piątek, 22 marca 2013

Słowo marszałka

Zawsze buntowałem się przeciwko niedorzeczności śmierci. Śmierć poniesiona na wojnie jest moim zdaniem bezsensowna w dwójnasób. Całkowitą zaś bzdurą urągającą logice jest śmierć, która dosięga pechowców pod koniec działań wojennych, w jej ostatnim dniu lub tuż po jej zakończeniu. Wbrew pozorom przypadki takie są dość liczne. Osobiście w moim dzieciństwie wojennym natknąłem się na kilka, z których o jednym dziś opowiem.

Był początek marca 1945 roku. Pierścień frontu zamknął się wokół gdańskiego wybrzeża odcinając od lądowych połączeń tysiące uciekinierów i liczącą setki tysięcy zbieraninę różnych niemieckich formacji wojskowych. Oddziały te przyparte do brzegów zatoki i wspierane siłami dziesiątków okrętów stawiały nacierającej armii sowieckiej zacięty opór. Chodziło o zachowanie w niemieckich rękach portów morskich w rejonie południowego Bałtyku, co stwarzało szansę ewakuacji możliwie dużej ilości sił wojskowych, a także uciekinierom cywilnym.

W tej sytuacji niemiecką obronę w rejonie naszego wybrzeża cechowała zaciętość i desperacja. Zmagania te odbywały się kosztem miejscowej ludności, która często traciła swój dobytek, zabudowania, a nawet ponosić musiała częste ofiary spośród osób najbliższych.

Część miejscowej ludności miejskiej ukryła się u swoich rodzin w pobliskich kaszubskich wsiach. Inni tacy jak my nie mając możliwości szukała innych rozwiązań np. przenosząc się do schronów, bunkrów itp. Niektórzy adoptowali na schrony domowe piwnice, służące wcześniej do innych celów.

Nasza rodzina już od kilku tygodni zamieszkiwała bunkier – ziemiankę wykopany na brzegu cisowskiego lasu, tuż przy cmentarzu. Już kilka dni po zamieszkaniu tam, po sąsiedzku miejsce zajęła jakaś tyłowa niemiecka jednostka. Składała się z kilku furmanek służących do przewozu amunicji na linię frontu (przebiegała ona wtedy w rejonie Łężyc) jakiegoś sztabu niskiego szczebla i dwuosobowego polowego warsztatu rusznikarskiego. Ten ostatni interesował nas chłopców szczególnie. Tu bowiem naprawiano broń, którą po naprawie przestrzeliwano, a to były widowiska niecodzienne.

Przy tej rusznikarni, oddalonej od naszego bunkra o kilka kroków, spędzaliśmy mnóstwo czasu, działo się tu bowiem zawsze coś interesującego. Naprawiano tu zwykłą broń strzelecką, a więc karabiny i pistolety maszynowe różnych typów, broń krótką, ale zdarzały się też karabiny maszynowe, które naprawiano i strzelano różnym seriami żeby sprawdzić czy działa.

Niemcom nasza obecność nie przeszkadzała. Staliśmy więc kilka kroków za ich plecami i obserwowaliśmy ich poczynania. Szefem tej rusznikarni był niestary feldfebel. To on decydował o tym, która broń jest sprawna i może trafić na front, a którą należy nadal naprawiać. Drugi Niemiec chociaż od niego starszy był niższy stopnie i służył temu pierwszemu za pomocnika.

Tymczasem krąg okrążenia zacieśniał się. Nocami serie z broni maszynowej słychać było już w pobliżu Rumi. W ciągu dnia odgłosy broni strzeleckiej cofały się, za to swój wielogodzinny koncert rozpoczynała radziecka artyleria, i swoje akrobacje wyczyniały na niebie nieduże srebrzyste samolociki, siejące seriami z broni pokładowej.

Strach i głód, ten niezapomniany duet ostatnich dni marca z każdym dniem potęgował się. Konina z zabitych koni weszła do naszego stałego jadłospisu pod różną postacią. Brakowało niestety chleba.

Nadeszła kolejna niedziela. Śnieg znikł już wcześniej i spod ściętych gałęzi sosen, których nie ominęły pociski i odłamki, ukazały się zwiędłe jesienne wrzosy. Na obiad jak zwykle była konina, a po obiedzie... nagle po obiedzie zapanowała cisza, jakiej nie było tu od kilku tygodni. Zamilkł jazgot karabinów maszynowych, nie rąbała artyleria, nie biły działa okrętowe, a na niebie poza chmurami nic się nie ruszało.

Wylegliśmy przed schron rozglądając się ze zdziwieniem dookoła, nie dowierzając ani własnym uszom, ani oczom. I wtedy dostrzegliśmy niespodziewanie długą kolumnę Niemców, wlekących się noga za nogą skrajem lasu w kierunku Chyloni. To były oddziały, które od tygodni powstrzymywały nacierającą armię radziecką, a które po wyczerpaniu swoich obronnych możliwości wycofywały się do drugiej linii obrony. To byli żołnierze pokonani, którzy musieli wycofać się przed silniejszym nieprzyjacielem. Wlekli się brudni i skrajnie wyczerpani. Na niektórych wisiały strzępy polowe mundurów, lecz wszyscy nadal nosili swoją broń osobistą, a także dodatkowe skrzynki z granatami, amunicją oraz pancerfausty.

Przeciągające kolumny szły w milczeniu w jakimś dziwnym otępieniu. Ich przemarsz trwał kilkadziesiąt minut, a my też w milczeniu przyglądaliśmy się im powstrzymując się od uwag i komentarzy. Na odejście Niemców czekaliśmy od lat, ale nie mieliśmy żadnego wyobrażenia jak to odejście będzie wyglądało. Teraz nie czuliśmy radości, która byłaby w tej sytuacji czymś naturalnym, a tylko zdziwienie i jakąś ulgę, nawet nie satysfakcję, a tylko ulgę...

Po kolacji, gdy wyszliśmy ponownie z bunkra, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że zniknęli nasi Niemcy, ci od rusznikarni i konnego transportu. Pozostało po nich kilka dziur i schronów, trochę końskiej padliny, jakiś połamany wóz i jakieś wojskowe graty, skrzynki po amunicji, karabin z połamaną kolbą i jakieś szmaty.

Wokół panowała cisza, która po tylu tygodniach kanonady była zadziwiająca i niepokoiła. Widocznie wszyscy w naszym schronie reagowaliśmy na tę ciszę, na zaistniałe wydarzenia i na niewiadomą przyszłość w sposób jednakowy, mianowicie dziwnym niepokojem. Podświadomie ściszaliśmy głosy do szeptu, a poza małymi dziećmi, wszyscy spędziliśmy noc z niedzieli na poniedziałek bezsennie, prowadząc szeptane rozmowy.

Gdy wraz z marcowym rankiem nadszedł świt, szary i pochmurny, zaczęliśmy pojedynczo wymykać się ze schronu, w oczekiwaniu najbliższych godzin. Wnet na okolicznych wzgórzach odezwały się jakieś głosy. Czyżby wracali Niemcy? Ale głosy były inne, jakieś nieznajome. Słów ani zdań nie rozumieliśmy, bo tłumiła je odległość i leśne poszycie, ale z całą pewnością nie była to mowa niemiecka. A więc Rosjanie?

Nie minęło pół godziny, gdy pierwsze sylwetki ludzkie zamajaczyły między drzewami. Były ich dziesiątki, niebawem setki. Szli gromadnie z bronią gotową do strzału. Czasami zabrzmiała seria z pistoletu maszynowego, czasem pojedynczy strzał. Po chwili ze wzgórz spłynęła kolejna fala radzieckich żołnierzy. Nieliczni wchodzili do naszej ziemianki szukając Niemców, inni prosili o wodę i maszerowali dalej. Do południa takich fal spłynęło kilka, a dopiero koło południa w rejonie cmentarza przybyła bateria dział, która sprawnie się okopała i niebawem rozpoczęła ostrzał Kępy Oksywskiej.

Dopiero po kilku dniach, szwendając się po najbliższej okolicy natknąłem się na trupa niemieckiego żołnierza. Ubrany był w spodnie mundurowe i szary wojskowy sweter poplamiony na plecach kilkoma brunatnymi zaciekami. Leżał w na brzuchu, a w wyciągniętej ręce trzymał zmiętą kartkę papieru.

Zbliżyłem się do nieboszczyka i przypatrzyłem się mu dokładniej. Tak, nie było żadnych wątpliwości, to były zwłoki owego żołnierza z pobliskiej rusznikarni. Widocznie ukrył się w opuszczonym bunkrze i chciał skorzystać z zapewnień Marszałka Rokosowskiego, szeroko kolportowanych w formie ulotek adresowanych do niemieckich oficerów i żołnierzy, a zapewniających oddającym się do niewoli, poszanowanie życia i osobistego mienia.

Znajomy rusznikarz uwierzył słowu marszałka, a wiarę swoją przypłacił życiem. Patrząc na jego zwłoki pomyślałem jak niewiele jest warte słowo marszałka i zdziwiłem się dorosłością własnej myśli, bo przecież miałem zaledwie 11 lat. Dopiero później gdzieś wyczytałem, że dzieci wojny dorastają szybciej, tylko czy da się określić cenę jaką za to płacą?

1 komentarz:

  1. Witam, jestem pod wrażeniem Panskich przeżyć i bardzo Panu dziękuję bo w książkach o tematyce II wojny światowej na pomorzu nie zawsze piszą prawdę dużo faktów jest przekolorowanych. Czy jako dziecko wraz z rówieśnikami chodziliście w głąb lasu okolice pustek demptowa po przejściu frontu. Kto zajmował się uprzątnięciem lasu z pozostałej broni, amunicji, chowaniem poległych po walkach? Czy w ogóle ktoś sprzątał teren, bo w tej chwili tyle lat po wojnie można w dobrze zachowanych dołkach strzeleckich znaleźć mnóstwo śmiercionośnego żelastwa.

    OdpowiedzUsuń