Już wcześniej pisałem na blogu o gdyńskich przedmieściach – o
Meksyku, Grabówku, Ćmirowie, Babskim Figlu i Strasznicy. Ponieważ dzieciństwo spędziłem
na przedmieściach Gdyni, wiele spraw znam z autopsji, bowiem wiele z nich były
moją codziennością przez wiele lat. Dzisiaj, gdy spoglądam na tamte lata z
perspektywy czasu wspomnienia przywołują obrazy przeszłości i mogę wręcz z
dystansem próbować dokonać ich oceny.
Wtedy owe sprawy wydawały mi się czymś naturalnym,
oczywistym, innych realiów bowiem nie znałem, a więc nie mogło być mowy o
jakimkolwiek porównaniu. Innym światem mojego dzieciństwa było życie w
śródmieściu, ale tam bywałem sporadycznie. I tak na przykład na gdyńskiej plaży
w tym czasie nie byłem, bo moi rodzice ani też rodzeństwo z plaży nie
korzystało. Jedyną śródmiejską atrakcją tamtych lat było Święto Morza z 1939
roku, oraz udział w mszy polowej na Placu Grunwaldzkim, w której uczestniczył
tam nasz sąsiad, żołnierz Gdyńskiego Batalionu Obrony Narodowej. Pamiętam także
drzwi obrotowe Poczty Głównej przy ul. 10 lutego, które kojarzyły mi się z
karuzelą, które niekiedy dojeżdżała do Chyloni.
Tak więc mój dziecięcy świat ograniczał się w zasadzie do
Cisowej, do Ćmirowa, Strasznicy, cmentarza, pobliskiego lasu i pól Lubnera
porośniętych żytem lub ziemniakami. Dużą atrakcją lata była Cisowska Struga
(mówiło się „rzeczka”). Tam zażywaliśmy kąpieli, łapaliśmy malutkie rybki na
wędki z patyka leszczyny, latem w lesie zbieraliśmy jagody, a jesienią grzyby.
Do kina nie chodziliśmy z uwagi na koszty. Chodziliśmy regularnie do kościoła.
Wszystkie te urozmaicenia przebijały dożynki. Na nie i na Święto Morza
czekaliśmy cały rok, odliczając dni do rozpoczęcia uroczystości.
Dopiero w lecie 1939 roku ojciec kupił używane radio
„Philipsa” . Przybyła nam nowa rozrywka, słuchaliśmy muzyki, lwowskiej fali,
przemówień politycznych. Mówiło się dużo o wojnie, o marszałku Rydzu – Śmigłym.
My dzieci mieliśmy swoje sprawy, bawiliśmy się w wojnę, w chowanego i inne tego
typu zabawy.
Tymczasem życie toczyło się zwyczajnym torem. Żebracy
chodzili od drzwi do drzwi prosząc o chleb. Żywność kupowano w „kolonialce”
Stencla na ul. Jęczmiennej na zeszyt. Mama często jeździła na Halę Targową w
sobotę na zakupy, bo wtedy sprzedawcy obniżali cenę towarów, żeby nie zostać z
niesprzedanym towarem na niedzielę.
W czasie żniw sąsiedzi po powrocie z pracy, często dorabiali
sobie u miejscowych gburów, przy żniwach i innych pracach polowych. Ponieważ z
reguły w wielodzietnych rodzinach liczył się każdy grosz, bo trzeba było ubrać
i wyżywić rodzinę. Każda rodzina posiadała mały przydomowy ogródek, w którym
sadzono warzywa do codziennej konsumpcji, a także niekiedy ziemniaki na całą
długą zimę. Hodowano także króliki i kury, niekiedy świniaka. I tak toczyło się
życie ubogich rodzin na gdyńskim przedmieściu.
Pięknie i z dystansem opisał Pan ubogie życie w dawnej Gdyni.
OdpowiedzUsuńWyglądało ono podobnie w innych dzielnicach.
Nie urażając nikogo, opisał Pan skromne życie.
Ładna stylistyka tekstu jest dodatkowym walorem, skłaniającym do przeczytania Pana wspomnienia.
Gdynię tych lat znam z opowieści dziadka i babci od zawsze mieszkających w ścisłym śródmieściu, środowiska zamożnego i nie znającego tego drugiego życia, dlatego z ogromną ciekawością czytam każdy wpis..
OdpowiedzUsuń