sobota, 5 grudnia 2015

Nieszczęścia chodzą stadami

Znane powszechnie przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku jednej gdyńskiej rodziny przysłowie to należałoby zmodyfikować i nadać mu brzmienie jak w tytule. Wprawdzie nieszczęść tych w tej rodzinie było "tylko" trzy, ale za to ich "ciężar gatunkowy" był przeogromny. Ale zacznijmy opowieść od początku.

Kaszubska rodzina o której tragedii tu opowiem przybyła spod Tuchomka i osiedliła się w Cisowej. Był początek lat dwudziestych XX wieku gdy zdecydowano o budowie portu "przy Gdyni" i co oczywiste o budowie miasta, które miało przyjąć nazwę dotychczasowej wsi. Pierwszy przybył ojciec rodziny Franciszek, od niedawna żonaty z dziewczyną z sąsiedztwa. Słabo mówił po polsku, kalecząc ojczysty język licznymi niemieckimi słowami. O pomoc w osiedleniu się zwrócił się do miejscowych Kaszubów, którzy chętnie wsparli rodaka. Wydzierżawił on od miejscowego gbura niewielką piaszczystą działkę i przystąpił do działania. W tartaku, na Grabówku kupił nieco odpadowych desek i z nich sklecił szopę-warsztat, w którym zamieszkał. Tam też zabrał się do wyrobu we własnym zakresie stolarki budowlanej, w jej sąsiedztwie do wytwarzania wapiennych cegieł. Pieniądze na zakup materiałów zdobywał pracując w porcie, a właściwie przy jego budowie.

W pracach tych wspierał go kuzyn, który okazał się bardzo pomocny, a co najważniejsze pracował bez wynagrodzenia, jedynie za obietnicę zamieszkania w budującym się baraku. Jesienią, po kilkumiesięcznej harówce parterowy barak nadawał się do zamieszkania. Wtedy też do Cisowej przybyła ciężarna żona i wnet na świat przyszedł pierworodny syn, któremu nadano imię Franciszek po ojcu.

Harując w porcie i u miejscowych gburów, ojciec rodziny zapewniał stabilny byt, powiększającej się o kolejce dzieci, rodzinie. Gromadka dzieci liczyła już czworo "przychówku". Wzorem ówczesnych zamężnych kobiet, żona Franciszka zajmowała się domem to jest wychowaniem dzieci, pracami domowymi, ogródkiem przydomowym oraz hodowlą kur i królików, które zasiedlały przydomowe chlewiki.

Czas płynął pracowicie, ale spokojnie. Dzieci dorastały. Dzięki zaradności rodziców, rodzina żyła w miarę dostatnio. Spokojne bytowanie przerwał wybuch wojny. Franciszka zmobilizowano i wcielono do Obrony Narodowej. Walczył pod Wejherowem i na Kępie Oksywskiej, gdzie dostał się do niewoli z której rychło został zwolniony. Powrócił do pracy w porcie, ale wnet został przeniesiony do Marine Bekleidungs Amtu - intendentury niemieckiej marynarki wojennej zajmującej się umundurowaniem. Remanent przeprowadzony w magazynach ujawnił manko w bieliźnie i obuwiu. Podejrzenia padły na wszystkich pracowników, ale w szczególności podejrzani byli pracujący tam Polacy. Rewizja w domu Franka ujawniła parę sztuk kalesonów z trokami, typowej dla wojska bielizny. Franciszek został aresztowany pod zarzutem kradzieży, a kalesony oczywiście skonfiskowano.

Wobec oczywistego przestępstwa Franciszkowi groziło więzienie lub obóz koncentracyjny. Niemcy zaproponowali mu wyjście alternatywne czyli przyjęcie niemieckiej listy narodowościowej tak zwanej Volksliste, co było równoznaczne z powołaniem do Wehrmachtu. Mając nóż na gardle Franciszek skorzystał z hitlerowskiej propozycji i wnet już jako niemiecki żołnierz znalazł się w Norwegii, w zamia za co cała rodzina jako "Niemcy" otrzymała zwiększone racje żywnościowe w ramach obowiązujących reglamentacji.

Wojna dobiegła końca. Rodzina wyczekiwała powrotu Franciszka z wojny, wszystko bowiem wskazywało na to, że w Norwegii udało mu się wojnę przeżyć. I wtedy spadły na nich niespodziewanie dwa kolejne ciosy. Rosjanie zbiorowo zgwałcili najstarszą córkę, którą "życzliwi" wskazali jako Niemkę. Najmłodszy syn Franciszka, już po wojnie, manipulując zapalnikiem od granatu, stracił lewą rękę, prawe oko, a jego twarz oszpeciły liczne blizny. Franciszek po kliku miesiącach powrócił z wojny, ale jego rodzina została na zawsze okaleczona...