Owe dwa stare, 11 metrowe kutry,
wyruszyły w morze już 12 czerwca 1945 roku. To one dały początek
naszemu powojennemu rybołówstwu, a ocalały tylko dla tego, że ich
stan techniczny oceniony przez Niemców wyłączył je z akcji
ewakuacyjnej niemieckich uciekinierów w pierwszym kwartale 1945
roku. Wszystkie pozostałe kutry – a było ich w rejonie Zatoki
Gdańskiej kilkadziesiąt – zarekwirowano i wykorzystano do wywózki
Fluchtlingów na Zachód – do Danii i w okolice Lubeki. Spotkałem
się z opinią, że te małe stateczki przerzuciły na zachód około
50000 osób, wykonując po kilka ryzykownych rejsów, w warunkach
ostrej zimy 1945 roku.
Tak się złożyło, że jako 11 letni
chłopiec, będąc szwagrem Feliksa Hohna, kaszubskiego rybaka,
odbyłem tuż po wojnie parę rybackich wypraw, na ocalałej
rybackiej łodzi i na kutrze Gdy – 1.
Najpierw pływałem nieco na łodzi
wiosłowo – żaglowej Antoniego Plichty, u którego mój szwagier
był zatrudniony, a następnie na wspomnianym już kutrze Gdy – 1
należącym do Franciszka Kąkola.
Wyprawy takie w tym czasie były
możliwe dzięki temu, że restrykcje WOP wprowadzone zostały nieco
później. Wtedy to ogrodzono port, wprowadzono przepustki na teren
portu i na statki, przy statkach postawiono wartowników, bram
portowych pilnowali Strażnicy Portowi z karabinami, a statki przed
wypłynięciem w morze kontrolowano za pomocą specjalnie szkolonych
psów.
W okresie tuż po wojnie – aż do
końca 1946 roku – restrykcji tych jeszcze nie było i to
umożliwiło mi odbycie kilku „rejsów”. Już latem 1945 roku
wypłynąłem kilka razy na połów tobisów, których rybacy używali
jako żywą przynętę do połowu głównie dorszy. Tobisy te – a
było ich mnóstwo – łowiono przy gdyńskiej plaży oraz w rejonie
Torpedowni na Babich Dołach. Wyprawy w ten rejon były dla mnie
szczególnie emocjonujące. Wypływaliśmy poza rejon portu, przez
szczerbaty falochron. Mijaliśmy potężne cielsko „Gneisenaua” i
płyneliśmy poza Oksywie. To była dla mnie cała morska wyprawa.
Tobisy łowiono sieciami, a złowione
rybki, wielkości małego szprota, wrzucano do sadzy – specjalnej,
drewniano – blaszanej skrzyni, do której przez otwory dostawała
się woda. Sadz taki ciągnięto za łodzią, a woda w tej skrzyni
pozwalała tobisom przeżyć do dnia następnego. Dopiero wtedy
nabijano je żywcem na haki, jako przynętę. Linki z tymi hakami
długie na kilkadziesiąt metrów i oznaczone pławami wyrzucano za
burtę łodzi. Po zdobycz wracano dnia następnego, a procedurę
powtarzano.
Łowiono głównie dorsze, chociaż
trafiały się też łososie i węgorze, te jednak na rynek raczej
nie trafiały, a zużywały je rodziny rybaków bądź ich znajomi.
Wiosną 1946 roku szwagier pływał już
na kutrze jako szyper, chociaż formalnie takich uprawnień jeszcze
nie posiadał. Był to kuter Gdy – 1. Odbyłem na nim tylko jeden
pełnomorski rejs – za Hel. Trwał on dwie doby, a dla mnie okazał
się „drogą przez mękę”. Chorowałem, prawie całą wyprawę
przeleżałem w koi. Tymczasem rybacy normalnie pracowali, jedli
posiłki i dziwili się moim niedomaganiom. Zapamiętałem też drogę
z portu do mieszkania siostry przy ul. Starowiejskiej. Zataczałem
się jak pijany. Z ledwością łapałem równowagę, bo grunt usuwał
mi się spod nóg. To była moja jedyna pełnomorska wyprawa, bowiem
następną – wewnątrz portu, odbyłem w czerwcu 1946 roku, gdy
przepłynęliśmy od nabrzeża Rybackiego do Pomorskiego. Było
Święto Morza, a nasz kuter Gdy – 1 stał się atrakcją dla
gapiów. Na pokład zwiedzających nie wpuszczano, ze względu na ich
bezpieczeństwo. Musiało im wystarczyć podziwianie z nabrzeża. A
ja z tego wydarzenia zachowałem fotografię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz