czwartek, 26 czerwca 2014

Bieda na gdyńskich przedmieściach

Już wcześniej pisałem na blogu o gdyńskich przedmieściach – o Meksyku, Grabówku, Ćmirowie, Babskim Figlu i Strasznicy. Ponieważ dzieciństwo spędziłem na przedmieściach Gdyni, wiele spraw znam z autopsji, bowiem wiele z nich były moją codziennością przez wiele lat. Dzisiaj, gdy spoglądam na tamte lata z perspektywy czasu wspomnienia przywołują obrazy przeszłości i mogę wręcz z dystansem próbować dokonać ich oceny.

Wtedy owe sprawy wydawały mi się czymś naturalnym, oczywistym, innych realiów bowiem nie znałem, a więc nie mogło być mowy o jakimkolwiek porównaniu. Innym światem mojego dzieciństwa było życie w śródmieściu, ale tam bywałem sporadycznie. I tak na przykład na gdyńskiej plaży w tym czasie nie byłem, bo moi rodzice ani też rodzeństwo z plaży nie korzystało. Jedyną śródmiejską atrakcją tamtych lat było Święto Morza z 1939 roku, oraz udział w mszy polowej na Placu Grunwaldzkim, w której uczestniczył tam nasz sąsiad, żołnierz Gdyńskiego Batalionu Obrony Narodowej. Pamiętam także drzwi obrotowe Poczty Głównej przy ul. 10 lutego, które kojarzyły mi się z karuzelą, które niekiedy dojeżdżała do Chyloni.

Tak więc mój dziecięcy świat ograniczał się w zasadzie do Cisowej, do Ćmirowa, Strasznicy, cmentarza, pobliskiego lasu i pól Lubnera porośniętych żytem lub ziemniakami. Dużą atrakcją lata była Cisowska Struga (mówiło się „rzeczka”). Tam zażywaliśmy kąpieli, łapaliśmy malutkie rybki na wędki z patyka leszczyny, latem w lesie zbieraliśmy jagody, a jesienią grzyby. Do kina nie chodziliśmy z uwagi na koszty. Chodziliśmy regularnie do kościoła. Wszystkie te urozmaicenia przebijały dożynki. Na nie i na Święto Morza czekaliśmy cały rok, odliczając dni do rozpoczęcia uroczystości.

Dopiero w lecie 1939 roku ojciec kupił używane radio „Philipsa” . Przybyła nam nowa rozrywka, słuchaliśmy muzyki, lwowskiej fali, przemówień politycznych. Mówiło się dużo o wojnie, o marszałku Rydzu – Śmigłym. My dzieci mieliśmy swoje sprawy, bawiliśmy się w wojnę, w chowanego i inne tego typu zabawy.

Tymczasem życie toczyło się zwyczajnym torem. Żebracy chodzili od drzwi do drzwi prosząc o chleb. Żywność kupowano w „kolonialce” Stencla na ul. Jęczmiennej na zeszyt. Mama często jeździła na Halę Targową w sobotę na zakupy, bo wtedy sprzedawcy obniżali cenę towarów, żeby nie zostać z niesprzedanym towarem na niedzielę.


W czasie żniw sąsiedzi po powrocie z pracy, często dorabiali sobie u miejscowych gburów, przy żniwach i innych pracach polowych. Ponieważ z reguły w wielodzietnych rodzinach liczył się każdy grosz, bo trzeba było ubrać i wyżywić rodzinę. Każda rodzina posiadała mały przydomowy ogródek, w którym sadzono warzywa do codziennej konsumpcji, a także niekiedy ziemniaki na całą długą zimę. Hodowano także króliki i kury, niekiedy świniaka. I tak toczyło się życie ubogich rodzin na gdyńskim przedmieściu.

2 komentarze:

  1. Pięknie i z dystansem opisał Pan ubogie życie w dawnej Gdyni.
    Wyglądało ono podobnie w innych dzielnicach.
    Nie urażając nikogo, opisał Pan skromne życie.
    Ładna stylistyka tekstu jest dodatkowym walorem, skłaniającym do przeczytania Pana wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdynię tych lat znam z opowieści dziadka i babci od zawsze mieszkających w ścisłym śródmieściu, środowiska zamożnego i nie znającego tego drugiego życia, dlatego z ogromną ciekawością czytam każdy wpis..

    OdpowiedzUsuń