piątek, 15 sierpnia 2014

Trochę moich wspomnień z 1939 roku. Część 4.

Niemcy

Z grupy kilkunastu pojazdu dwa – trzy zatrzymały się przed barakiem. Pozostałe pognały, w kierunku Dworca Morskiego i portu. Motocykliści zeskoczyli z siodełek i przyczep, z bronią gotową do strzału wbiegli do baraku. Padł rozkaz – alle raus! Wyszliśmy przed barak, czekając na dalszy rozwój wypadków. Kolejna komenda, mówiła o tym że boją się, że ktoś rzuci granat, przetłumaczyła mi mama, która perfekt mówiła po niemiecku. Tymczasem Niemcy pośpiesznie zlustrowali pomieszczenia baraku i już szykowali się do odjazdu, gdy pojawili się niemieccy piechurzy. Z gromadki osób stojących przed barakiem wygarnęli mężczyzn, ustawili z nich niewielki oddział i popędzili w stronę Placu Kaszubskiego.

Z naszej rodziny zabrali Wujka i Ojca, a nam pozwolono wrócić do baraku. Widać było, że mama i ciocia są zdenerwowane. Padały jakieś słowa – legionista (to o Wujku) i powstaniec wielkopolski (to o tacie), i obawy o niemieckiej zemście...

tymczasem od strony Oksywia dochodziły nas odgłosy walki. Słychać było serie z broni maszynowej i wybuchy pocisków. Mama jeszcze tego samego dnia zdecydowała, żeby opuścić port i przenieść się nieco dalej, na Plac Kaszubski do Nadolskich – rodziny zaprzyjaźnionych z mamą Kaszubów. Tu przyjęto nas życzliwie. Pani Nadolska nakarmiła nas „czym chata bogata” i przydzieliła nam oddzielny pokój jako naszą kwaterę. Kobiety pocieszały się wzajemnie, bowiem wojna rzuciła  w nieznane rybaka Nadolskiego, a tatę, jak wiadomo , zabrali Niemcy.

U Nadolskich przeżyliśmy kolejną niemiecką rewizję. Żołnierze sprawdzili wszystkie pomieszczenia i przybudówki. Sprawdzali strych i piwnicę, szafy i łóżka – dosłownie wszystko. Oczywiście nic i nikogo nie znaleziono. Ocalała też moja furażerka, którą przezornie ukryłem pod poduszką. Czapeczka ta, którą rodzice kupili mi kilka miesięcy przed wybuchem wojny, była dla mnie czymś ważnym – atrybutem żołnierza...

Po kilku dniach pobytu u państwa Nadolskich powrócił Ojciec. Przez ten czas przetrzymywali go Niemcy na korcie tenisowym, przy dworcu głównym. Na szczęście pogoda była ładna, bo zatrzymanych ulokowano „pod gołym niebem”, co w przypadku słoty byłoby dodatkową udręką. Zatrzymanych karmiono tylko chlebem i zbożową kawą. W oparciu o dokumenty osobiste sprawdzano tożsamość, a następnie sprawdzano, czy nie figuruje w niemieckiej „”czarnej księdze” - jak rejestr ten nazywał Ojciec. W księdze odnotowani byli ci wszyscy, którzy swoim zachowaniem, przynależnością organizacyjną bądź głoszonymi o Niemcach opiniami uznani zostali przez hitlerowców za ich wrogów. Na szczęście ani tata, ani wujek w rejestrze nie figurowali.

Wnet też, aby nie być dalszym ciężarem dla pani Nadolskiej, podjęto przygotowania do powrotu, do Cisowej. Jako zwiadowcę wysłano do Cisowej siostrę, która w ciągu jednego dnia poszła i powróciła z Cisowej. Okazało się, że nasz dom stoi nienaruszony, a mieszkanie jest tylko częściowo okradzione z pościeli. Zniknęło też nasze radio, którym cieszyliśmy się zaledwie przez kilka miesięcy.

Aby zapobiec dalszemu rabunkowi rodzice postanowili wracać do domu. Wynajęto furmankę – co było nie lada wyczynem – załadowawszy dobytek wyruszono już przed obiadem. Do Cisowej dotarliśmy bez zakłóceń. Nikt nas nie zatrzymywał ani też nie legitymował, chociaż od strony Kępy Oksywskiej nadal dochodziły odgłosy walki, ale jakieś odległe i przytłumione.

Ojciec powiedział – to walczy Hel!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz