W życiu, a szczególnie na wojnie, wiele zależy od szczęścia. Szczęściarze przeżywają, a ci którym szczęścia zabrakło giną, bądź wychodzą z wojny okaleczeni fizycznie lub psychicznie. Ja, urodzony przed wojną, któremu przyszło przeżyć wojnę jako dziecko, miałem szczęście. O śmierć w czasie wojny otarłem się kilkakrotnie. Również w okresie tuż powojennym, kiedy pozostałości tego kataklizmu nadal zbierały ofiary, mnie się udawało. Ginęli członkowie mojej rodziny, ginęli koledzy i sąsiedzi, a mnie ciągle sprzyjał los.
Pomimo upływających lat wspominam tych, którym się nie udało, którym zabrakło wojennego "fartu". Już po wkroczeniu Rosjan do naszej dzielnicy zginął mój kolega ze szkoły, mieszkaniec Meksyku. Zginął głupio i niepotrzebnie, ale która śmierć jest potrzebna? Jak relacjonował to wydarzenie jego brat, młody zwany "Rusek" zginął od serii niemieckiego k-mu. Gdy Rosjanie atakowali z marszu Kępę Oksywską, on 12 letni chłopak, wiedziony ciekawością wszedł na płot, aby przyglądać się natarciu. Wtedy ścięła go seria z niemieckiego karabinu. Śmierć była natychmiastowa.
Nieco później, w kwietniu lub maju 1945 roku, zginął drugi mój klasowy kolega, Edward K., mój równolatek. W księdze parafialnej przy jego nazwisku odnalazłem taki zapis proboszcza księdza T Danielewicza - "zginął od pocisku". To prawda, zginął od pocisku, przy którym manipulował próbując go rozbroić. Detonacja zabiła Edka na miejscu. Był miłym i spokojnym chłopakiem.
Kolejny mój kolega, tym razem z podwórka, Janek U. miał więcej "szczęścia", bawiąc się zapalnikiem od ręcznego granatu przeciwpancernego spowodował jego detonację. Przeżył wybuch, ale bez lewej ręki, zdeformowaną prawą dłonią, bez prawego oka i z bliznami na twarzy. Miał zaledwie 14 lat, gdy u progu dorosłości spotkało go to nieszczęście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz