sobota, 28 czerwca 2014

Oksywski panteon

Stary oksywski kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła od zawsze wzbudzał mój sentyment. Tu, według ksiąg kościelnych w dniu 4 marca 1934 roku, zostałem ochrzczony i tu – przez pierwsze lata mojego dzieciństwa – jako mieszkaniec Obłuża lecz parafianin oksywski – wraz z rodzicami i rodzeństwem uczestniczyłem w chrześcijańskich obrzędach. Później, już jako dorosły, często wraz z żoną odwiedzałem tę świątynię i przyległy do niej cmentarz, a szczególnie grób Antoniego Abrahama i jego żony. W czasie jednych odwiedzin, a były to lata 70 – te ubiegłego wieku, znaleźliśmy na ścianie kościoła wmurowane kawałki blach kadłubów naszych wojennych okrętów, uczestników walk II wojny światowej. Środek tej martyrologicznej ekspozycji wieńczy krzyż, a przed ścianą z tablicami umiejscowiono kamienną płytę ołtarza. Oznacza to, że w tym miejscu odprawiane bywają msze ku pamięci i w intencji członków załóg tych okrętów, którym nie dany był powrót do Ojczyzny.

Ostatnio, już od paru lat miejsca tego ze względu na stan zdrowia nie odwiedzam, ale z doniesień prasowych wiem, że przed laty, doszło do sporu pomiędzy ówczesnym proboszczem, a Stowarzyszeniem Marynarki Wojennej w Londynie, w związku z ustawieniem tam tablic nagrobnych dwóch naszych przedwojennych wiceadmirałów – Jerzego Świrskiego i Józefa Unruga. Miejscowy proboszcz twierdził, że płyty te przeszkadzają w celebrze, natomiast przedstawiciele Stowarzyszenia uzasadnili swoją racje tym, że sporne miejsce zostało wykupione...

Dalej nie śledziłem tego sporu i jego zakończenia. Bez względu na efekt tego nieporozumienia, już sam fakt, że do niego doszło – daje sporo do myślenia...



czwartek, 26 czerwca 2014

Bieda na gdyńskich przedmieściach

Już wcześniej pisałem na blogu o gdyńskich przedmieściach – o Meksyku, Grabówku, Ćmirowie, Babskim Figlu i Strasznicy. Ponieważ dzieciństwo spędziłem na przedmieściach Gdyni, wiele spraw znam z autopsji, bowiem wiele z nich były moją codziennością przez wiele lat. Dzisiaj, gdy spoglądam na tamte lata z perspektywy czasu wspomnienia przywołują obrazy przeszłości i mogę wręcz z dystansem próbować dokonać ich oceny.

Wtedy owe sprawy wydawały mi się czymś naturalnym, oczywistym, innych realiów bowiem nie znałem, a więc nie mogło być mowy o jakimkolwiek porównaniu. Innym światem mojego dzieciństwa było życie w śródmieściu, ale tam bywałem sporadycznie. I tak na przykład na gdyńskiej plaży w tym czasie nie byłem, bo moi rodzice ani też rodzeństwo z plaży nie korzystało. Jedyną śródmiejską atrakcją tamtych lat było Święto Morza z 1939 roku, oraz udział w mszy polowej na Placu Grunwaldzkim, w której uczestniczył tam nasz sąsiad, żołnierz Gdyńskiego Batalionu Obrony Narodowej. Pamiętam także drzwi obrotowe Poczty Głównej przy ul. 10 lutego, które kojarzyły mi się z karuzelą, które niekiedy dojeżdżała do Chyloni.

Tak więc mój dziecięcy świat ograniczał się w zasadzie do Cisowej, do Ćmirowa, Strasznicy, cmentarza, pobliskiego lasu i pól Lubnera porośniętych żytem lub ziemniakami. Dużą atrakcją lata była Cisowska Struga (mówiło się „rzeczka”). Tam zażywaliśmy kąpieli, łapaliśmy malutkie rybki na wędki z patyka leszczyny, latem w lesie zbieraliśmy jagody, a jesienią grzyby. Do kina nie chodziliśmy z uwagi na koszty. Chodziliśmy regularnie do kościoła. Wszystkie te urozmaicenia przebijały dożynki. Na nie i na Święto Morza czekaliśmy cały rok, odliczając dni do rozpoczęcia uroczystości.

Dopiero w lecie 1939 roku ojciec kupił używane radio „Philipsa” . Przybyła nam nowa rozrywka, słuchaliśmy muzyki, lwowskiej fali, przemówień politycznych. Mówiło się dużo o wojnie, o marszałku Rydzu – Śmigłym. My dzieci mieliśmy swoje sprawy, bawiliśmy się w wojnę, w chowanego i inne tego typu zabawy.

Tymczasem życie toczyło się zwyczajnym torem. Żebracy chodzili od drzwi do drzwi prosząc o chleb. Żywność kupowano w „kolonialce” Stencla na ul. Jęczmiennej na zeszyt. Mama często jeździła na Halę Targową w sobotę na zakupy, bo wtedy sprzedawcy obniżali cenę towarów, żeby nie zostać z niesprzedanym towarem na niedzielę.


W czasie żniw sąsiedzi po powrocie z pracy, często dorabiali sobie u miejscowych gburów, przy żniwach i innych pracach polowych. Ponieważ z reguły w wielodzietnych rodzinach liczył się każdy grosz, bo trzeba było ubrać i wyżywić rodzinę. Każda rodzina posiadała mały przydomowy ogródek, w którym sadzono warzywa do codziennej konsumpcji, a także niekiedy ziemniaki na całą długą zimę. Hodowano także króliki i kury, niekiedy świniaka. I tak toczyło się życie ubogich rodzin na gdyńskim przedmieściu.

wtorek, 24 czerwca 2014

O cisowskim cmentarzu słów kilka

Kilkusetletnia Cisowa przez wieki nie miała swojego cmentarza. Zmarłych mieszkańców grzebano na cmentarzu chylońskim przy kościele św. Mikołaja, bądź w Rumi. Tak było do grudnia 1936 roku, gdy przy parafii pw. Przemienienia Pańskiego powołanej do istnienia zaledwie trzy lata wcześniej (21 grudzień 1933 rok) odbył się pierwszy pochówek na nowo powstałym cmentarzu. Zlokalizowano go przy końcu ul. Owsianej, tuż przy lesie. Ziemię pod cmentarz ofiarowali miejscowi gospodarze, Teresa i Leon Lubner. O cmentarzu tym pisałem już wcześniej w „Wiadomościach Gdyńskich” (nr 11/1999 rok, gdzie jest mój tekst pt. „Trochę wspomnień o Cisowej”). Tam więcej szczegółów o cisowskim cmentarzu, między innymi o jego wojennych losach oraz o losach tamtejszej parafii.

Gdy wiosną 1938 roku sprowadziliśmy się do Cisowej i zamieszkaliśmy przy ul. Kłosowej, staliśmy się sąsiadami tego cmentarza. Ulica Kłosowa była zabudowana tylko po parzystej stronie. Po stronie nieparzystej (poza dwoma barakami) rozciągały się pola Lubnera, na którym od czasu do czasu rosło żyto lub ziemniaki. Wystarczyło wyjść przed budynek, aby widzieć cmentarz i to co się na nim działo.

Od strony osiedla cmentarz był ogrodzony siatką druciana. Zapewne ze względów oszczędnościowych siatki nie założono od strony lasu, z którym sąsiadował ten teren. Wejście na cmentarz było od strony ul. Owsianej, tu gdzie nadal się znajduje. Na lewo od wejścia było zaledwie kilka grobów, głównie małych, dziecięcych. Pozostały teren był niezagospodarowany. Był to ugór, porosły trawą i polnymi kwiatami. Cmentarzem zarządzał emeryt pan Holka. On i jego liczni synowie kopali kolejne mogiły. Uruchamiali sygnaturę, gdy kondukt zbliżał się do bramy cmentarza, uprzątali groby, słowem dbali o mogiły i o cały cmentarz.

Zdarzało się, że pod nieobecność kościelnego asystowali księdzu w obrzędach, a z reguły pomagali w niesieniu trumny od bramy cmentarnej do mogiły.

Tak było przed wojną, w czasie okupacji i tuż po wojnie. A gdy już o wojnie mowa, to z tego czasu utkwiły mi w pamięci następujące wydarzenia. Zamalowane smołą polskie napisy na nagrobkach, pogrzeb księdza Leona Dzienisza, którego zamordowano w Dachau i urnę z jego prochami, pogrzeb polskiej rodziny, która zginęła w czasie bombardowania jesienią 1943 roku oraz rząd grobów żołnierzy niemieckich poległych w marcu 1945 roku, w czasie walk o wyzwolenie naszego miasta. Ale to już historia.

Z późniejszych wydarzeń pamiętam zmianę grabarza. Po odejściu z tej profesji rodziny Holków, na cmentarzu rządziła kobieta, nazwiskiem Lange, a po niej sprawami cmentarza zajęła się jakaś spółka młodych mężczyzn.

W ostatnich latach ruch na cmentarzu znacznie zmalał, bowiem jest on już zamknięty. Grzebani są tu teraz tylko ci, którzy wcześniej zadbali o miejsce na mogiły, bądź ci, których grzebie się na miejscach po zmarłych przed laty członkach rodziny. Cmentarzem zarządza proboszcz parafii pw. Przemienienia Pańskiego, bowiem cmentarz jest wyznaniowy, katolicki.


Osobiście mam duży sentyment do tego cmentarza. Kojarzy mi się on z moją młodością, a także z tym, że spoczywają tu moi rodzice.

wtorek, 17 czerwca 2014

Flak – działo obrony przeciwlotniczej

W połowie 1943 roku, gdy nasiliły się naloty alianckie na nasze miasto, Niemcy wzmogli swoją obronę przeciwlotniczą. Zwiększono ilość punktów zamglenia, wybudowano schron przeciwlotniczy, a także w mieście i na jego obrzeżach rozmieszczono większą ilość dział obrony przeciwlotniczej. Działa te zwane przez Niemców flakami (skrót od Fliegerabwehrkanone) ustawiano na dachach niektórych budynków, na okolicznych wzgórzach, a nawet na polach i łąkach. Stosowano działa jednolufowe, a także działa wielolufowe. W użyciu były także ciężkie karabiny maszynowe. Gdy warunki pozwalały obok dział stawiane były reflektory nazywane Scheinwerfer. Zapewne w użyciu był też radar, bowiem o pojawieniu się alianckich samolotów syreny powiadamiały ze znacznym wyprzedzeniem, niekiedy godzinnym.

Stosowana przez Niemców obrona przeciwlotnicza była dość skuteczna, bowiem według dostępnych źródeł, w pierwszym okresie wzmożonych nalotów, dochodziło aż do 15% zestrzeleń samolotów biorących udział w nalocie. Była to zasługa wyłącznie owych dział przeciwlotniczych, bowiem w naszym rejonie nie dochodziło do obrony przy użyciu myśliwców.

W czasie, o którym tu mowa, naloty alianckie odbywały się przez całą dobę. We dnie atakowali Amerykanie, zaś nocami angielski RAF, który docierał nad Gdynię trasą przez Morze Północne i Bałtyk.

W pobliżu mojego miejsca zamieszkania, w Cisowej, flak i reflektor ustawiony był na łąkach, za torem kolejowym, około kilometra od osiedla. Dziwna to była lokalizacja. Teren był odsłonięty, niezadrzewiony, widoczny już z dużej odległości, a więc łatwy do skutecznego zaatakowania. Obok działa były jakieś drewniane baraki czy ziemianki, w której mieli kwatery żołnierze obsługujący działo i reflektor. Tę niemiecką placówkę omijano z daleka, obawiając się ewentualnych szykan. Dopiero po wojnie, my dzieciarnia chodziliśmy tam, aby na pozostawionej przez Niemców armacie bawić się w karuzelę. Działo osadzone było na stałe, na betonowym fundamencie. Reflektora nie było, widocznie Niemcy uciekając zabrali go ze sobą, baraki rozebrali miejscowi na opał lub budulec.


W odległości około kilometra od tego działa, w kierunku na Rumię, tuż przy nasypie kolejowym z Rumi do Oksywia, znajdowały się szczątki radzieckiego samolotu. Aluminiowe blachy i fragmenty ludzkiego szkieletu leżały w wypełnionym wodą leju. Przypuszczam, że samolot ten, już w marcu 1945 roku, w czasie walk o wyzwolenie Gdyni, strącił ów flak z naszych łąk.

niedziela, 15 czerwca 2014

Dworzec w Chyloni – nieco historii

Chronologicznie dworzec w Chyloni jest pierwszym gdyńskim dworcem. Nie tylko pierwszym, ale też najważniejszym w czasie, gdy Prusacy tędy poprowadzili linię kolejową z Królewca do Berlina. Był rok 1870, i nieco później, gdy podjęto tę inwestycję. Sfinansowano ją z piniędzy uzyskanych z kontrybucji, jaką pokonana w wojnie Francja zmuszona została wypłacić Prusakom. Zjednoczone niedawno księstwo niemieckie pod wodzą Prus i ich energicznego kanclerza Ottona von Bismarcka, wzmogły szybkość swojego rozwoju. Kolej żelazna, o której tu mowa, a więc linie kolejowe i związana z nimi infrastruktura, odegrać miały rolę nerwu gospodarczego.

Wtedy to, na trasie kolejowej Gdańsk – Wejherowo, zlokalizowano ważny dworzec w Chyloni. Lokalizacja nie była przypadkowa. Chodziło o objęcie zasięgiem kolei możliwie największego obszaru. Zlokalizowanie dworca właśnie w tym miejscu, kryterium to spełniało. Położony pomiędzy Chylonią, a Cisową mógł obsłużyć nie tylko te wioski, ale także wsie położone w dalszym sąsiedztwie – Witomino, Kack, Chwarzno, Wiczlino, a po przeciwnej stronie Pradoliny Kaszubskiej, wsie na Kępie Oksywskiej, od Oksywia i Obłuża aż po Babie Doły, Mechelinki i Rewę. Dla wsi położonych na Kępie Oksywskiej dworzec w Chyloni był najbliższym przystankiem kolejowym, a także jedyny, bowiem Kępa innym połączeniem kolejowym nie dysponowała (aż do 1928 roku, gdy od Chyloni przez łąki pociągnięto linię kolejową do portu wojennego na Oksywiu – u podnóża Kępy).

Na chyloński dworzec przybywano pieszo bądź furmankami, a stąd już koleją udawano się w dalszą podróż. Do dworca łatwo można było dotrzeć – Szosą Gdańską, a także ul. Kartuską z Wysoczyzny, a ul. Pucką od strony Kępy. Poza tym z lasów położonych w pobliżu, a podporządkowanych Nadleśnictwu w Chyloni, dowożono na stację drewno.

Składowano je na sporym placu, ciągnącym się od ul. Puckiej po zabudowania dworca, po budynek Ekspedycji Kolejowej, starej poczty i budynek główny. W tym ostatnim, już w latach późniejszych, znajdowały się poczekalnia, kasy biletowe, przechowalnia bagażu i bufet dworcowy. Na wyższych kondygnacjach znajdowały się pomieszczenia mieszkalne. Na piętrze mieszkała rodzina naczelnika dworca, a w domku po starej poczcie, jakaś rodzina urzędnika kolejowego.

Do zabudowań dworca przylegał spory ogród, który również użytkował naczelnik dworca. Między budynkiem głównym, a tym z ogrodem znajdował się szalet publiczny, z którego korzystali zarówno podróżni jak też okoliczni mieszkańcy.


Część wymienionych wyżej zabudowań istnieje do dzisiaj, chociaż zostały one znacznie zmodernizowane. W latach powojennych dworzec w Chyloni spotkały dwa poważne wydarzenia. Otóż w styczniu 1956 roku do Chyloni dotarła kolej elektryczna (SKM), którą później pociągnięto aż do Wejherowa, a w latach 70 – tych ubiegłego wieku, w rejonie dworca, uruchomiono tunel pod torami, który połączył Chylonię z Meksykiem.

piątek, 13 czerwca 2014

Dwór w Cisowej

O Cisowej, gdyńskiej dzielnicy od 1935 roku, pisałem już wcześniej. Pisałem o historii, o cisowskiej szkole, o kościele, o dożynkach, o wojennych przeżyciach. Teksty z tego zakresu można znaleźć w różnych publikacjach i książkach o Gdyni, a także na moim blogu. Wydawać więc by się mogło, że temat Cisowej gruntownie wyczerpałem. Tymczasem do problematyki tej ciągle wracam, zawsze wtedy, gdy wspominam swoją młodość, którą właśnie tam spędziłem. W jednym ze wcześniejszych tekstów zakwestionowałem istnienie w starej Cisowej dworu, chociaż różni autorzy o jego istnieniu wspominali. Jako argument służył mi fakt, że prace ziemne wykonywane w latach 70 – tych ubiegłego wieku przy okazji stawiania tam bloków i wykonywaniu robót drogowych, nie ujawniły żadnych ruin dworskich zabudowań. Lecz niepewność nadal mnie dręczyła...

Pomógł mi przypadek, gdy kolejny raz uważnie studiowałem kserokopię mapy von Schroettera z przełomu XVIII i XIX wieku, zauważyłem coś co dotąd uchodziło mojej uwadze. Otóż na szkicowo zaznaczonej wsi „Zissau” dostrzegłem niewielki kwadracik, przylegający do lesistych pagórków. Kwadracik ten, chociaż niewielki, jest wyraźnie wyodrębniony i leży w bok od obecnej ulicy Zbożowej. Informacja jest jednoznaczna, to teren zabudowań należących do rodziny Malinowskich (tzw. Malinowskich Górka). Teren obejmuje kilka hektarów – stylizowanego budynku, murowanej obory, zalesionych pagórków, a na zapleczu zabudowań stary sad i ogród. Na jednym zboczu – od strony południowej – na tarasie, rząd starych, już nieowocujących drzew czereśni.

W czasach mojej młodości na tym stoku opalaliśmy się w lecie, natomiast na przeciwległym stoku, zimą jeżdżono na sankach. Obecnie obydwie strony pagórka są zabudowane. Od strony południowej, dolinkę wypełniły koszmarne garaż, zaś od strony północnej, pojawiło się kilka budynków – baraków i pretensjonalnych pałacyków.

Tak więc zmienne były i są kolej tej posiadłości. Gdy pod koniec lat 30 – tych ubiegłego wieku sprowadziliśmy się do Cisowej, należała ona do profesora Malinowskiego i jego rodziny. W czasie okupacji panoszył się tu oficer SS. Po wojnie wdowa po profesorze powróciła do swojej posiadłości i zamieszkała tam wraz ze swoją córką. W latach 50 – tych ubiegłego wieku od strony północnej pojawił się pierwszy barak mieszkalny, tuż przy tzw. Babskim Figlu. Tak przebiegały najnowsze dzieje tej posiadłości.


Odleglejsza przeszłość posiadłości jest nadal okryta zasłoną minionych lat. Nadal nic nie wiemy o początkach zabudowań, właścicielach, korzeniach. Niepewne jest też to, czy moje przypuszczenia są prawdziwe. Może kiedyś będą jakieś badania archeologiczne i wszystkie tajemnice zostaną wyjaśnione.

środa, 11 czerwca 2014

Handel i usługi na przedmieściach

Śródmieście kształtującej się przedwojennej Gdyni pod względem handlu, gastronomii i usług dysponowało całkiem przyzwoitą siecią placówek. Nie było wprawdzie supermarketów, ale ilość placówek handlowych i warsztatów rzemieślniczych zaspakajała potrzeby mieszkańców. Szybko w mieście znalazł się szewc, krawiec, fotograf, szklarz, stolarz i fryzjer. Przy ul. Starowiejskiej od lat istniała kuźnia Runkla, niebawem powstała tu apteka, a nieco dalej przy ul. Portowej prosperowała knajpa Wikaryjczyka. Ze św. Jana, bliżej centrum, przeniósł się zakład gastronomiczny Grzegorzewskiego, a na styku Starowiejskiej i Świętojańskiej Skwiercz wybudował kilkukondygnacyjny hotel, na którego parterze mieściła się restauracja. Powstały też pierwsze trzy „domy towarowe” - przy ul. Jana z Kolna 4 dom Ferdynusa, który przybył tu z Tczewa, dwu piętrowy sklep z damską bielizną przy ul. 10 lutego (dzisiaj są tam „Delicje”), a następnie w domu Orłowskich przy Świętojańskiej róg Żwirki i Wigury powstał wielobranżowy sklep pod nazwą „Bon marche” (dzisiaj jest tu „EMPiK). Gdy w połowie lat 30 – tych ubiegłego wieku ruszyła Hala Targowa, gdyński handel nabrał nowego wymiaru...

Wchłaniane przez miasto podmiejskie wsie były pod względem „sieci handlowo – usługowej” znacznie uboższe. Zwykle w każdej wsi istniała jedna lub dwie piekarnie, rzeźni, tzw. kolonialka, czyli sklep ogólnospożywczy prowadzący sprzedaż wszystkiego. Na wsi była też jakaś krawcowa i oczywiście był kowal, który miał masę roboty z wiadomych względów.

Poza tym, w każdej podmiejskiej wsi, która niebawem miała stać się dzielnicą Gdyni, była jakaś knajpa dysponująca zwykle sporą salą, przeznaczoną na wesela, stypy, a także na zebrania gminne, wiece i inne uroczystości.


Ważną placówką usługową w każdej wsi był warsztat stolarski. Stolarze byli zwykle wszechstronni. Wykonywali stolarkę budowlaną, ale też wykonywali podstawowe meble. Wykorzystywano ich umiejętności budują stodoły i inne małe budynki gospodarcze. Rzadziej w stolarni robiono też kołyski dla niemowląt, robiono też w wolnym czasie trumny, na które zawsze był zbyt.

wtorek, 10 czerwca 2014

Cisowianka

Dziś, gdy słyszymy tę nazwę myślimy o wodzie mineralnej, która od kilku lat króluje na naszym rynku. Zanim woda ta się pojawiła nazwa „Cisowianka” dla północno – zachodnich peryferii Gdyni oznaczała restaurację, leżącą w Cisowej, w pobliżu Cisowskiej Strugi, przy ul. Chylońskiej. Teraz o jej wieloletnim istnieniu pamięta niewielu, a nowi mieszkańcy cisowskich blokowisk nie mają o niej najmniejszego pojęcia.

Przypuszczam, że korzenie tej zapomnianej restauracji sięgają dalekiej przeszłości, gdy przed wiekami, tu przy Szosie Gdańskiej, wiodącej do Wejherowa, powstał zajazd. Tu można było napoić konie, a sememu coś przekąsić i ugasić pragnienie. Myślę, że nie było tu noclegów, bowiem trasa z Gdańska do Wejherowa czy Pucka nie była zbyt odległa, więc pokonywano ją w ciągu jednego dnia. Może tylko jesienią lub zimą, gdy pogoda nie sprzyjała podróży, zatrzymywano się tu na popas i nocleg. Jeżeli moje przypuszczenia są słuszne, to obiekt, o którym tu mowa musiał być rzeczywiście niewielki, bo na znanych mi starych mapach nie figuruje.

Zabudowania, które w czasie mojej młodości tu istniały, pochodziły zapewne z drugiej połowy XIX wieku i początków XX wieku. Wskazywały na to rosnące w pobliżu lipy i klony, a także szachulcowy dworek położony w pobliżu, do którego dewastacji dopuszczono w latach 70 – tych ubiegłego wieku. Poza tym dworkiem istniała tu przy ul. Chylońskiej stara stajnia, solidny budynek, zbudowany z czerwonej cegły. Dziś po wspomnianym dworku, owej stajni, a także znacznie nowszej daty budynku, w którym mieściła się restauracja, nie ma nawet śladu. Teraz stoją tu obiekty sportowe rozbudowanej szkoły podstawowej nr 31, molocha, którego budowa wszystkie wspomniane budynki pochłonęła. Pochłonęła, też tereny dawnego ogrodnictwa, które rozciągała się aż po strugę.

A gdy już o „Cisowiance” mowa, to mieściła się ona na parterze budynku, w którym znajdowała się masarnia (mówiło się rzeźnik) z jednej strony, i spora sala z drugiej. Sama, właściwa restauracja była nie duża składała się z pomieszczenia, gdzie stał bufet, oraz bodaj dwóch pokoi w amfiladzie, z kilkoma stolikami. Gorących posiłków restauracja nie serwowała. O ile dobrze pamiętam, były tu tylko przekąski – śledź w kilku postaciach, kiszony ogórek. Tu przychodzono pić. Jadano w pobliskich domach, u siebie, tak było taniej. Niekiedy kupowano tu piwo na wynos, do dzbanków lub kanek na mleko, bowiem piwo tu sprzedawane było niebutelkowane.

Butelkowana natomiast była oranżada, mówiono wtedy lemoniada, o dwóch smakach i kolorach – żółta cytrynowa i różowa malinowa. My dzieciarnia wpadaliśmy tu też na wodę z sokiem, ta też była o dwóch smakach – zielona miętowa i czerwona wiśniowa.

Po wojnie restaurację tę prowadziła synowa Prangów zwana Cisą. Jakie było jej właściwe imię, nie ustaliłem. Trudno bowiem przypuszczać w taki zbieg okoliczności, aby imię bufetowej było zbieżne z nazwą knajpy. Przylegająca do restauracji salka była jej integralną częścią, choć nie miała z nią bezpośredniego połączenia, i wchodziło się do niej od ulicy. W salce tej odbywały się zabawy taneczne,  osiedlowe zebrania mieszkańców, a także przedstawienia amatorskie, bowiem była scena, kilka stolików i ławki. Na scenie tej, w czasie zabawy rozmieszczała się orkiestra, a w czasie zebrań ustawiano na niej „stół prezydialny”.


Była więc obok „Lipowego Dworu” restauracja „Cisowianka” drugą, ważną placówką gastronomiczno kulturalną, czymś na wzór późniejszych wiejskich klubo – kawiarni czasów Gierka.

piątek, 6 czerwca 2014

Sprawa jak bumerang...

W dniu 29 kwietnia 2014 roku, po godzinie 20, regionalna telewizja gdańska wyemitowała program poświęcony biskupowi Carolowi Marii Splettowi – administratorowi diecezji gdańskiej i chełmińskiej w czasie okupacji. Ponad półgodzinny film poświęcony temu dostojnikowi komentował pracownik gdańskiego IPN. Film zaczyna się od prezentacji krypty grobowej w podziemiach katedry oliwskiej przeznaczonej dla zmarłych biskupów gdańskich. Komentator wyraził w tym momencie ubolewanie z powodu braku w tej krypcie zwłok biskupa Spletta, który spoczywa w kościele w Duselldorfie. Dalej film przedstawia relację osób – gdańszczan, od lat mieszkających w Niemczech, którzy w młodości osobiście poznały biskupa. Wszystkie te osoby pozytywnie wypowiadają się o biskupie, momentami wręcz go gloryfikując.

Osobiście nie miałem tego „szczęścia” poznać biskupa Spletta, chociaż jako gdynianin (dziecko) zamieszkiwałem w „jego” diecezji. Pamiętam natomiast widoczne gołym okiem polecenia tego włodarza diecezji: msze odprawiane w naszym cisowskim kościele w języku niemieckim, usunięte z kościoła chorągwie z polskimi napisami, zamalowane smołą epitafia na grobach polskich mieszkańców naszego osiedla, pościnane przydrożne krzyże.

O wszystkim tym pisałem już w moim opublikowanym liście z dnia 22 października 2000 roku, który zamieścił „Tygodnik Powszechny” (nr 43/2000 w kolumnie „Listy do redakcji”).

Z tam przytaczanych argumentów sprzeciwu sprowadzenia zwłok biskupa Spletta do Gdańska, przypomnę tylko jeden. 4 września 1939 roku, gdy trwały jeszcze walki na Westerplatte, gdy broniła się Gdynia i Pomorze, gdy do walki sposobiła się Kępa Oksywska i Hel – biskup Splett wystąpił do podległych sobie parafii z listem pasterskim, polecając odprawianie modłów w intencji Fuhrera i powrotu Gdańska do Rzeszy. O liście tym wspomina proboszcz sopockiej parafii, prezentując jego oryginał, przy okazji prezentacji grobów rodziców biskupa Spletta na miejscowym, katolickim cmentarzu.

Film, o którym tu mowa jednoznacznie sugeruje, że biskup Splett wybrał drogę kompromisu z hitlerowcami panoszącymi się w Gdańsku i Pomorzu po to, aby chronić miejscowy, katolicki kler przed hitlerowskimi szykanami. Sugestia ta wydaje mi się mocno naciągana, bo hitlerowskie władze policyjne i partyjne kierowały się swoimi zasadami i postawa biskupa Spletta nie miała na to żadnego wpływu.

Osobiście uważam, że biskup był gorliwym Niemcem, który dla przypodobania się władzy realizował wszelkie jej plany, a nawet je wyprzedzał. Warto w tym miejscu wspomnieć o zawłaszczeniu przez protestantów, Niemców, kościoła NMP w Gdyni przy ul. Świętojańskiej. Co zrobił biskup aby zapobiec temu bezprawiu?

Wspomina się kilkakrotnie, że biskup znał język polski, używając tego faktu jako dowodu sympatii do Polaków. Pokrętny to argument, bowiem fakt, że znam jakiś język wcale nie znaczy, że darzę naród nim mówiący sympatią.


Powrót przez naszą regionalną telewizję do sprawy biskupa Spletta, i to w czasie wyniesienia na ołtarze naszego papieża, uważam za polityczną manipulację i nietakt...

wtorek, 3 czerwca 2014

Starowiejska – jedna z najstarszych ulic Śródmieścia

Chronologicznie sprawę ujmując najstarszą ulicą Śródmieścia Gdyni jest ul. Świętojańska i jej przedłużenie ul. Portowa. Początek Świętojańskiej znajdował się przy figurze św. Jana. Tu droga wiodąca z Gdańska i Oliwy rozdzielała się. Lewy szlak (o czym już wcześniej pisałem na blogu) zmierzał przez Grabówek, Chylonię, Cisowę, Rumię do Pucka, bądź przez Redę do Wejherowa. Natomiast odgałęzienie prawe wiodło przez osadę Gdynia i Oksywskie Piaski na Kępę Oksywską, do znajdujących się tam posiadłości cysterskich i do starego oksywskiego kościoła pw. Michała Archanioła. Tak było zapewne już od połowy XIII wieku (oliwski zapis o Gdyni pochodzi już z 1253 roku), gdy klasztor oliwski obdarowywany książęcymi nadaniami z roku na rok powiększał swój stan posiadania.

Osada gdyńska znajdowała się wtedy w rejonie obecnego Placu Kaszubskiego, nieopodal brzegu Zatoki, której wody sięgały obecnej ul. Waszyngtona. Ulica Starowiejska przypuszczalnie jeszcze wtedy nie istniała, bowiem jej powstanie wiąże się ściśle z Kartuzami i tamtejszym klasztorem, a te jak wiadomo powstały w 1382 roku, po sprowadzeniu tu przez Jana z Rusocina zakonników z Pragi Czeskiej. Wtedy to przybył na Pomorze saksończyk Jan Deterhus, a gdyński kupiec wybudował w tym miejscu świątynię i 12 eremów. Przeor Deterhus jako uposażenie dla klasztoru otrzymał trzy wsie – Kiełpino, Czaple i Gdynię. To zapewne spowodowało potrzebę wytyczenia szlaku komunikacyjnego z Kartuz do Gdyni. Biegł on wysoczyzną gdańską, lasami, łącząc ze sobą kolejne wsie i osady. Do Gdyni dochodził obecną ul. Wolności i przez tereny dworca Gdynia Główna kierował się w stronę Zatoki i osady Gdynia, mniej więcej trasą obecnej ul. Starowiejskiej. W rejonie Placu Kaszubskiego szlak ten łączył się z drogą do Oksywia. W tym miejscu, w rejonie dzisiejszej ul. Derdowskiego, tam gdzie zbiegały się drogi, ukształtowało się targowisko, miejsce wymiany towarów pomiędzy kaszubskimi rybakami i rolnikami.

O ile moje rozumowanie jest słuszne, to ul. Starowiejska (a wynika to z porównania w/w dat) młodsza jest od ul. Świętojańskiej o około 150 lat. Jej bieg różnił się nieco od dzisiejszego, co między innymi widać na przykładzie usytuowania budynku tzw. Domku Abrahama przy Starowiejskiej 30 oraz domów Schroedera i Kura, przy tejże ulicy, pod numerami 10 i 12. W latach 20 – tych ubiegłego wieku ulicę Starowiejską „wyprostowano” w kilku miejscach, nadając jej aktualny przebieg.


W czasie okupacji nazwę ulicy zmieniono na Gotenstrasse. Po wojnie powrócono do nazwy przedwojennej. W latach 70 – tych ubiegłego wieku zamierzano zamknąć tę ulicę dla ruchu kołowego i przekształcić ją w pieszy ciąg handlowy. Od koncepcji tej jednak odstąpiono. Wprowadzono natomiast tu jeden kierunek ruchu od dworca w stronę Placu Kaszubskiego.