzinach popołudniowych zbombardowało gdyński port. My uciekliśmy do lasu, szukając w nim schronienia. Naloty te powtórzyły się w następnych dniach, lecz były one niegroźne.

Naloty na Gdynię nasiliły się od 1943 roku. Zapamiętałem kilka z nich. Pamiętam nalot dzienny na lotnisko w Rumi, w święta Wielkanocne. Duży, dzienny nalot amerykański z dnia 9 października 1943 roku (więcej o nim tutaj), na port, śródmieście, a także na Chylonię i Cisową, o których wspomina jeden z relacji zawartej w tekście księdza Gawrona. Pamiętam nocne naloty, chyba już w 1944 roku, gdzie używane były flary. Pamiętam zamglenia stosowane przez Niemców, które obsługiwało wojsko włoskie, a polegające na puszczaniu sztucznej mgły z metalowych beczek ustawionych w różnych częściach miasta i portu, w Cisowej takich beczek nie było. Były natomiast w Chyloni przy płocie gazowni.

Z tego też czasu pochodzą moje wspomnienia z budowy w naszej dzielnicy schronów ziemnych tak zwanych Splitergraben. Schrony takie na Ćmirowie (o tej dzielnicy więcej napisałem tutaj) były dwa. Jeden na polu, nieopodal lasu, przy ul. Słomianej, a drugi przy ul. Jęczmiennej, w pobliżu ul. Owsianej (więcej na jej temat tutaj). Schrony te wybudowali, o ile dobrze pamiętam, jeńcy francuscy pod niemieckim nadzorem. Ich konstrukcja była słaba, zadaszenie i ściany boczne, wyłożone sosnowymi deskami. Biegły one zygzakiem na długości około 60 – 80 metrów. Kryła je dość gruba warstwa piasku, lecz jak sama nazwa wskazuje, chroniła ona najwyżej przed odłamkami.

Z początkiem I kwartału 1945 roku, gdy front zbliżał się już do Trójmiasta, zaczęto masowo budować ziemianki, czyli bunkry w lesie w pobliżu cmentarza. Te budowano solidniej. Kopała je miejscowa ludność na własne potrzeby. Wkopywano się w morenowe wzgórze, szalowano dziurę balami sosny, okrywano zwykle dwiema warstwami bali drewnianych, i obsypywano całość grubą warstwą ziemi.

W takim bunkrze, wraz z rodzinami sąsiadów, mieszkaliśmy przez kilka ostatnich tygodni wojny. Już po wojnie, schronów takich w rejonie cmentarza, naliczyłem kilkanaście...

piątek, 27 września 2013

Moja relacja - część 1

W nr 8 Zeszytów Gdyńskich jaki ukazał się we wrześniu 2013 roku, znajduje się obszerny tekst księdza Mirosława Gawrona, prezentujący losy mieszkańców Cisowej w latach hitlerowskiej okupacji. Tekst powstał w oparciu o relacje mieszkańców tej dzielnicy i ma charakter wspomnień osób, które osobiście (wtedy jako dzieci bądź młodzież) opisywanych przeżyć doświadczyły.

Do tekstu tego sięgnąłem z dużym zainteresowaniem. Jestem bowiem byłym mieszkańcem Cisowej, w której przeżyłem 18 lat, od 1938 roku do 1956 roku. W Cisowej zamieszkałem wraz z rodzicami jako czteroletni chłopiec, a opuściłem ją jako młodzieniec 22 letni. Gdy wybuchła wojna liczyłem lat pięć, a gdy dobiegała końca lat jedenaście. Traumatyczne przeżycia lat wojny sprawiły, że wiele wydarzeń z tego okresu pamiętam z dużą dokładnością, chociaż zapewne „czynnik czasu” spowodował, że niektóre przeżycia, a także nazwiska, nazwy i inne uległy zatarciu.

Lektura tekstu księdza Gawrona wiele moich wspomnień ożywiła. W niektórych przypadkach wzbudziła moje wątpliwości, gdyż opisane wydarzenia moja pamięć zarejestrowała nieco inaczej. Nie wnikając w szczegóły oraz stojąc na stanowisku, że każdy ma prawo do własnych wspomnień, zdecydowałem się nie polemizować z niektórymi szczegółami według mnie niedokładnymi, a zaprezentować własne zapewne również subiektywne. Ponieważ większość moich wspomnień zostało już wcześniej opublikowane w „Wiadomościach Gdyńskich”, „Roczniku Gdyńskim”, oraz w książce pt. „Wypędzeni ze wschodu”, gdzie jest mój tekst pt. „Uciekinierzy” oraz w książce pt. „Moje wojenne dzieciństwo”, wydawnictwo pod tymże tytułem, gdzie w tomie X jest mój tekst pt. „Wojenna Gdynia”, tu tylko garść ciekawostek, może nawet mało istotnych dla całości wojennego obrazu Cisowej.

Gdy Niemcy zbliżali się do Cisowej uciekliśmy do Śródmieścia, gdyż mój ojciec uważał, że Gdynia będzie się skutecznie broniła. Ewakuowaliśmy się pieszo, w biały dzień, niosąc tobołki pościeli i rzeczy osobistych. Było to około 6 – 7 września 1939 roku. W czasie ucieczki nigdy nie byliśmy atakowani przez niemieckie lotnictwo ani też nękani ogniem artylerii. Schroniliśmy się u wujostwa przy ul. Chrzanowskiego, w baraku (dzisiaj jest w tym miejscu Portowa Przychodnia Zdrowia). W czasie nalotów i ostrzału chroniliśmy się w schronie Urzędu Morskiego.

Po kilku dniach, w godzinach porannych, pojawili się Niemcy na motorach. Przeprowadzili pobieżną rewizję mieszkań i zabrali mężczyzn, mojego ojca i wujka. My, czyli moja mama, brat, siostra i ja, przenieśliśmy się do znajomych Kaszubów na Plac Kaszubski. Tam przeżyłem kolejną rewizję przeprowadzoną przez żołnierzy niemieckich. Wnet też z internowania powrócił mój ojciec, a rodzice zdecydowali się na powrót do Cisowej. Na zwiady wysłano moją siostrę Wandę (rocznik 1923), która w ciągu jednego dnia odwiedziła nasze mieszkanie w Cisowej i powróciła z wiadomością, że nasz dom jest niezburzony, mieszkanie częściowo okradzione, ale że możemy wracać. Niebawem rodzice załatwili furmankę i na niej wróciliśmy do naszej dzielnicy. O ile pamiętam, nikt nas nie legitymował ani nie kontrolował. W mieszkaniu brakowało naszego radia i nieco bielizny pościelowej.

Z okresu tego okresu pamiętam głównie strach jaki panował w naszej rodzinie. Mama bała się aresztowania ojca, uczestnika powstania wielkopolskiego i śląskiego, a w okresie między wojennym aktywisty PPS. Na szczęście skończyło się tylko na strachu.

Już jesienią pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo, zaczęły się wysiedlania do centralnej Polski. Baliśmy się wypędzenia w nieznane...

Ojciec wracając z pracy przynosił coraz to nowe wiadomości wzbudzające i podsycające nasze obawy. Tymczasem moja siostra Wanda z nakazu Niemców musiała podjąć fizyczną pracę. Skierowana została wraz z grupą innych dziewcząt do grabienia opadających liści z drzew (chyba na ul. Wolności). Brat Jerzy (rocznik 1928) podjął naukę w niemieckiej szkole, wybudowanej przez Polaków, lecz uruchomionej już przez Niemców.

Szalała zima. I wtedy, chyba w styczniu 1940 roku, musiałem pójść do niemieckiej szkoły (więcej o "mojej szkole" napisałem tutaj), gdyż obowiązek szkolny obejmował dzieci od 6 roku życia. Byłem bardzo przestraszony! Wszystko było nowe. Tłum rówieśników, przepełnione klasy i niemieccy nauczyciele, mówiący wyłącznie po niemiecku. Odtąd przez najbliższe lata, do czwartej klasy włącznie, do jesieni 1944 roku byłe uczniem Volksschule No 17 w Cisowej. Obszerne wspomnienia z tego okresu opisałem we wspomnianej już książce „Moje wojenne dzieciństwo”.

Szkole niemieckiej zawdzięczam tylko jedno, dość dobre opanowanie potocznego języka niemieckiego. Zapamiętałem też kilka nazwisk niemieckich nauczycieli. Moją pierwszą wychowawczynią i nauczycielką była Helene Koswig, stara panna lat około 40, nazistka, paradująca z odznaką NSDAP, przypiętą do bluzki. Poza tym uczył mnie Herr Tromke, bijący uczniów trzcinką, gdzie popadnie (wspomniałem o nim już na blogu tutaj). Dalej był Herr Stanicky, chyba kaszub Volksdeutsch, paradujący w mundurze Herr Schulleiter, czyli kierownik szkoły o nazwisku Schumann, umundurowany hitlerowiec, którego zapamiętałem, bowiem zostałem przez niego spoliczkowany i nazwany Kaszubem – verfluchter Kaszube!


Ciąg dalszy nastąpi...

wtorek, 30 kwietnia 2013

1. majowe refleksje

Z opowiadań rodziców wiem, że pierwszy raz w pochodzie uczestniczyłem w wieku trzech lat. Mieszkaliśmy wtedy na Obłużu, a pochód był w Śródmieściu. Robotnicy z okolic Cisowej, Chyloni, Demptowa, Grabówka, Obłuża i Oksywia, zebrali się przy siedzibie Polskiej Partii Socjalistycznej na Grabówku, która mieściła się tuż przy Poczcie (po wojnie przez lata była to siedziba Ochotniczej Straży Pożarnej – dość długi parterowy barak).

Zebrało się kilkaset osób, całe robotnicze rodziny, w tym kobiety z dziećmi. Pochód ruszył przed południem w kierunku Śródmieścia, demonstranci szli ul. Morską, dalej ul. 10 lutego na Plac Grunwaldzki, gdzie odbył się wiec.

Żądano pracy i chleba. Takie były hasła, takie transparenty i okrzyki. Policja nie interweniowała, bowiem porządku pilnowała Milicja Robotnicza, której członkowie asekurowali pochód przed potencjalnymi prowokatorami.

Podobno maszerującym przygrywała jakaś amatorska orkiestra, a ludzie śpiewali „Czerwony Sztandar” oficjalny hymn PPS. Ale wszystko to znam wyłącznie z opowiadań rodziców, którzy pochód ten często wspominali.

Było tak w 1937 roku, bo rok później, pochód był jeszcze większy, ale nasza rodzina już w nim nie uczestniczyła.

Poza wspomnieniami z tego pochodu pamiętano też wydarzenia z 1936 roku na Grabówku. Pamiętano strajk z czerwca tego roku, który miał burzliwy, krwawy przebieg. Pamiętano czarną chorągiew, którą strajkujący robotnicy budowlani wywiesili na gmachu Pośrednictwa Pracy przy ul. Morskiej 89 (dziś jest tam Młodzieżowy Dom Kultury).

Mówiono o brutalności policji, która strzelała do robotników, raniąc kilka osób w tym jedną śmiertelnie (9 rannych, a Stanisław Czapski zmarł w szpitalu).

Organizatorem tego strajku był Związek Zawodowy Robotników Budowlanych, obok Związku Zawodowego Transportowców, główna siła po9lityczna robotników Gdyni.

W okresie tym ZZRB walczył o utrzymanie dotychczasowych stawek płac, przestrzeganie liczby godzin pracy, oraz zmniejszeniu liczby bezrobotnych, i to stało się powodem strajku i jego stłumienia.

Żądano też zorganizowania robót publicznych w celu zmniejszenia bezrobocia, które w tym czasie wynosiło w Gdyni około 10%.

Mediatorem pomiędzy strajkującymi, a pracodawcami i władzami miasta został dziennikarz i działacz PPS z Grudziądza Kazimierz Rusinek. Szybko znalazł on posłuch u robotników i doprowadził do wyciszenia rozruchów.

O wszystkim tym opowiadali moi rodzice, a ja po latach znalazłem potwierdzenie ich relacji w publikacjach. Osobiście z tamtych lat zapamiętałem tylko dwa epizody – bezrobotnego ojca, który każdą zimę spędzał w domu i wypatrywał wiosny oraz zupę „wodziankę” jaką koledzy z sąsiedztwa przynosili w kankach na mleko z odległego „pośredniaka” na Grabówku. Dodatkiem do tej zupy były prasowane kostki kawy zbożowej z cukrem, które to kostki zjadaliśmy traktując tę kawę jako namiastkę cukierków...