Ilekroć widzę przy śmietnikach walający się chleb nachodzą mnie smętne, wojenne i powojenne wspomnienia. W czasie wojny gdy chleb, podłej jakości, był reglamentowany, a jego dzienne racje były głodowe, przez kilka dni zimy 1942 roku łaknąłem chleba.
Mama dzieliła chleb pomiędzy członków naszej rodziny w sposób najbardziej sprawiedliwy jak mogła. Pamiętam, że mój dzienny przydział wynosił dwie skibki. Ojciec otrzymywał nieco więcej bo ciężko, fizycznie pracował.
Owe dzienne przydziały chleba uległy rozchwianiu, gdy schronienia w naszym domu szukał, zbiegły z obozu, młodszy brat taty, Janek. Trzeba go było odkarmić, a przecież nie dysponował kartkami na chleb, co oznaczało, że korzystał z naszych skromnych racji. Na szczęście pobyt Janka w naszym mieszkaniu trwał zaledwie kilka tygodni, ale braki jedzenia w domu, a szczególnie chleba były drastyczne i pamiętam je do dziś.
Kolejny brak chleba dotknął nas w pierwszym tygodniu wyzwolenia, to jest po ucieczce Niemców na Hel i zakończeniu wojny. Mama przewidując taką sytuację, już jesienią 1944 roku, zaczęła suszyć chleb na suchary, a także, w miarę dostępności składników, zresztą bardzo ograniczonych, wypiekała suche ciasteczka. Jesienne suchary w ilości około kilograma, zjadłem w czasie naszego zamieszkania w leśnym bunkrze.
Ostatni kartkowy chleb, jeszcze niemiecki, nabyliśmy trzy dni przed wkroczeniem Rosjan do Cisowej, czyli 24 marca 1945 roku. Zakupu dokonała moja siostra Wanda, w przypiekarnianym sklepiku Tessmera mieszczącym się przy ulicy Chylońskiej (nieopodal ul. Północnej). Następny chleb nasza rodzina nabyła już na polskie kartki żywnościowe, dopiero pod koniec kwietnia. Jak podają źródła, wydawanie chleba na powojenne kartki nastąpiło w naszym mieście z dniem 24 kwietnia 1945 roku.
W międzyczasie żywiliśmy się kartoflami i koniną. Sporadycznie na nasz stół trafiały dorsze, dostarczane przez szwagra. Na tranie z nich wytopionym smażono kartofle, placki ziemniaczane, a także rybne klopsy. Mama żartowała, że z braku innego tłuszczu zacznie na tranie wypiekać ciasta.
Do takiej konieczności nie doszło, gdyż po kilku tygodniach pracy przy odbudowie wiaduktu (tak zwany Wiadukt Pokoju przy ul. Dworcowej), tata ,w formie zapłaty, otrzymał kilku litrową bańkę z olejem rzepakowym. Nieco wcześniej dostał bochenek chleba z wojskowego wypieku.
Ja natomiast, za szpulkę nici, dostałem od radzieckiego sołdata, który reperował swój kożuch, pół bochenka czerstwego chleba. Było to jedno z tych wydarzeń, które zapamiętałem na zawsze.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienie. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 31 stycznia 2017
poniedziałek, 5 września 2016
Zasłużyły sobie na pamięć
Kuźnie - bo o nich będzie tu mowa - pominięto zarówno w "Encyklopedii Gdyńskiej" jak i w "Bedekerze". Milczeniem odnosi się też do tego tematu również Ostrowski w swoich tekstach w "Rocznikach Gdyńskich", gdzie prezentuje poszczególne dzielnice Gdyni. Dopiero w tekście E. Obertyńskiego i J. Heidricha pt. "Obraz starej Gdyni" ("Rocznik Gdyński", nr 7, 1986) znalazłem wzmiankę dotyczącą kuźni Runkla. Autorzy podają jej lokalizację i zamieszczają zdjęcie. Według tego kuźnia położona była przy obecnej ul. Starowiejskiej vis a vis "Domku Abrahama", a następnie została przeniesiona w rejon św. Jana i przejęta przez Wesołowskiego. Co było przyczyną przeniesienia kuźni autorzy nie podają. Wymieniają natomiast drugą kuźnię Łukasza, znajdującą się również przy Starowiejskiej na posesji Wandtkiego nieopodal obecnej ul. 3 maja.
Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.
Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.
Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.
Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.
Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.
Kolejną wzmiankę o kuźniach znaleźć można w tekście k. Makłowskiego pt. "Szosa Gdańska" ("Rocznik Gdyński", nr 10, 1991), gdzie autor powtarza za poprzednikami kuźnię Runkla (przy św. Janie) oraz podaje lokalizację kuźni A. Stanickiego w Chyloni, mieszczącej się przy ulicy Świętego Mikołaja. I t by było na tyle jeśli chodzi o informacje z literatury.
Nigdzie nie wspomina się o roli jaką pełniły kuźnie w ówczesnym wiejskim życiu, o ich gospodarczym znaczeniu. Bywało przecież, że kuźnia (czasami młyn) była jedynym zakładem przemysłowym w danej wsi. Zarówno w starej Gdyni jak też w okalających ją wsiach, które stały się jej częścią, kuźnie służyły głównie do spełniania potrzeb komunikacji konnej i rolnictwu. W kuźniach podkuwano konie, zakładano stalowe obręcze na koła wozów, wymieniano lub naprawiano osie kół. Tu też naprawiano pługi i brony, których nie zdołano naprawić "sposobem gospodarczym", czyli własnym, domowym sposobem. Podmiejskie folwarki miały zazwyczaj własne kuźnie pracujące na ich potrzeby. Również niektórzy gburzy posiadali kuźnie, głównie dla własnych, ale także dla sąsiedzkich potrzeb. Z dzieciństwa pamiętam taką kuźnię u małorolnego chłopa nazwiskiem Kowalewski, który miał swoje gospodarstwo w Cisowej przy ulicy Chylońskiej na przeciw domu Skielnika, nieopodal kuźni Jana Lubnera, tuż przy nowej szkole, która świadczyła kowalskie usługi. Zapewne chodziło o oszczędności.
Jak mi wiadomo w kuźniach wytwarzano drobny sprzęt rolniczy i ogrodowy. Robiono łańcuchy i zasuwy do bram, wytwarzano zawiasy, haki i haczyki, motyki i haczki do spulchniania ziemi czy kopania ziemniaków.
Kuźnia zwykle była jednoosobowa. Przy podkuwaniu konia kowalowi pomagał właściciel konia. Tak samo było przy zakładaniu obręczy na koła lub wymianie osi. Zazwyczaj kuźnie mieściły się w oddzielnych, murowanych budynkach, zapewne ze względu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Ogień był głównym czynnikiem pomagającym w procesie technologicznym każdej kuźni. Poza kowadłem, zestawem młotów i obcęgów, w kuźni dominował piec w którym ogień podsycany ręczną lub nożną dmuchawą. Niekiedy do obsługi takiej dmuchawy zatrudniano chłopców z sąsiedztwa, dla których przyglądanie się z bliska pracy kowala było dużą atrakcją.
Gdy na przykład jesienią występowało wzmożone zapotrzebowanie na usługi kowalskie, w kuźni zatrudniano tymczasowo pomocników. We wrześniu 1939 roku byłem świadkiem takich wzmożonych prac kowalskich w kuźni Stanickiego w Chyloni. Osadzana tu kosy dla kosynierów. Przy pracy uwijało się kilku mężczyzn. Jak się później okazało, Stanicki "grał równocześnie na dwóch fortepianach". Jak podaje Małkowski był on polskim "patriotą", a równocześnie członkiem hitlerowskiej V Kolumny.
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 2.
Część 1.
W
miarę nasilającego się z każdym dniem ostrzału radzieckiej
artylerii rannych koni przybywało, a tym samym zwiększała się
podaż koniny. Niemcy zwykle zadowalali się końską wątrobą, a
pozostałe mięso pozostawiali cywilom. Jedliśmy więc koński
gulasz, końskie zrazy, a gospodynie próbowały nawet gotować
koński rosół. Ten był jednak niesmaczny - mdły i słodkawy.
Wodę
nosiliśmy wiadrami z sąsiedniego "Babskiego Figla".
Gotowano na niej między innymi kawę zbożową korzystając z
zapasów wojennych tzw. Kafeschrot. Najbardziej odczuwano brak
chleba, który próbowano zastąpić ziemniakami. Pomimo codziennego
ostrzału dotarły do nas wieści, że piekarnia Reinarta (użytkowana
przez Tessmera) nadal jest czynna. W piątek 24 marca (dwa dni przed
wycofaniem się Niemców z Cisowej, Chyloni i Grabówka) moja siostra
Wanda zdobyła się na odwagę i polami, na skróty przedostała się
do piekarni po kartkowy chleb. Szybko wróciła niosąc ze sobą dwa
kilogramowe bochenki. Jak się później okazało, na następny chleb
przyszło nam poczekać kilka tygodni. Ten pierwszy "polski"
chleb przyniósł z pracy mój ojciec. Była to zapłata za pracę
przy budowie prowizorycznego pomostu, wiaduktu przy dworcu Gdynia
Główna Osobowa.
Wracając
do ostatnich marcowych dni okupacji przypomnieć wypada działalność
niemieckiej żandarmerii polowej (Feldgandarmerie). Jej dwuosobowe
patrole, uzbrojone w pistolety maszynowe i
oznaczone charakterystycznymi, blaszanymi półksiężycami
noszonymi na piersiach, poszukiwały dezerterów. W czasie jednego z
patroli skontrolowano także nasz bunkier, oczywiście bez rezultatu.
Jak się później okazało, dezerterów wieszano na pomoście dla
pieszych na Grabówku oraz do żerdzi przybitych do lip. Dezerterom
wieszano na szyjach tabliczki z napisem zdrajca, czyli Verräter.
Powieszeni dezerterzy wisieli tak przez kilka dni jako postrach dla
innych, potencjalnych tchórzy którzy nie widzieli sensu dalszej
walki za Führera.
W
Cisowej dezerterów się nie widziało. Natomiast na cmentarzu
przybywało żołnierskich grobów, jednakowych, oznaczonych
drewnianymi krzyżami w kształcie krzyży żelaznych. Pogrzeby
odbywały się nocami, dla bezpieczeństwa. My rankami odwiedzaliśmy
pobliski cmentarz między innymi po to aby policzyć niemieckie
groby. Zadanie to było ułatwione, gdyż Niemcy chowali swoich
zabitych obok siebie w rzędach. Wiadomo „Ordnung muß
sien!”.
Tymczasem
odgłosy walk natężały się z dnia na dzień, a właściwie z nocy
na noc, gdyż strzelanina zbliżała się nocami, a oddalała w
dzień. Największe natężenie walk dochodziło od strony Redy, Rumi
i Łężyc. Od strony Kacka i Witomina odgłosy były bardziej
stłumione, wyciszone przez zalesione wzgórza.
Sądząc
po odgłosach front na kilka dni zastygł w jednym miejscu. Tak było do soboty 25. marca. W niedzielę, przed południem ostrzał był symboliczny, a koło południa ustał całkowicie. Nawet lotnictwo radzieckie zaprzestało swoich harców.
We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie.
W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę.
We wczesnych godzinach po południowych Niemcy zaczęli się ewakuować. Niepostrzeżenie odjechały furmanki pozostawiając jedynie nieco bezużytecznych gratów, skrzynek na amunicję, blaszanych puszek po maskach przeciwgazowych, karabinów z połamanymi kolbami i bez zamków. Niebawem, brzegiem lasu od strony Strasznicy nadciągnęły gęsiego, wymęczone oddziały pierwszej linii frontu, które dotąd powstrzymywały radzieckie natarcie na przedmieścia Gdyni. Piechurzy szli noga w nogę, w postrzępionych mundurach polowych, z zapadniętymi twarzami, przekrwionymi z niewyspania oczami. Nie sposób było odróżnić ich szarż i stopni. Oficerowi, choć nieliczni, mieszali się z szeregowcami. Wszyscy jednakowo wyczerpani i skonani. Takich Niemców nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
"Przemarsz" ten trwał kilka godzin, aż do wieczora. Potem nastała cisza i bezruch. Noc minęła, nam mieszkańcom ziemianki, spokojnie.
W poniedziałek 27. marca, szarym świtem z pagórków, falami, zaczęły spływać tyraliery czerwonoarmistów. W odstępach kilkunastominutowych spływały kolejne fale. Nikt do nich nie strzelał. Niemców nie było. Wycofali się już jakiś czas temu na Oksywską Kępę.
piątek, 18 marca 2016
Marzec 1945 - ostatni miesiąc niemieckiej okupacji (wspomnienia) część 1.
Zamarznięte
truchło gniadosza leżało w przydrożnym rowie. Było to pierwsze
końskie truchło jakie w życiu widziałem. Leżało ono tuż za
domem Neumannów, wtedy ostatnim zabudowaniem Ćmirowa - po prawej
stronie ulicy Chylońskiej. Dalej, po prawej stronie w kierunku
Janowa, była Strasznica, jeszcze dalej pola uprawne. Dziś krajobraz
w tym miejscu jest inny. Wybudowano tutaj osiedle Sibeliusa i
powstały "klocki" domów jednorodzinnych.
Już
od stycznia, a nawet wcześniej ulicą Chylońską ciągnęły na
zachód zastępy uciekinierów z Żuław i Prus Wschodnich.
Przemieszczali się oni wozami, które przypominały mi tabor
cygański. Na noc zatrzymywali się w cisowskiej szkole, żeby skoro
świt ruszyć dalej, w kierunku Wejherowa, Lęborka i Słupska. Z
końcem stycznia kolumny te zawróciły, a dalsze już w tym kierunku
nie zmierzały. Niebawem pojawiły się na tym szlaku kolumny piesze
niemieckiej piechoty przemieszane z gromadami jeńców i więźniów.
Wtedy to widziałem wynędzniałe wraki ludzkie wychudzone, nędznie
odziane, w drewniakach. Ludzie Ci przewracali się o własne nogi.
Wtedy też znikło zmrożone truchło końskie, a w jego miejscu
pozostał tylko dokładnie obrany z mięsa szkielet koński.
W
tym czasie głośno mówiło się o katastrofie "Gustlofa",
o ryzykownej ewakuacji drogą morską, o zbliżającym się froncie,
o pancernych rosyjskich zwiadach tzw. panzerspitze, które
przerywając front przedzierały się na głębokie tyły wroga
siejąc panikę i spustoszenie. Wtedy to trafił do nas gdański
dziennik zwany po niemiecku "Danziger Vorpoten", w którym
znajdował się duży artykuł o walkach w rejonie Malborka i
zdjęciami ukazującymi ruiny zamku krzyżackiego wraz z
propagandowym komentarzem. To właśnie wtedy nocami słychać było
odgłosy walk. Początkowo ze wschody, a wnet także od południa i
zachodu. Wtedy to miejscowi Kaszubi zaczęli uciekać do swoich
krewnych zamieszkujących okoliczne wsie. Uważano bowiem, że
zostawanie w mieście jest bardzo niebezpieczne. Pozostawiono
mieszkania wraz z umeblowaniem, zabierając ze sobą wyłącznie
pościel i nieco kuchennego wyposażenia. Te opuszczone mieszkania
zajmowali niemieccy żołnierze, których liczne tyłowe oddziały
pojawiały się na naszym przedmieściu. Kwaterowały tu głównie
formacje transportowe, wykorzystywane do przewozu amunicji na front
oraz do przewozu rannych do punktów medycznych i szpitali polowych.
Samochody
ciężarowe (często napędzane gazem drzewnych tzw. Holzgasem)
kursowały przeważnie nocami, a w ciągu dnia, dla bezpieczeństwa
parkowano je między budynkami dodatkowo maskując drewnianymi
płotami, które rozbierano głównie na opał. W tym czasie, a był
to koniec lutego, przenieśliśmy się z naszego mieszkania do
ziemianki (zwanej bunkrem). Początkowo
był to schron Schulza, którego żona Marta, z pochodzenia Kaszubka,
namówiła swojego męża Karola żeby udzielił schronienia kilku
polskim rodzinom. Następnie przenieśliśmy
się do
własnej ziemianki, zbudowanej
niedaleko cmentarza, w przyległym do cisowskiego wąwozie.
W
naszym sąsiedztwie rozmieściły się jakieś jednostki niemieckie
zajmujące się transportem konnym. One, podobnie jak te wcześniej
wspomniane, również woziły amunicję na front, który w tym czasie
znalazł się już w rejonie Redy, Rumi, Łężyc i coraz bardziej
zbliżał się do Gdyni. Żołnierze ci kopali własne bunkry –
kryte dla siebie, a odkryte dla koni. Wozy pozostawały
niezabezpieczone pod sosnami.
Niemcy
w tym czasie spokornieli. Stali się normalni i przystępni.
Częstowali nas dzieci miętowymi pigułkami, które otrzymywali w
ramach dziennych przydziałów żywnościowych. Niekiedy dostał się
nam wojskowy sucharek.
Tymczasem
nasiliły się bombardowania i bezpośredni ostrzał radzieckiej
artylerii. Zapamiętałem trzy takie ogniowe nawały (nie licząc
codziennego nękania), z których jedną opisałem w tekście pod
tytułem: „Kartoflanka”. Głód zmusił nas do korzystania z
wcześniej przygotowanych sucharów, ziemniaków i koniny, której na
szczęście było pod dostatkiem, gdyż Niemcy dobijali ranne konie.
cdn...
czwartek, 11 lutego 2016
Sztambuch czyli pamiętnik
Według
„Słownika wyrazów obcych” Arcta sztambuch to książka do wpisu
lub rysunku przeznaczonego na pamiątkę. Innymi słowy sztambuch to
pamiętnik. Wśród inteligenckiej młodzieży pamiętnik
funkcjonował już od dziesiątek lat, chyba od XIX wieku. Nie mam
pojęcia jak sprawa z pamiętnikami ma się dziś. Czy nadal młodzież
szkolna prowadzi pamiętniki? Czy nadal dokonywane są wpisy i
rysunki w specjalnie do tego przeznaczonych albumach?
Wydaje
mi się, że dzieci odstąpiły od tej sympatycznej procedury,
pozwalającej wykazać się pomysłowością autora, jego
zdolnościami szczególnie graficznymi, gdyż wpisy były z reguły
sztampowe, powielane z pokolenia na pokolenie, niekiedy były
spontaniczne, szczere i nie pozbawione sentymentów.
W
zasadzie wszystkie gdyńskie dziewczyny w wieku szkolnym posiadały
własne pamiętniki, natomiast wśród chłopców pamiętniki
prowadzili tylko nieliczni. Po II Wojnie Światowej moda na
prowadzenie pamiętników nastała z końcem lat 40. ubiegłego wieku
i była powszechna wśród uczniów szkół podstawowych i średnich.
Wpisy do pamiętników robione były na zasadzie wzajemności
Wpisywali się koleżanki i koledzy z klasy. Rzadziej uczniom
wpisywali się nauczyciele.
Zwykle
wpis zajmował jedną stronę pamiętnika. Poza okolicznościowym
wierszykiem często znajdował się tam jakiś rysunek. Motywami
rysunków były serduszka, kwiatki, ptaszki lub stylizowane
satyryczno-komiczne postacie. Rysunki robiono ołówkiem, tuszem, a
barwiono kredkami, rzadziej akwarelą. Niekiedy tekst wpisu otoczony
był wianuszkiem kwiatków, a sam wpis starano się wykonać ozdobnym
pismem (co rzadko się udawało, zważywszy na powojennych uczniów z
dużymi brakami szkolnymi). Poza wpisem i rysunkiem z reguły
podawano datę wpisu, a niekiedy zaginano tóg strony, zdobiąc go
napisem „sekret”. W tym miejscu zamieszczano na przykład
wyznanie miłosne lub rysunek serca.
Wpisy
były na różnym poziomie, od cytatów poezji Asnyka czy
Mickiewicza, po amatorskie rymowanki. Poniżej prezentuję kilka
takich rymowanek pretendujących do poezji. Rymowanki te można
pogrupować na patriotyczne, miłosne, sentymentalne oraz
dydaktyczne. Oto wpis z roku 1946, gdy pamięć o wojnie była
jeszcze bardzo świeża i bolesna:
„Wojenne
wichry szumią nad światem,
Leją
się gorzkie łzy…
Na
polskiej ziemi pieśnią i kwiatem
Bądź
zawsze Ty.”
Inna
rymowanka:
„Gdy
w życiu Cię ktoś zrani,
A
w sercu ukaże się blizna,
Pamiętaj,
że więcej cierpiała
nasza
kochana Ojczyzna.”
I
kolejna patriotyczno – sentymentalna:
„Piękne
są róże perskiego ogrodu,
piękne
jest dziewczę polskiego narodu.
Polką
bądź zawsze, Polka bądź wszędzie,
To
każdy Polak kochać Cię będzie.”
A
oto próba rymowanki sentymentalnej:
„Gdy
opuścisz szkolne mury
i
w daleki pójdziesz świat,
wspomnij
mile, wspomnij czule,
koleżankę
z dawnych lat...”
I
religijno – patriotyczna:
„Idź
za Chrystusem,
dźwigaj
krzyż Jego,
bądź
dobrą Polką,
unikaj
złego.”
Pesymistyczno
– refleksyjna:
„Miłość
szczera nie umiera,
serce
moje kocha twoje…
A
gdy będziesz w grobie,
nie
zapomnę ja o Tobie.”
Rymowanka
o podobnej tonacji co poprzednia:
„Kiedy
skonam, kiedy umrę, kiedy już nie będzie mnie,
niech
ta karta Ci przypomni,
że
ktoś był co kochał Cię.”
A
teraz rymowanka bardziej religijna:
„Pij
ten kielich boskiej woli,
do
kropelki sącz,
a
twe serce co tak boli
z
bożym sercem złącz.
Niech
cichutko łzy Twe płyną,
do
Jezusa ran,
ziemskie
bóle wnet przeminą
i
pocieszy Pan.”
I
znów patriotyczno – religijna, tym razem z akcentem dydaktycznym:
„Mam
do Ciebie trzy prośby,
i
to bardzo skromne -
kochaj
Boga i Ojczyznę
i
pamiętaj o mnie.”
Również
do dydaktycznych rymowanek można zaliczyć:
„Idź
śmiało przez życie,
oglądaj
się co godzinę,
złap
szczęście za ogon
i
duś jak cytrynę.”
A z
rymowanek miłosnych zapamiętałem taką:
„Dwa
serca złączone, klucz rzucony w morze…
Nikt
nas nie rozłączy, tylko Ty o Boże.”
A na
koniec dydaktyczne ostrzeżenie:
„Na
górze róże, na dole mech,
nie
kochaj chłopców, bo to jest grzech.”
sobota, 5 grudnia 2015
Nieszczęścia chodzą stadami
Znane powszechnie przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku jednej gdyńskiej rodziny przysłowie to należałoby zmodyfikować i nadać mu brzmienie jak w tytule. Wprawdzie nieszczęść tych w tej rodzinie było "tylko" trzy, ale za to ich "ciężar gatunkowy" był przeogromny. Ale zacznijmy opowieść od początku.
Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.
W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.
Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.
Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.
Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.
Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...
Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.
W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.
Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.
Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.
Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.
Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...
czwartek, 11 grudnia 2014
Kartoflanka
Tekst chciałbym poświęcić pamięci mojej mamy Gertrudy.
Przed piętnastu laty, w listopadzie 1999 roku, opublikowałem we "Wiadomościach Gdyńskich" artykuł pod tytułem "Bulwy, kartofle, ziemniaki". Jeden z akapitów tekstu mówi o zupie ziemniaczanej, czyli kartoflance, która była popularnym daniem obiadowym jedzonym często na gdyńskich przedmieściach.
Ilekroć nie wiadomo było co przyrządzić na obiad, bądź gdy brak było pieniędzy na bardziej wyszukane danie obiadowe gotowano kartoflankę. Tak było w moim domu rodzinnym, tak było też u sąsiadów, znajomych i krewnych. W artykule z "Wiadomości Gdyńskich" wspominam o tym że zupę ziemniaczaną gotowano na zasadzie wańkowiczowskiej "zupy na gwoździu", co oznaczało, że poza ziemniakami wrzucano do niej włoszczyznę, czyli marchew, selera, cebulę itp., a następnie "zaciągano" zasmażką ze słoninki lub zaklepką z mąki. Kartoflankę zagęszczano makaronem i o ile pozwalał na to portfel wzbogacano wkładką mięsną.
W czasie wojny, a także w pierwszych, chudych latach powojennych, kartoflanki były "postne" i składały się głównie z wody i rozgotowanych ziemniaków. Taką zupę "do smaku" doprawiano już na talerzu płynem "maggi". W późniejszych latach, gdy zdarzało mi się korzystać z usług naszej gastronomi, nigdy nie trafiłem w karcie dań na kartoflankę. Widocznie zupę tę traktowano jako posiłek "domowy", nie nadający się do serwowania w lokalu gastronomicznym. W których zamawiano głównie rosół, barszcz ukraiński lub kołduny litewskie, a także flaczki - te niekiedy jako danie główne.
W latach mojej młodości "zaliczyłem" dziesiątki kartoflanek, z których jedną zapamiętałem do dziś, nie z uwagi na jej wyjątkowy smak, ale ze względu na okoliczności jakich została przygotowana.
Była połowa marca 1945 roku. Od kilkunastu dni zamieszkiwaliśmy w ziemiance, czyli bunkrze, nieopodal cisowskiego cmentarza. Korzystaliśmy z gościnności feldfebla Karola Schulza, Niemca żonatego z miejscową Kaszubką. Mieszkało nas tam 16 osób, łącznie cztery rodziny. Było ciasno, ale w naszym odczuciu bezpiecznie, schron był solidnie zbudowany przez podwładnych Schulza, a dodatkowo wkopany w zbocze Bieszków Górki. Z uwagi na ciasnotę w schronie przebywaliśmy głównie w nocy. W dzień , bo Cisowa nie była jeszcze ostrzeliwana, my dzieciarnia pętaliśmy się po okolicy. Między innymi po Ćmirowie i po obrzeżu lasu, gdzie zakwaterowani byli nasi koledzy.
Dorośli w tym czasie kopali własny bunkier i parali się codziennymi czynnościami - praniem, gotowaniem posiłków itp. Do gotowania służyła "koza" czyli żeliwny piecyk o jednej fajerce, który poza tym ogrzewał pomieszczenie. Kawę i herbatę gotowano wspólnie, ale "obiady" każda rodzina gotowała oddzielnie, korzystając z reglamentowanej żywności. Kolejka do piecyka była ustawiczna - od wczesnych godzin porannych do wieczora.
Pewnego poranka mama zdecydowała, że udamy się do naszego mieszkania i tam bez tłoku i pośpiechu ugotujemy kartoflankę. Zabraliśmy tylko nasz duży garnek, bo ziemniaki, opał i woda były w miejscu zamieszkania. Około godziny 11:00 gotowanie kartoflanki zbliżało się do końca. Sposobiliśmy się prawie do powrotu do "naszego" bunkra gdy rozpętało się piekło. Nawała ogniowa rosyjskiej artylerii, warkot pikujących samolotów, detonacje bomb i serie z broni pokładowej utworzyły kumulujący się huk, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Ukryliśmy się z mamą w piwnicy, przywarliśmy do ściany i czekaliśmy na kolejny wybuch. Kanonada trwała kilkadziesiąt minut, a gdy ucichła ruszyliśmy do schronu. Mama niosła ciężki garnek zupy, a ja nieco ziemniaków na kolejny posiłek. Bieg był uciążliwy bo wiódł przez zaorane pola, na skróty, w kierunku cmentarza, tam gdzie dzisiaj są ulice Morska i Lniana. Gdy zbliżyliśmy się do cmentarnej bramy nastąpiła druga odsłona nawały. Przywarliśmy do murowanych słupków bramy cmentarnej i obserwowaliśmy to co działo się wokół. Wybuchy bomb i pocisków, ewolucje rosyjskich samolotów, ścinane przez pociski sosny w pobliskim lesie i oszalał konie, biegnące przez pole w pobliżu Babskiego Figla. Ten drugi akt nawały był trochę krótszy od pierwszego. Gdy rozdygotani trafiliśmy w końcu do schronu, odeszła nam ochota na kartoflankę.
Przed piętnastu laty, w listopadzie 1999 roku, opublikowałem we "Wiadomościach Gdyńskich" artykuł pod tytułem "Bulwy, kartofle, ziemniaki". Jeden z akapitów tekstu mówi o zupie ziemniaczanej, czyli kartoflance, która była popularnym daniem obiadowym jedzonym często na gdyńskich przedmieściach.
Ilekroć nie wiadomo było co przyrządzić na obiad, bądź gdy brak było pieniędzy na bardziej wyszukane danie obiadowe gotowano kartoflankę. Tak było w moim domu rodzinnym, tak było też u sąsiadów, znajomych i krewnych. W artykule z "Wiadomości Gdyńskich" wspominam o tym że zupę ziemniaczaną gotowano na zasadzie wańkowiczowskiej "zupy na gwoździu", co oznaczało, że poza ziemniakami wrzucano do niej włoszczyznę, czyli marchew, selera, cebulę itp., a następnie "zaciągano" zasmażką ze słoninki lub zaklepką z mąki. Kartoflankę zagęszczano makaronem i o ile pozwalał na to portfel wzbogacano wkładką mięsną.
W czasie wojny, a także w pierwszych, chudych latach powojennych, kartoflanki były "postne" i składały się głównie z wody i rozgotowanych ziemniaków. Taką zupę "do smaku" doprawiano już na talerzu płynem "maggi". W późniejszych latach, gdy zdarzało mi się korzystać z usług naszej gastronomi, nigdy nie trafiłem w karcie dań na kartoflankę. Widocznie zupę tę traktowano jako posiłek "domowy", nie nadający się do serwowania w lokalu gastronomicznym. W których zamawiano głównie rosół, barszcz ukraiński lub kołduny litewskie, a także flaczki - te niekiedy jako danie główne.
W latach mojej młodości "zaliczyłem" dziesiątki kartoflanek, z których jedną zapamiętałem do dziś, nie z uwagi na jej wyjątkowy smak, ale ze względu na okoliczności jakich została przygotowana.
Była połowa marca 1945 roku. Od kilkunastu dni zamieszkiwaliśmy w ziemiance, czyli bunkrze, nieopodal cisowskiego cmentarza. Korzystaliśmy z gościnności feldfebla Karola Schulza, Niemca żonatego z miejscową Kaszubką. Mieszkało nas tam 16 osób, łącznie cztery rodziny. Było ciasno, ale w naszym odczuciu bezpiecznie, schron był solidnie zbudowany przez podwładnych Schulza, a dodatkowo wkopany w zbocze Bieszków Górki. Z uwagi na ciasnotę w schronie przebywaliśmy głównie w nocy. W dzień , bo Cisowa nie była jeszcze ostrzeliwana, my dzieciarnia pętaliśmy się po okolicy. Między innymi po Ćmirowie i po obrzeżu lasu, gdzie zakwaterowani byli nasi koledzy.
Dorośli w tym czasie kopali własny bunkier i parali się codziennymi czynnościami - praniem, gotowaniem posiłków itp. Do gotowania służyła "koza" czyli żeliwny piecyk o jednej fajerce, który poza tym ogrzewał pomieszczenie. Kawę i herbatę gotowano wspólnie, ale "obiady" każda rodzina gotowała oddzielnie, korzystając z reglamentowanej żywności. Kolejka do piecyka była ustawiczna - od wczesnych godzin porannych do wieczora.
Pewnego poranka mama zdecydowała, że udamy się do naszego mieszkania i tam bez tłoku i pośpiechu ugotujemy kartoflankę. Zabraliśmy tylko nasz duży garnek, bo ziemniaki, opał i woda były w miejscu zamieszkania. Około godziny 11:00 gotowanie kartoflanki zbliżało się do końca. Sposobiliśmy się prawie do powrotu do "naszego" bunkra gdy rozpętało się piekło. Nawała ogniowa rosyjskiej artylerii, warkot pikujących samolotów, detonacje bomb i serie z broni pokładowej utworzyły kumulujący się huk, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Ukryliśmy się z mamą w piwnicy, przywarliśmy do ściany i czekaliśmy na kolejny wybuch. Kanonada trwała kilkadziesiąt minut, a gdy ucichła ruszyliśmy do schronu. Mama niosła ciężki garnek zupy, a ja nieco ziemniaków na kolejny posiłek. Bieg był uciążliwy bo wiódł przez zaorane pola, na skróty, w kierunku cmentarza, tam gdzie dzisiaj są ulice Morska i Lniana. Gdy zbliżyliśmy się do cmentarnej bramy nastąpiła druga odsłona nawały. Przywarliśmy do murowanych słupków bramy cmentarnej i obserwowaliśmy to co działo się wokół. Wybuchy bomb i pocisków, ewolucje rosyjskich samolotów, ścinane przez pociski sosny w pobliskim lesie i oszalał konie, biegnące przez pole w pobliżu Babskiego Figla. Ten drugi akt nawały był trochę krótszy od pierwszego. Gdy rozdygotani trafiliśmy w końcu do schronu, odeszła nam ochota na kartoflankę.
piątek, 15 sierpnia 2014
Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 4.
Niemcy
Z grupy kilkunastu pojazdu dwa – trzy zatrzymały się przed
barakiem. Pozostałe pognały, w kierunku Dworca Morskiego i portu. Motocykliści
zeskoczyli z siodełek i przyczep, z bronią gotową do strzału wbiegli do baraku.
Padł rozkaz – alle raus! Wyszliśmy przed barak, czekając na dalszy rozwój
wypadków. Kolejna komenda, mówiła o tym że boją się, że ktoś rzuci granat,
przetłumaczyła mi mama, która perfekt mówiła po niemiecku. Tymczasem Niemcy
pośpiesznie zlustrowali pomieszczenia baraku i już szykowali się do odjazdu,
gdy pojawili się niemieccy piechurzy. Z gromadki osób stojących przed barakiem
wygarnęli mężczyzn, ustawili z nich niewielki oddział i popędzili w stronę
Placu Kaszubskiego.
Z naszej rodziny zabrali Wujka i Ojca, a nam pozwolono wrócić
do baraku. Widać było, że mama i ciocia są zdenerwowane. Padały jakieś słowa –
legionista (to o Wujku) i powstaniec wielkopolski (to o tacie), i obawy o
niemieckiej zemście...
tymczasem od strony Oksywia dochodziły nas odgłosy walki.
Słychać było serie z broni maszynowej i wybuchy pocisków. Mama jeszcze tego
samego dnia zdecydowała, żeby opuścić port i przenieść się nieco dalej, na Plac
Kaszubski do Nadolskich – rodziny zaprzyjaźnionych z mamą Kaszubów. Tu przyjęto
nas życzliwie. Pani Nadolska nakarmiła nas „czym chata bogata” i przydzieliła
nam oddzielny pokój jako naszą kwaterę. Kobiety pocieszały się wzajemnie,
bowiem wojna rzuciła w nieznane rybaka
Nadolskiego, a tatę, jak wiadomo , zabrali Niemcy.
U Nadolskich przeżyliśmy kolejną niemiecką rewizję. Żołnierze
sprawdzili wszystkie pomieszczenia i przybudówki. Sprawdzali strych i piwnicę,
szafy i łóżka – dosłownie wszystko. Oczywiście nic i nikogo nie znaleziono.
Ocalała też moja furażerka, którą przezornie ukryłem pod poduszką. Czapeczka
ta, którą rodzice kupili mi kilka miesięcy przed wybuchem wojny, była dla mnie
czymś ważnym – atrybutem żołnierza...
Po kilku dniach pobytu u państwa Nadolskich powrócił Ojciec.
Przez ten czas przetrzymywali go Niemcy na korcie tenisowym, przy dworcu
głównym. Na szczęście pogoda była ładna, bo zatrzymanych ulokowano „pod gołym
niebem”, co w przypadku słoty byłoby dodatkową udręką. Zatrzymanych karmiono tylko
chlebem i zbożową kawą. W oparciu o dokumenty osobiste sprawdzano tożsamość, a
następnie sprawdzano, czy nie figuruje w niemieckiej „”czarnej księdze” - jak
rejestr ten nazywał Ojciec. W księdze odnotowani byli ci wszyscy, którzy swoim
zachowaniem, przynależnością organizacyjną bądź głoszonymi o Niemcach opiniami
uznani zostali przez hitlerowców za ich wrogów. Na szczęście ani tata, ani
wujek w rejestrze nie figurowali.
Wnet też, aby nie być dalszym ciężarem dla pani Nadolskiej,
podjęto przygotowania do powrotu, do Cisowej. Jako zwiadowcę wysłano do Cisowej
siostrę, która w ciągu jednego dnia poszła i powróciła z Cisowej. Okazało się,
że nasz dom stoi nienaruszony, a mieszkanie jest tylko częściowo okradzione z
pościeli. Zniknęło też nasze radio, którym cieszyliśmy się zaledwie przez kilka
miesięcy.
Aby zapobiec dalszemu rabunkowi rodzice postanowili wracać do
domu. Wynajęto furmankę – co było nie lada wyczynem – załadowawszy dobytek
wyruszono już przed obiadem. Do Cisowej dotarliśmy bez zakłóceń. Nikt nas nie
zatrzymywał ani też nie legitymował, chociaż od strony Kępy Oksywskiej nadal
dochodziły odgłosy walki, ale jakieś odległe i przytłumione.
Ojciec powiedział – to walczy Hel!
środa, 13 sierpnia 2014
Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 3.
Urząd Morski w Gdyni miał dwa schrony, które istnieją do
dzisiaj. Jeden mieści się w piwnicach gmachu Urzędu, a drugi, wolno stojący, w
kształcie betonowej piramidy, nieopodal, w przyległym, niewielkim parku.
Pierwszy z nich, ten w podziemiach gmachu, przeznaczony był dla pracowników
Urzędu i ich rodzin, drugi natomiast był miejscem schronienia dyrekcji.
Nas zakwalifikowano jako rodzinę Wujka, a więc mieliśmy prawo
korzystania ze schronu dla pracowników i ich rodzin.
A schron, o którym tu mowa był rzeczywiście wspaniały. Nie
mógł się równać z naszym improwizowanym schronieniem w Cisowej, który w piwnicy
na ziemniaki urządziliśmy sposobem gospodarczym. W schronie Urzędu były
wszystkie cywilizacyjne udogodnienia, a więc światło elektryczne, bieżąca woda,
ubikacja, wentylacja itp. drzwi do schronu były hermetyczne, co miało chronić
przed gazem. We wnętrzu były wygodne ławy oraz kilka prycz. W jednym
pomieszczeniu, a było ich kilka, znajdował się punkt medyczny z dobrze
wyposażoną apteczką.
Ze schronu skorzystaliśmy tylko kilkakrotnie i nigdy w nim
nie nocowaliśmy. Przez cały czas mieszkaliśmy u Wujostwa, we wspomnianym
baraku, tuż za przejazdem kolejowym. W czasie bombardowania lub ostrzału
artyleryjskiego, biegliśmy do schronu i tam czekaliśmy na koniec ataku. Od
miejsca naszego zamieszkania do schronu było zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale
odległość ta mogła okazać się śmiertelnie niebezpieczna, ale wtedy o tym nikt
nie pomyślał.
Tymczasem odgłos strzałów karabinowych zbliżał się z każdym
dniem, a generał Bortnowski nie nadciągał. Zaczęły pojawiać się wątpliwości,
czy w ogóle nadejdzie. Zaczęto też wątpić w pomoc francuskiej lub angielskiej
floty, której z niecierpliwością oczekiwano. Tymczasem niemieckie lotnictwo
hulało na gdyńskim niebie, a okrętowa artyleria biła niemiłosiernie po porcie.
A później raptem nastała cisza. I tak było przez noc...
Rano, około 9.00, bo byliśmy już po śniadaniu, na motocyklach
pojawili się Niemcy. Nikt do nich nie strzelał. Zachowywali się swobodnie i z
jakąś pewnością siebie. Niemcy w Gdyni, w porcie? Nie wierzyliśmy własnym
oczom...
Ciąg dalszy nastąpi...
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 2.
Do Gdyni ruszyliśmy pieszo. Wcześniej zjedliśmy śniadanie, bo
mama uważała, że musimy mieć siłę do czekającego nas marszu. Cała rodzina z
wyjątkiem mnie, była objuczona. Ruszyliśmy ul. Chylońską, lecz niebawem nasza
marszruta miała ulec zmianie. Tuż za nową szkołą, przy ul. Zbożowej, zatrzymał
nas uzbrojony po zęby policjant. Przez ramię miał przewieszony karabin, co mnie
bardzo zdziwiło, bo nigdy wcześniej nie widziałem policjanta z karabinem.
Czapkę z okutym daszkiem miał zsuniętą na czoło, a pasek od tej czapki zapięty
pod brodą. Wyglądał groźnie. Zatrzymał naszą gromadkę, wylegitymował rodziców,
zapytał o kierunek marszu i jego cel, a następnie polecił opuścić ulicę i
dalszy marsz kontynuować lasem. Jak powiedział – dla bezpieczeństwa przed
niemieckimi samolotami. Polecenie to nas nieco zdziwiło, bo chociaż dzień był
pogodny, od rana nie pojawił się żaden samolot.
Nie komentując polecenia Ojciec poprowadził naszą gromadkę do
lasu, a następnie skrajem w kierunku Gdyni. Teraz marsz okazał się bardzo
uciążliwy. Teren był nierówny, bagaże ciążyły, a słońce bardzo przygrzewało.
Ojciec przeklinał policjanta, a ja zastanawiałem się nad jednym – po co
policjantowi karabin?
Po kilkugodzinnym marszu, który już od Chyloni
kontynuowaliśmy ulicą, dotarliśmy do wujostwa, które zakwaterowało się w
barakach przy ul. Chrzanowskiego, tuż przy urzędzie Morskim. Wujostwo nie było
zdziwione naszą wizytą. Widocznie taki scenariusz był już wcześniej uzgodniony,
jeszcze przed wybuchem wojny. To wujek Franek, bosman w Urzędzie Morskim,
zaproponował naszej rodzinie gościnę. Argumentował, że Urząd dysponuje
wspaniałym schronem, co wobec zagrożenia gazem było sprawą bardzo istotną. Był
to argument, który zaważył na decyzji ewakuowania się do Gdyni, w rejon portu,
decyzji, którą dziś oceniam jako nieodpowiedzialną. Pakowaliśmy się w miejsce,
które z punktu widzenia wojskowego, było ważnym celem strategicznym, a więc
narażone na ataki wroga. Wtedy jednak widzieliśmy to inaczej. Był wspaniały
schron, była broniąca się dzielnie Gdynia i wiara, że niebawem Niemców
przepędzi generał Bortnowski...
Ciąg dalszy nastąpi...
niedziela, 27 lipca 2014
Troczę moich wspomnień z 1939 roku. Część 1.
Wspomnienia tamtych wydarzeń noszę w świadomości do dziś. Są
to strzępy wydarzeń jakie zachowała moja pamięć. Widocznie wydarzenia ta były
dla niespełna 6 letniego dziecka na tyle mocne, że na trwałe zapadły w moją
świadomość. Poniżej kilka wspomnień, które pomimo upływu 75 lat nadal dość
dobrze zapamiętałem.
Mauser
Wojna trwała już od kilku dni. Od kilku dni i nocy, bowiem
zwłaszcza nocą słychać było od strony Wejherowa odgłosy walki, które brzmiały
jak odległy grzmot. W ciągu dnia odgłosy te były mniej wyraźne, a o trwającej
wojnie przypominały nam tylko niemieckie samoloty, które na niskim pułapie
przelatywały nad Cisową w kierunku Śródmieścia i portu. Cisowej samoloty te nie
atakowały, pomimo tego na noc zaciemnialiśmy okna, bo takie było polecenie.
Pierwsze dni wojny upływały nam spokojnie. Ojciec nie jeździł
do pracy, więc godzinami słuchał radia, komentował wydarzenia, dzielił się
swoimi uwagami z mamą i klął. Mama z siostrą krzątały się po kuchni, bądź na
podwórzu plotkowały z sąsiadkami na wojenne tematy. Osiedlowy sklep Stencla
przy ul. Jęczmiennej, w którym głównie zaopatrywała się nasza rodzina(mieliśmy
tam zeszyt), był wprawdzie otwarty, ale towaru było w nim niewiele, bo
przezorni mieszkańcy Ćmirowa i Strasznicy wszystko co użyteczne wykupili. A
użyteczne było prawie wszystko – nie tylko żywność, ale też mydło, zapałki, a
nawet pasta do butów.
Mniej więcej po tygodniu trwania wojny, nocą odwiedziła nas
brat Ojca – Janek, mieszkaniec Orłowa, hydraulik, a teraz żołnierz Obrony
Narodowej. Korzystając z kilkugodzinnej przepustki przyszedł nas odwiedzić, bo
do Orłowa było zbyt daleko. Prosił Ojca, aby powiadomił jego żonę, że jest cały
i zdrowy, a jego oddział walczy w okolicach Łężyc i Rumi.
Wizyta Janka sprawiła, że wszyscy otoczyliśmy go ciasnym
kręgiem i słuchaliśmy jego wojennych relacji. Pamiętam, że mnie rodzice
posadzili na stole, tuż przy siedzącym wujku. Szczegółów wojennej opowieści
oczywiście nie pamiętam. Uderzyło mnie jedno – wujek mówił coś o brakach
karabinów u naszych żołnierzy, o silnych natarciach „szwabów” i chwalił się
zdobycznym niemieckim karabinem, który nazywał Mauserem. Wszyscy po kolei brali
ten karabin do rąk. Również mnie spotkał ten zaszczyt. Przez chwilę dane mi
było potrzymać ten karabin. Był dla mnie bardzo ciężki, a jego stal była bardzo
zimna.
Wizyta wujka Janka trwał krótko, ale my już do rana nie
spaliśmy. Rano dnia następnego rodzice zaczęli pakować niezbędne do życia
rzeczy i Ojciec zadecydował, że ewakuujemy się do Gdyni, do wujostwa, do Urzędu
Morskiego, gdzie pracował wujek Franek. Rodzice byli mocno przekonani, że
Niemcy mogą zająć przedmieścia, ale sama Gdynia się obroni, bo z pomocą przyjdzie
generał Bortnowski i jego „żelazna dywizja”.
Czy decyzja o ucieczce naszej rodziny do Śródmieścia
zdecydowała wizyta wujka Janka nigdy się nie dowiedziałem, bowiem do tej sprawy
już nigdy rodzice nie wracali, ale wujka Janka i jego zdobyczny niemiecki
karabin wspominam do dziś.
Ciąg dalszy nastąpi...
piątek, 16 maja 2014
Wojenny "fart"
W życiu, a szczególnie na wojnie, wiele zależy od szczęścia. Szczęściarze przeżywają, a ci którym szczęścia zabrakło giną, bądź wychodzą z wojny okaleczeni fizycznie lub psychicznie. Ja, urodzony przed wojną, któremu przyszło przeżyć wojnę jako dziecko, miałem szczęście. O śmierć w czasie wojny otarłem się kilkakrotnie. Również w okresie tuż powojennym, kiedy pozostałości tego kataklizmu nadal zbierały ofiary, mnie się udawało. Ginęli członkowie mojej rodziny, ginęli koledzy i sąsiedzi, a mnie ciągle sprzyjał los.
Pomimo upływających lat wspominam tych, którym się nie udało, którym zabrakło wojennego "fartu". Już po wkroczeniu Rosjan do naszej dzielnicy zginął mój kolega ze szkoły, mieszkaniec Meksyku. Zginął głupio i niepotrzebnie, ale która śmierć jest potrzebna? Jak relacjonował to wydarzenie jego brat, młody zwany "Rusek" zginął od serii niemieckiego k-mu. Gdy Rosjanie atakowali z marszu Kępę Oksywską, on 12 letni chłopak, wiedziony ciekawością wszedł na płot, aby przyglądać się natarciu. Wtedy ścięła go seria z niemieckiego karabinu. Śmierć była natychmiastowa.
Nieco później, w kwietniu lub maju 1945 roku, zginął drugi mój klasowy kolega, Edward K., mój równolatek. W księdze parafialnej przy jego nazwisku odnalazłem taki zapis proboszcza księdza T Danielewicza - "zginął od pocisku". To prawda, zginął od pocisku, przy którym manipulował próbując go rozbroić. Detonacja zabiła Edka na miejscu. Był miłym i spokojnym chłopakiem.
Kolejny mój kolega, tym razem z podwórka, Janek U. miał więcej "szczęścia", bawiąc się zapalnikiem od ręcznego granatu przeciwpancernego spowodował jego detonację. Przeżył wybuch, ale bez lewej ręki, zdeformowaną prawą dłonią, bez prawego oka i z bliznami na twarzy. Miał zaledwie 14 lat, gdy u progu dorosłości spotkało go to nieszczęście.
Pomimo upływających lat wspominam tych, którym się nie udało, którym zabrakło wojennego "fartu". Już po wkroczeniu Rosjan do naszej dzielnicy zginął mój kolega ze szkoły, mieszkaniec Meksyku. Zginął głupio i niepotrzebnie, ale która śmierć jest potrzebna? Jak relacjonował to wydarzenie jego brat, młody zwany "Rusek" zginął od serii niemieckiego k-mu. Gdy Rosjanie atakowali z marszu Kępę Oksywską, on 12 letni chłopak, wiedziony ciekawością wszedł na płot, aby przyglądać się natarciu. Wtedy ścięła go seria z niemieckiego karabinu. Śmierć była natychmiastowa.
Nieco później, w kwietniu lub maju 1945 roku, zginął drugi mój klasowy kolega, Edward K., mój równolatek. W księdze parafialnej przy jego nazwisku odnalazłem taki zapis proboszcza księdza T Danielewicza - "zginął od pocisku". To prawda, zginął od pocisku, przy którym manipulował próbując go rozbroić. Detonacja zabiła Edka na miejscu. Był miłym i spokojnym chłopakiem.
Kolejny mój kolega, tym razem z podwórka, Janek U. miał więcej "szczęścia", bawiąc się zapalnikiem od ręcznego granatu przeciwpancernego spowodował jego detonację. Przeżył wybuch, ale bez lewej ręki, zdeformowaną prawą dłonią, bez prawego oka i z bliznami na twarzy. Miał zaledwie 14 lat, gdy u progu dorosłości spotkało go to nieszczęście.
niedziela, 27 kwietnia 2014
Deklamator
W moim tekście zamieszczonym w numerze 17 „Rocznika
Gdyńskiego” z 2005 roku, o nim nie wspominam (patrz tekst pt. „Gdyńskie bary,
restauracje i kawiarnie w okresie PRL”), chociaż był niewątpliwą atrakcyjną
„rozrywką” naszej gastronomi w tamtym okresie. Spotkać go można było codziennie
w restauracji „Bałtycka”, przy ówczesnej ul. Szenwalda (dziś jest tu czytelnia
naukowa a ulica nosi nazwę Biskupa Dominika). Był on stałym bywalcem i to oryginalnym, gdzie indziej nie można go
było spotkać. Był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, średniego wzrostu, z
daleko posuniętą łysiną, ubrany był w mundur marynarski, bez dystynkcji. Nigdy
nie widziałem, aby się zataczał, chociaż po ruchach ciała było widać, że jest
pod wpływem alkoholu. Nie udało mi się też ustalić jego nazwiska, a szkoda bo
dziś pisząc po latach te wspomnienia, nazwisko by go jakoś utożsamiało.
Mówiono, że jest pracownikiem szkoły morskiej na Grabówku,
jakimś wykładowcą lub pracownikiem techniczno – administracyjnym. Do lokalu
przychodził już w godzinach popołudniowych, mijał szatnię i szedł prosto do
baru, gdzie wypijał małą wódkę i literatkę wody sodowej, a następnie wdawał się
w rozmowę z bufetową. Rozmowa nie trwała zbyt długo, bowiem wnet lokal się
zapełniał i jakiś znajomy zapraszał naszego bohatera do swojego stolika. Tam
częstowano go kolejnym kieliszkiem, po którym mężczyzna wstawał i rozpoczynał
deklamację. Jego poetycki repertuar sprowadzał się do Mickiewicza, a właściwie
do „Pana Tadeusza”. Przeważnie zaczynał od Inwokacji. Deklamował z werwą,
modulował głos i gestykulował, podkreślając tym wypowiadane słowa. Obecni
słuchali deklamacji w skupieniu i ciszy. Nawet kelnerzy przerywali podawane do
stolików.
sobota, 15 marca 2014
Edukacyjne wspomnienia
Prowadzona od wielu lat „reforma” oświaty oraz podejmowane w
tym zakresie eksperymenty sprawiły, że dokonałem swoistej retrospektywy mojej
edukacji. Poza domem rodzinnym to szkoły, które ukończyłem miały znaczący wpływ
na moje ukształtowanie. Do szkół uczęszczałem przez 1/6 życia, a korzystałem z
nabytej wiedzy przez pozostałe 5/6. Rachunek jest więc prosty i nie wymaga
dalszych roztrząsań.
Naukę szkolną rozpocząłem w 1940 roku, w niemieckiej szkole
powszechnej jako sześciolatek, a ukończyłem w 1956 roku, jako absolwent WSE w
Sopocie. Po drodze zaliczyłem „ogólniak” uwieńczony maturą.
Przez lata edukacji na wszystkich tych poziomach, spotkałem
się z dziesiątkami nauczycieli. Twarze i nazwiska większości z nich zatarł
czas. Zapamiętałem tylko nielicznych, w większości przypadków jako osoby
wzbudzające negatywne emocje. Do grona tego zaliczam zarówno nauczycieli
niemieckich jak i polskich. W tym miejscu przypomnieć należy, że w szkole
niemieckiej i tuż powojennej, polskiej, panował terror. Kary cielesne były na
porządku dziennym. Uczniowie byli bici po głowie, po rękach i po tyłkach.
Powszechne też były wyzwiska, stawianie do kąta, bądź wyrzucenie z klasy. Stosowane
też były inne szykany, na przykład przepisywanie za karę wyrazu lub zdania, po
kilkadziesiąt razy.
Byli nauczyciele, których uczniowie panicznie się bali. Mogło
to dotyczyć przedmiotu całkiem niewinnego np. robótek ręcznych lub śpiewu.
Nauczyciel – psychopata, z takich zajęć potrafił zrobić koszmar, a godzinę
lekcyjną zamienić w piekło. Nazwiska tych „nauczycieli i wychowawców” pamiętam
do dziś, a nie wymieniam ich tylko przez kurtuazję. Z perspektywy czasu,
nauczycieli tych uważam za osoby przypadkowo wykonując zawód nauczycieli,
dzięki toczącej się wojnie.
Na tym tle byli też nauczyciele „normalni”, osoby lubiące
młodzież, a ulubiony przez siebie przedmiot przekazywali nam w sposób
interesujący. Dysponowali znaczną wiedzą, a jej przekazywanie sprawiało im
przyjemność.
Na pierwszą taką nauczycielkę natknąłem się już w pierwszej
klasie szkoły niemieckiej. Przez pierwsze dwa, trzy lata, uczyła nas Helene
Koswick. Ta skromna i zrównoważona osoba, pochodząca ponoć z Torunia, okazywała ona polskim maluchom wiele serca. Uczyła nas niemieckich literek i słówek,
cierpliwie i przystępnie. Posiłkowała się przy tym obrazkiem, wierszykiem i
piosenką. Opowiadała nam niemieckie bajki i pomimo bariery językowej, nigdy nie
widzieliśmy jej zdenerwowanej. Zapamiętałem Ją jako osobę ciepłą, życzliwą i
jako dobrego człowieka. Zdjęcie naszej klasy z 1942 roku , wraz z tą
nauczycielką, przechowuję w moim albumie do dziś.
Dopiero po paru latach, w 1949 roku, natknąłem się na
kolejnego szlachetnego nauczyciela, wtedy jeszcze studenta Wyższej Szkoły
Pedagogicznej w Gdańsku – Wrzeszczu. Robiąc magisterkę, uczył nas geografii i
biologi. Wszystkie jego lekcje były interesujące, a poza lekcjami nauczyciel
ten wzbudzał w nas zainteresowania z różnych dziedzin. Jako były gdańszczanin,
zapoznał nas z tym miastem. Oprowadzał nas po gdańskich wykopaliskach
archeologicznych, po kościołach, po muzeach. Zorganizował dla nas wycieczkę do
Oliwy – do katedry, do parku i palmiarni. W Sopocie z jego inicjatywy
trafiliśmy do galerii malarskiej w pawilonach BWA. Był człowiekiem renesansu.
Jego zainteresowania był wszechstronne. Był dla nas nauczycielem, wychowawcą i
przyjacielem. Mnie, wtedy 16 – latkowi, podsunął „Historię filozofii”
Tatarkiewicza.
W „Roczniku Gdyńskim” nr 15, znaleźć można notkę biograficzną
doc. dr Jana Winklewskiego z jego podobizną. Na końcu notki jej autor, Stanisław
Rzymowski, podaje tytuły książek i podręczników opracowanych przez Jana
Winklewskiego.
Kolejnego pedagoga przez duże „P” spotkałem na studiach, na
WSE w Sopocie. Lektorat z języka niemieckiego prowadziła tam Matylda hrabina
Ledóchowska. Na Jej lektorat uczęszczałem przez 4 lata, szlifując ten język.
Była osobą zrównoważoną, spokojną i kulturalną. Uczyła nas języka w sposób
niekonwencjonalny. Na lektoratach rozmawialiśmy zwykle tylko po niemiecku.
Śpiewaliśmy niemieckie piosenki, korzystaliśmy przy tym z płyt z osobistej
kolekcji Hrabiny. O tym, że hrabina Ledóchowska jest żoną Antoniego hrabiego
Ledóchowskiego, kapitana żeglugi wielkiej i autora podręczników z zakresu
żeglugi, wiedzieli tylko nieliczni. O zasługach Hrabiny dla naszego kraju w
czasie wojny dowiedziałem się dopiero po latach, z lektury krakowskiego
„Tygodnika Powszechnego”. Jak się okazuje, Hrabina korzystając z rozlicznych
koneksji w sferach europejskiej arystokracji, docierała do otoczenia
hitlerowskich dygnitarzy i ratowała polskich intelektualistów, wyciągając ich z
więzień i obozów.
Hrabina Ledóchowska, starsza od mojej matki tylko o dwa lata,
w czasie studiów mnie wyróżniała. Bywałem w Jej domu, w Sopocie nieopodal Grand
Hotelu. Opowiadała mi o swoich studiach w Wiedniu, jeszcze w czasach Austro – Węgier. Opowiadała o swojej
rodzinie, o niewidomym Ojcu, który stracił wzrok po wypadku w czasie wyścigów
konnych.
Nie było w Niej żadnego zadęcia, żadnego dystansu,
wynikającego z wieku i pozycji społecznej. Ja syn robotnika z gdyńskiego
przedmieścia, czułem się w Jej towarzystwie na pełnym luzie. Taką bowiem aurę i
taki miała sposób bycia ta niezwykła kobieta.
Hrabina miała klasę...
sobota, 28 grudnia 2013
O naszym rybołówstwie – nieco wspomnień i refleksji
Już od wczesnego dzieciństwa mam duży sentyment do naszego
rybołówstwa. Sprawił to zapewne mój szwagier, rybak z dziada pradziada, poprzez
którego poznałem kilku kaszubskich rybaków oraz to, że ryby od zawsze gościły
na naszym rodzinnym stole. W czasie okupacji, a także po wojnie, spożywanie ryb
kompensowało braki mięsa i wręcz ratowało nas od ciągłego głodu. Tak więc sporządzano
w naszej rodzinie mnóstwo różnorodnych rybnych potraw.
W ostatnich latach, gdy ceny ryb znacznie wzrosły, osiągając
poziom cen cielęciny i dobrej wołowiny, spożywamy mniej ryb niż w czasie wojny
i za „komuny”. Wtedy to obfitość ryb sprawiła, że kpiono z ciągłej i
powszechnej sprzedaży dorsza, a na ulicach Gdyni, od czasu do czasu pojawiały
się stoiska prowadzące sprzedaż tanich śledzi tzw. ulików.
Rybami próbowano zastąpić braki mięsa. Stąd między innymi
program połowu kryla i fabryka białka rybnego na Chylońskich Łąkach.
W ostatnich latach, w telewizji regionalnej co pewien czas
pojawiają się wiadomości o protestach rybaków, którym narzucono limity
połowowe, określono strefy połowów i zezwolono na tzw. połowy paszowe
prowadzone na Bałtyku przez kutry obcych bander. Gdy do tego dodamy proceder
złomowania kutrów za przyznane kompensaty oraz fakt likwidacji naszego
rybołówstwa dalekomorskiego, którym do niedawna tak się szczyciliśmy, obraz
porażki na tym polu jest porażający!
A gdy, już o historii rybołówstwa mowa, to w tym miejscu
warto przypomnieć ciekawe książki prof. dr Andrzeja Ropelewskiego, takie jak
„1000 lat naszego rybołówstwa”, „Rybacy w cieniu krążowników”, „Rybołówstwo
morskie z filatelistyczną przynętą”, a także wydaną niedawno książkę o gdyńskim
„Dalmorze”.
Książki te to kopalnia wiedzy z omawianego zakresu. W jednej
z nich Autor podaje stan naszego rybołówstwa morskiego sprzed 40 laty, to jest
na koniec 1973 roku.
Oto on:
–
rufowych trawlerów przetwórni – 74
–
konwencjonalnych trawlerów – 57
–
kutrów bałtyckich – 537
–
statki bazy i statki pomocnicze – 7
–
łodzi motorowych – 840
–
łodzi wiosłowo – żaglowych – 155
Spożycie ryb na jednego mieszkańca Polski wynosił wtedy 7
kilogramów ryb na rok.
poniedziałek, 16 grudnia 2013
Wspomnienie o tych co odeszli na wieczną wachtę
Jeszcze przed paru laty, gdy zdrowiem nam na to pozwalało,
często spacerowaliśmy z żoną bulwarem. Mijaliśmy wtedy, stojącą tu od 1988
roku, statuę przedstawiającą stylizowaną sylwetkę kobiety, zwrócona w stronę
morza, w geście rozpaczy, czekająca na powrót kogoś bliskiego. Autorce rzeźby
pani Irenie Loroch, udało się wyrazić emocje kobiety, matki lub żony,
nadaremnie czekającej, z coraz mniejszą nadzieją, chociaż ta podobno umiera
ostatnia.
Przy tej nadmorskiej rzeźbie zwykle płonęły znicze i leżały
kwiaty, co nie dziwi, gdyż pamięta się, że morza świata pochłonęły sporo
gdynian, marynarzy, rybaków, bądź pasażerów wyruszających w swój ostatni rejs z
naszego portu. Statua ta skłaniała mnie zawsze do refleksji, podobnie jak
zbiorowy grób dalmorowskich rybaków, dobrze widoczny z ul. Witomińskiej. W
grobie tym spoczywają ciała 6 rybaków „Dalmoru”, chociaż grobów z nazwiskami
jest aż 11, bowiem 5 mogił jest symbolicznych, gdyż ciał tragicznie zmarłych
nigdy nie odnaleziono.
Jedna z owych pustych, symbolicznych mogił należy do mojego
szkolnego kolegi, mieszkańca Cisowej, starszego rybaka Edmunda. Był jednym z
tych kolegów, którzy mieszkali tuż przy naszej szkole na ul. Żytniej. Kolegów
takich mieszkających obok szkoły było kilku. Zazdrościliśmy im wygody,
możliwości wyskoczenia w czasie przerwy do domu, bliskiego dojścia, co było
sprawą liczącą się szczególnie w zimie lub jesiennej szarugi.
Już w 1948 roku nasze drogi się rozeszły. Wtedy to kończąc
szkołę podstawową dokonywaliśmy wyboru naszych życiowych dróg. Nieliczni szli
do ogólniaka, większość jednak wybierała szkoły zawodowe, bądź naukę zawodu w
warsztatach rzemieślniczych. Zapewne do tych należał Edmund, bo zginął mi z
oczu na wiele lat. Jego nazwisko znalazłem dopiero po latach, na wspomnianej
symbolicznej mogile, na witomińskim cmentarzu.
Ostatni, przypadkowo, zgadaliśmy się z sąsiadką. Okazało się
wtedy, że jest córką mojego szkolnego kolegi Edmunda. Z relacji sąsiadki
opisującej tragiczny los swojego ojca wyłonił się dość wyraźny zarys tragedii.
Edmund był starszym rybakiem na traulerze „Brda”, którego
armatorem był gdyński „Dalmor”. Statek nie należał do najnowszych.
Był styczeń 1975 roku. „Brda” łowiła na Morzu Północnym.
Nasilający się sztorm sprawił, że statek próbował szukać schronienia w
niewielkim duńskim porcie Hansholm. Statek dotarł do portu, była noc z 9 na 10
stycznia 1975 roku. Uderzenie fali sprawiło, że statek rzucony został na
umocnienia nabrzeża i położył się na burcie. Kolejne fale dokonały ostatecznego
zniszczenia. Licząca 18 osób załoga podjęła próbę ratunku. Duńczycy podjęli
próbę ratowania za pomocą śmigłowca. Z dziobu statku wyciągnięto siedmiu rozbitków.
Rybaków znajdujących się na śródokręciu zmyły sztormowe fale. Próba ratunku
była bezskuteczna. Wprawdzie udało się wyciągnąć jednego rozbitka, ale zmarł on
na zawał serca.
Polskie władze i armator po identyfikacji ciał przez rodziny
sprowadziły zwłoki do Gdyni i urządziły pogrzeb finansowany przez firmę.
Kontynuowano tez dalsze poszukiwania członków załogi naszego trawlera. Bez
rezultatu...
Przed paroma laty, w duńskim miasteczku wmurowano tablicę
upamiętniającą tę tragedię, na którą zaproszono polskie rodziny zmarłych
rybaków. Jak oświadczyła córka Edmunda, pomimo upływy lat, trauma tej tragedii
pozostała...
wtorek, 1 października 2013
Gdynia – druga strona medalu
Zwykle mówiąc lub pisząc o
przedwojennej, budującej się Gdyni i gdyńskim porcie, popada się
w euforię. Prezentowany obraz jawi się w ciepłych barwach, a
niewątpliwe osiągnięcia napełniają czytelnika patriotyczną
dumą. A było z czego, w końcu w ciągu jednego pokolenia, na tzw. „surowym
korzeniu” wybudowano miasto i nowoczesny port, który wkrótce był
największym portem na Bałtyku.
Tymczasem rzeczywisty obraz miasta był
bardziej złożony i miał sporo ciemnych plam, które nie wszyscy
dostrzegli. Jako dziecko z przedmieść Gdyni te ciemne plamy znam z
autopsji. Pamiętam mieszkanie na poddaszu, bez wygód, pamiętam
bezrobotnego ojca, zakupy „na zeszyt”, zupę z lebiody, jaką
częstowała nas sąsiadka, kartofle w mundurkach i „ślepy
śledzik” (krążki pokrojonej cebuli zalane octem) na obiad, mięso
z taniej jatki i inne „przysmaki” z mojego dzieciństwa.
Tak więc miasto Gdynia to nie tylko
„szklane domy” przy ul. 10 lutego i Świętojańskiej, ale też
dzielnice slumsów na przedmieściach, bose dzieci chodzące do
szkoły w połatanych ubraniach, dożywianie tych dzieci w specjalnej
szkolnej stołówce, zbieranie szczawiu na pobliskich łąkach, a
także jagód i grzybów w lesie, bo od tych zbiorów zależało czy
będzie w domu obiad dla ojca wracającego z pracy (o ile taką pracę
w danym czasie posiadał).
Niektóre z tych mankamentów
dostrzegane były przez ówczesnych pisarzy i publicystów, którzy
do „beczki gdyńskiego miodu” dodawali łyżkę dziegciu, a będąc
osobami wrażliwymi na ludzką biedę, czynili to z myślą o
obudzeniu sumień decydentów, licząc zapewne w swojej naiwności na
poprawę losu gdyńskiej biedoty. A może chodziło im tylko o
reporterską rzetelność w opisywanym obrazie?
Oto garść fragmentów tekstów
dotyczących naszego miasta z lat 30 – tych ubiegłego wieku.
Zbigniew Uniłowski - „Wiadomości
Literackie” 1937 rok, urywek z tekstu pt. „Gdynia na co dzień”:
„...co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał troszkę i
sprzedał zarabiając czterokrotnie (...). Inny wystawił dom
pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z
komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny.
Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą
szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy
zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być taki tani jak
te opryszki. (...) Nie da rady za duża konkurencja. (...) Atmosfera
kantu, pośpiechu i ambicji. (...) Pieniądz brzęczy i przygłusza
czystą melodię przyszłości. (...)”
Melchior Wańkowicz - „Wiadomości
Literackie” 1937 roku, urywek z tekstu pt. „Judym w szczeblu
służbowym”: „Mam dość tych gdyniohymnów. Już czas tej Gdyni
starzeć, obrastać polskim kłopotem, jak kadłub okrętu
wodorostem. (...) Polska jest wsiowa i powolna, miasteczkowa i
brudna, nierychliwa i nędzna, toczona przez wielkie trądy moralne i
materialne.”
Bolesław Polkowski (mieszkaniec Gdyni,
autor Gdyńskich Roczników Statystycznych, harcmistrz, obrońca
wybrzeża 1939 roku, po wojnie wykładowca na WSHM w Sopocie) -
„Wiadomości Literackie” 1937 rok, w artykule pt. „Z czego się
składa Gdynia” pisze: „Gdynia jest miastem kontrastów. Obok
wielkiej budowli wystają z ziemi stare, zmurszałe już domki –
chatki. W centrum miasta obok gmachu Komisariatu Rządu stary Kaszub
zasiewa swe pole (...) Obok eleganckich futer i uszminkowanych
twarzy pięknych pań, spotyka się nędznie ubranych i zmizerowanych
bezrobotnych i ich dzieci, wlokących się na żebry (...)”
J. Łobodowski - „Wiadomości
Literackie” 1937 roku, w artykule pt. „Notatki gdyńskie”
pisze: „Budownictwo na terenie Gdyni nie poszło właściwą drogą.
Ludność robotnicza przybywająca do Gdyni, spotyka się z brakiem
mieszkań. Płace robotnicze nie pozostawały w żadnym stosunku do
czynszu lokalowego. Kwestia mieszkaniowa została przez nich samych
rozwiązana w sposób szkodliwy dla miasta i mieszkańców (...)”
Z. Uniłowski w innym miejscu
przytaczanego już wyżej artykułu pisze: „...Magnes pracy
przyciągał tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele,
uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc
innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do
stawiania prowizorycznych schronisk (...) Dzikie budownictwo
porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem
(...) Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów dla
rzeszy bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie
całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i
oczekiwaniem, przeistacza się powoli w lumpenproletariat, w
zawodowych łazików, żyjących z zapomóg (o ile są), a często z
grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasożyt społeczny już
nie ozdrowieje (...).”
Na koniec zachęcam do zapoznania się z jeszcze jednym tekstem pokazującym Gdynię z trochę innej strony KLIK.
niedziela, 29 września 2013
Moja relacja - część 2
W niemieckiej szkole obowiązywał
oczywiście język niemiecki. W tym języku mówili do nas
nauczyciele, w tym języku należało odpowiadać na zadawane
pytania. Po niemiecku też należało rozmawiać. Nakaz ten był
przez nas powszechnie łamany. Między sobą, na przerwach,
rozmawialiśmy po polsku, natomiast na lekcjach mówiliśmy po
niemiecku. Po niemiecku też mówiliśmy w miejscach publicznych.
Poza szkołą, gdzie byli niemieccy nauczyciele i uczniowie
Volksdetsche. Mieliśmy też Niemców za sąsiadów. Obok nas, na
ówczesnej Ahrenstrasse, czyli Kłosowej (więcej o niej tutaj), zamieszkał Niemiec Karl
Schultz, dowódca armaty przeciwlotniczej ustawionej na gmachu szkoły
morskiej. Ożenił się on z Kaszubką Martą Ponke. Było to
małżeństwo bezdzietne. Wraz z nimi mieszkała „stara Ponkowa”,
która mówiła zwykle po kaszubsku. Schultz nie reagował na naszą
polską mowę, gdy w czasie dziecięcych harców krzyczeliśmy po
polsku.
Z drugiej strony naszego podwórka
znajdowała się posesja rodziny Stenclów. Posesja leżała przy ul.
Jęczmiennej. Przed wojną Stenclowie prowadzili tam „kolonialkę”,
czyli sklep spożywczy i magiel. Jego brat, właściciel sąsiedniego
budynku (z czerwonej cegły, trzy kondygnacje) wynajmował część
pomieszczeń w tej kamienicy na potrzeby cisowskiej szkoły. Stencel
był Kaszubem, pod wpływem swojej niemieckiej żony. W czasie
okupacji ich syn Janek był gestapowcem, podobno na Kamiennej Górze (więcej o tej dzielnicy tutaj),
ich córka była Blitzmadel, czyli służyła w zmilitaryzowanej
formacji dziewcząt, obsługujących radiostację i inne urządzenia
łączności. Paradowała w dobrze dopasowanym mundurze i nie
utrzymywała żadnych kontaktów z rówieśniczkami z Ćmirowa.
Najgroźniejsza z całej rodziny była „stara Stencelka”, mogła
ona bowiem zadenuncjować każdego polskiego sąsiada.
Nieopodal, przez pole Lubnera, na tak
zwanej Malinowskich Górce osiedlił się kolejny SS – man wysokiej
rangi Sturmbahnfuhrer chyba Muller. Zajął on pałacyk Malinowskich
wraz z ogrodem i sadem. Tam zatrudniał polskich „wolontariuszy”,
którzy pracując na „jego włościach” otrzymywali nieco płodów
rolnych lub owoców, a przede wszystkim bezpieczeństwo, gdyż SS –
man nie pozwalał szykanować swoich pracowników, świadczących mu
wielorakie prace przy gospodarce.
Wspomniałem już wyżej o kierowniku
szkoły SS – manie Schumannie, który zajął jeden z trzech
budynków tak zwanej starej szkoły i przyległy, duży sad i ogród.
Ten uprawiali uczniowie klasy, zajmującej sąsiedni budynek. Praca w
ogrodzie Schumanna odbywała się legalnie w ramach tak zwanego
Gartenbau, czyli prac ogrodowych. Dziwne to były zajęcia,
polegające na skopywaniu grządek, plewieniu i zbieraniu nawozu z
ulicy Chylońskiej. Przedmiot ten nie figuruje na świadectwie
szkolnym (którym dysponuję), była to więc „lewizna”. Te prace
w ogrodzie nadzorował Herr Stanitzky, który mieszkał nieopodal w
checzy Jungowskich (?) zmienili nazwisko na Jung.
Takich przypadków zmiany nazwiska z
polskiego na niemieckie było w naszej okolicy więcej. Zabieg ten
bowiem był chętnie stosowany, żeby przypodobać się okupantowi i
ciągnąć z tego korzyści. Podobnie jak strzec się trzeba było
„przechrztów”, jak nazywał tych osobników mój ojciec, którzy
nagle poczuli się Niemcami i współpracowali z Niemcami. Powszechna
też była opinia, że niebezpieczni są gdańszczanie, którzy w
przeciwieństwie do Niemców z Reichu, byli bardziej fanatyczni.
Na zakończenie słów kilka o
schronach i nalotach bombowych na Gdynię i Cisowę (więcej na temat nalotów tutaj). Ja najlepiej zapamiętałem
pierwszy wojenny nalot na okupowaną Gdynię, który miał miejsce w
czerwcu lub lipcu 1941 roku, po napaści Niemców na ZSRR. Wtedy
kilka radzieckich samolotów, w godzinach popołudniowych
zbombardowało gdyński port. My uciekliśmy do lasu, szukając w nim
schronienia. Naloty te powtórzyły się w następnych dniach, lecz
były one niegroźne.
Naloty na Gdynię nasiliły się od
1943 roku. Zapamiętałem kilka z nich. Pamiętam nalot dzienny na
lotnisko w Rumi, w święta Wielkanocne. Duży, dzienny nalot
amerykański z dnia 9 października 1943 roku (więcej o nim tutaj), na port, śródmieście,
a także na Chylonię i Cisową, o których wspomina jeden z relacji
zawartej w tekście księdza Gawrona. Pamiętam nocne naloty, chyba
już w 1944 roku, gdzie używane były flary. Pamiętam zamglenia
stosowane przez Niemców, które obsługiwało wojsko włoskie, a
polegające na puszczaniu sztucznej mgły z metalowych beczek ustawionych w różnych częściach miasta i portu, w Cisowej takich
beczek nie było. Były natomiast w Chyloni przy płocie gazowni.
Z tego też czasu pochodzą moje
wspomnienia z budowy w naszej dzielnicy schronów ziemnych tak
zwanych Splitergraben. Schrony takie na Ćmirowie (o tej dzielnicy więcej napisałem tutaj) były dwa. Jeden na
polu, nieopodal lasu, przy ul. Słomianej, a drugi przy ul.
Jęczmiennej, w pobliżu ul. Owsianej (więcej na jej temat tutaj). Schrony te wybudowali, o ile
dobrze pamiętam, jeńcy francuscy pod niemieckim nadzorem. Ich
konstrukcja była słaba, zadaszenie i ściany boczne, wyłożone
sosnowymi deskami. Biegły one zygzakiem na długości około 60 –
80 metrów. Kryła je dość gruba warstwa piasku, lecz jak sama
nazwa wskazuje, chroniła ona najwyżej przed odłamkami.
Z początkiem I kwartału 1945 roku,
gdy front zbliżał się już do Trójmiasta, zaczęto masowo budować
ziemianki, czyli bunkry w lesie w pobliżu cmentarza. Te budowano
solidniej. Kopała je miejscowa ludność na własne potrzeby.
Wkopywano się w morenowe wzgórze, szalowano dziurę balami sosny,
okrywano zwykle dwiema warstwami bali drewnianych, i obsypywano
całość grubą warstwą ziemi.
W takim bunkrze, wraz z rodzinami
sąsiadów, mieszkaliśmy przez kilka ostatnich tygodni wojny. Już
po wojnie, schronów takich w rejonie cmentarza, naliczyłem
kilkanaście...
piątek, 27 września 2013
Moja relacja - część 1
W nr 8 Zeszytów Gdyńskich jaki ukazał
się we wrześniu 2013 roku, znajduje się obszerny tekst księdza
Mirosława Gawrona, prezentujący losy mieszkańców Cisowej w latach
hitlerowskiej okupacji. Tekst powstał w oparciu o relacje
mieszkańców tej dzielnicy i ma charakter wspomnień osób, które
osobiście (wtedy jako dzieci bądź młodzież) opisywanych przeżyć
doświadczyły.
Do tekstu tego sięgnąłem z dużym
zainteresowaniem. Jestem bowiem byłym mieszkańcem Cisowej, w której
przeżyłem 18 lat, od 1938 roku do 1956 roku. W Cisowej zamieszkałem
wraz z rodzicami jako czteroletni chłopiec, a opuściłem ją jako
młodzieniec 22 letni. Gdy wybuchła wojna liczyłem lat pięć, a
gdy dobiegała końca lat jedenaście. Traumatyczne przeżycia lat
wojny sprawiły, że wiele wydarzeń z tego okresu pamiętam z dużą
dokładnością, chociaż zapewne „czynnik czasu” spowodował, że
niektóre przeżycia, a także nazwiska, nazwy i inne uległy
zatarciu.
Lektura tekstu księdza Gawrona wiele
moich wspomnień ożywiła. W niektórych przypadkach wzbudziła moje
wątpliwości, gdyż opisane wydarzenia moja pamięć zarejestrowała
nieco inaczej. Nie wnikając w szczegóły oraz stojąc na
stanowisku, że każdy ma prawo do własnych wspomnień, zdecydowałem
się nie polemizować z niektórymi szczegółami według mnie
niedokładnymi, a zaprezentować własne zapewne również
subiektywne. Ponieważ większość moich wspomnień zostało już
wcześniej opublikowane w „Wiadomościach Gdyńskich”, „Roczniku
Gdyńskim”, oraz w książce pt. „Wypędzeni ze wschodu”, gdzie
jest mój tekst pt. „Uciekinierzy” oraz w książce pt. „Moje
wojenne dzieciństwo”, wydawnictwo pod tymże tytułem, gdzie w
tomie X jest mój tekst pt. „Wojenna Gdynia”, tu tylko garść
ciekawostek, może nawet mało istotnych dla całości wojennego
obrazu Cisowej.
Gdy Niemcy zbliżali się do Cisowej
uciekliśmy do Śródmieścia, gdyż mój ojciec uważał, że Gdynia
będzie się skutecznie broniła. Ewakuowaliśmy się pieszo, w biały
dzień, niosąc tobołki pościeli i rzeczy osobistych. Było to
około 6 – 7 września 1939 roku. W czasie ucieczki nigdy nie
byliśmy atakowani przez niemieckie lotnictwo ani też nękani ogniem
artylerii. Schroniliśmy się u wujostwa przy ul. Chrzanowskiego, w
baraku (dzisiaj jest w tym miejscu Portowa Przychodnia Zdrowia). W
czasie nalotów i ostrzału chroniliśmy się w schronie Urzędu
Morskiego.
Po kilku dniach, w godzinach porannych,
pojawili się Niemcy na motorach. Przeprowadzili
pobieżną rewizję mieszkań i zabrali mężczyzn, mojego ojca i
wujka. My, czyli moja mama, brat, siostra i ja, przenieśliśmy się
do znajomych Kaszubów na Plac Kaszubski. Tam przeżyłem kolejną
rewizję przeprowadzoną przez żołnierzy niemieckich. Wnet też z
internowania powrócił mój ojciec, a rodzice zdecydowali się na
powrót do Cisowej. Na zwiady wysłano moją siostrę Wandę (rocznik
1923), która w ciągu jednego dnia odwiedziła nasze mieszkanie w
Cisowej i powróciła z wiadomością, że nasz dom jest niezburzony,
mieszkanie częściowo okradzione, ale że możemy wracać. Niebawem
rodzice załatwili furmankę i na niej wróciliśmy do naszej
dzielnicy. O ile pamiętam, nikt nas nie legitymował ani nie
kontrolował. W mieszkaniu brakowało naszego radia i nieco bielizny
pościelowej.
Z okresu tego okresu pamiętam głównie
strach jaki panował w naszej rodzinie. Mama bała się aresztowania
ojca, uczestnika powstania wielkopolskiego i śląskiego, a w okresie
między wojennym aktywisty PPS. Na szczęście skończyło się tylko na
strachu.
Już jesienią pojawiło się kolejne
niebezpieczeństwo, zaczęły się wysiedlania do centralnej Polski.
Baliśmy się wypędzenia w nieznane...
Ojciec wracając z pracy przynosił
coraz to nowe wiadomości wzbudzające i podsycające nasze obawy.
Tymczasem moja siostra Wanda z nakazu Niemców musiała podjąć
fizyczną pracę. Skierowana została wraz z grupą innych dziewcząt
do grabienia opadających liści z drzew (chyba na ul. Wolności).
Brat Jerzy (rocznik 1928) podjął naukę w niemieckiej szkole,
wybudowanej przez Polaków, lecz uruchomionej już przez Niemców.
Szalała zima. I wtedy, chyba w
styczniu 1940 roku, musiałem pójść do niemieckiej szkoły (więcej o "mojej szkole" napisałem tutaj), gdyż
obowiązek szkolny obejmował dzieci od 6 roku życia. Byłem bardzo
przestraszony! Wszystko było nowe. Tłum rówieśników,
przepełnione klasy i niemieccy nauczyciele, mówiący wyłącznie po
niemiecku. Odtąd przez najbliższe lata, do czwartej klasy włącznie,
do jesieni 1944 roku byłe uczniem Volksschule No 17 w Cisowej.
Obszerne wspomnienia z tego okresu opisałem we wspomnianej już
książce „Moje wojenne dzieciństwo”.
Szkole niemieckiej zawdzięczam tylko
jedno, dość dobre opanowanie potocznego języka niemieckiego.
Zapamiętałem też kilka nazwisk niemieckich nauczycieli. Moją
pierwszą wychowawczynią i nauczycielką była Helene Koswig,
stara panna lat około 40, nazistka, paradująca z odznaką NSDAP,
przypiętą do bluzki. Poza tym uczył mnie Herr Tromke, bijący
uczniów trzcinką, gdzie popadnie (wspomniałem o nim już na blogu tutaj).
Dalej był Herr Stanicky, chyba kaszub Volksdeutsch, paradujący w
mundurze Herr Schulleiter, czyli kierownik szkoły o nazwisku
Schumann, umundurowany hitlerowiec, którego zapamiętałem, bowiem
zostałem przez niego spoliczkowany i nazwany Kaszubem –
verfluchter Kaszube!
Ciąg dalszy nastąpi...
wtorek, 30 kwietnia 2013
1. majowe refleksje
Z opowiadań rodziców wiem, że
pierwszy raz w pochodzie uczestniczyłem w wieku trzech lat.
Mieszkaliśmy wtedy na Obłużu, a pochód był w Śródmieściu.
Robotnicy z okolic Cisowej, Chyloni, Demptowa, Grabówka, Obłuża i
Oksywia, zebrali się przy siedzibie Polskiej Partii Socjalistycznej
na Grabówku, która mieściła się tuż przy Poczcie (po wojnie
przez lata była to siedziba Ochotniczej Straży Pożarnej – dość
długi parterowy barak).
Zebrało się kilkaset osób, całe
robotnicze rodziny, w tym kobiety z dziećmi. Pochód ruszył przed
południem w kierunku Śródmieścia, demonstranci szli ul. Morską,
dalej ul. 10 lutego na Plac Grunwaldzki, gdzie odbył się wiec.
Żądano pracy i chleba. Takie były
hasła, takie transparenty i okrzyki. Policja nie interweniowała,
bowiem porządku pilnowała Milicja Robotnicza, której członkowie
asekurowali pochód przed potencjalnymi prowokatorami.
Podobno maszerującym przygrywała
jakaś amatorska orkiestra, a ludzie śpiewali „Czerwony Sztandar”
oficjalny hymn PPS. Ale wszystko to znam wyłącznie z opowiadań
rodziców, którzy pochód ten często wspominali.
Było tak w 1937 roku, bo rok później,
pochód był jeszcze większy, ale nasza rodzina już w nim nie
uczestniczyła.
Poza wspomnieniami z tego pochodu
pamiętano też wydarzenia z 1936 roku na Grabówku. Pamiętano
strajk z czerwca tego roku, który miał burzliwy, krwawy przebieg.
Pamiętano czarną chorągiew, którą strajkujący robotnicy
budowlani wywiesili na gmachu Pośrednictwa Pracy przy ul. Morskiej
89 (dziś jest tam Młodzieżowy Dom Kultury).
Mówiono o brutalności policji, która
strzelała do robotników, raniąc kilka osób w tym jedną
śmiertelnie (9 rannych, a Stanisław Czapski zmarł w szpitalu).
Organizatorem tego strajku był Związek
Zawodowy Robotników Budowlanych, obok Związku Zawodowego
Transportowców, główna siła po9lityczna robotników Gdyni.
W okresie tym ZZRB walczył o
utrzymanie dotychczasowych stawek płac, przestrzeganie liczby godzin
pracy, oraz zmniejszeniu liczby bezrobotnych, i to stało się
powodem strajku i jego stłumienia.
Żądano też zorganizowania robót
publicznych w celu zmniejszenia bezrobocia, które w tym czasie
wynosiło w Gdyni około 10%.
Mediatorem pomiędzy strajkującymi, a
pracodawcami i władzami miasta został dziennikarz i działacz PPS z
Grudziądza Kazimierz Rusinek. Szybko znalazł on posłuch u
robotników i doprowadził do wyciszenia rozruchów.
O wszystkim tym opowiadali moi rodzice,
a ja po latach znalazłem potwierdzenie ich relacji w publikacjach.
Osobiście z tamtych lat zapamiętałem tylko dwa epizody –
bezrobotnego ojca, który każdą zimę spędzał w domu i wypatrywał
wiosny oraz zupę „wodziankę” jaką koledzy z sąsiedztwa
przynosili w kankach na mleko z odległego „pośredniaka” na
Grabówku. Dodatkiem do tej zupy były prasowane kostki kawy zbożowej
z cukrem, które to kostki zjadaliśmy traktując tę kawę jako
namiastkę cukierków...
Subskrybuj:
Posty (Atom)