Niemcy
Z grupy kilkunastu pojazdu dwa – trzy zatrzymały się przed
barakiem. Pozostałe pognały, w kierunku Dworca Morskiego i portu. Motocykliści
zeskoczyli z siodełek i przyczep, z bronią gotową do strzału wbiegli do baraku.
Padł rozkaz – alle raus! Wyszliśmy przed barak, czekając na dalszy rozwój
wypadków. Kolejna komenda, mówiła o tym że boją się, że ktoś rzuci granat,
przetłumaczyła mi mama, która perfekt mówiła po niemiecku. Tymczasem Niemcy
pośpiesznie zlustrowali pomieszczenia baraku i już szykowali się do odjazdu,
gdy pojawili się niemieccy piechurzy. Z gromadki osób stojących przed barakiem
wygarnęli mężczyzn, ustawili z nich niewielki oddział i popędzili w stronę
Placu Kaszubskiego.
Z naszej rodziny zabrali Wujka i Ojca, a nam pozwolono wrócić
do baraku. Widać było, że mama i ciocia są zdenerwowane. Padały jakieś słowa –
legionista (to o Wujku) i powstaniec wielkopolski (to o tacie), i obawy o
niemieckiej zemście...
tymczasem od strony Oksywia dochodziły nas odgłosy walki.
Słychać było serie z broni maszynowej i wybuchy pocisków. Mama jeszcze tego
samego dnia zdecydowała, żeby opuścić port i przenieść się nieco dalej, na Plac
Kaszubski do Nadolskich – rodziny zaprzyjaźnionych z mamą Kaszubów. Tu przyjęto
nas życzliwie. Pani Nadolska nakarmiła nas „czym chata bogata” i przydzieliła
nam oddzielny pokój jako naszą kwaterę. Kobiety pocieszały się wzajemnie,
bowiem wojna rzuciła w nieznane rybaka
Nadolskiego, a tatę, jak wiadomo , zabrali Niemcy.
U Nadolskich przeżyliśmy kolejną niemiecką rewizję. Żołnierze
sprawdzili wszystkie pomieszczenia i przybudówki. Sprawdzali strych i piwnicę,
szafy i łóżka – dosłownie wszystko. Oczywiście nic i nikogo nie znaleziono.
Ocalała też moja furażerka, którą przezornie ukryłem pod poduszką. Czapeczka
ta, którą rodzice kupili mi kilka miesięcy przed wybuchem wojny, była dla mnie
czymś ważnym – atrybutem żołnierza...
Po kilku dniach pobytu u państwa Nadolskich powrócił Ojciec.
Przez ten czas przetrzymywali go Niemcy na korcie tenisowym, przy dworcu
głównym. Na szczęście pogoda była ładna, bo zatrzymanych ulokowano „pod gołym
niebem”, co w przypadku słoty byłoby dodatkową udręką. Zatrzymanych karmiono tylko
chlebem i zbożową kawą. W oparciu o dokumenty osobiste sprawdzano tożsamość, a
następnie sprawdzano, czy nie figuruje w niemieckiej „”czarnej księdze” - jak
rejestr ten nazywał Ojciec. W księdze odnotowani byli ci wszyscy, którzy swoim
zachowaniem, przynależnością organizacyjną bądź głoszonymi o Niemcach opiniami
uznani zostali przez hitlerowców za ich wrogów. Na szczęście ani tata, ani
wujek w rejestrze nie figurowali.
Wnet też, aby nie być dalszym ciężarem dla pani Nadolskiej,
podjęto przygotowania do powrotu, do Cisowej. Jako zwiadowcę wysłano do Cisowej
siostrę, która w ciągu jednego dnia poszła i powróciła z Cisowej. Okazało się,
że nasz dom stoi nienaruszony, a mieszkanie jest tylko częściowo okradzione z
pościeli. Zniknęło też nasze radio, którym cieszyliśmy się zaledwie przez kilka
miesięcy.
Aby zapobiec dalszemu rabunkowi rodzice postanowili wracać do
domu. Wynajęto furmankę – co było nie lada wyczynem – załadowawszy dobytek
wyruszono już przed obiadem. Do Cisowej dotarliśmy bez zakłóceń. Nikt nas nie
zatrzymywał ani też nie legitymował, chociaż od strony Kępy Oksywskiej nadal
dochodziły odgłosy walki, ale jakieś odległe i przytłumione.
Ojciec powiedział – to walczy Hel!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz