sobota, 14 lipca 2012

Germanizacja Gdyni 1939 – 1945.

19 września 1939 roku padło Oksywie. Ostatnia dzielnica Gdyni zajęta została przez niemieckie wojska. Płk. Dąbek (wspomnienie pułkownika) popełnił samobójstwo, a tysiące jeńców – marynarzy i żołnierzy piechoty – Niemcy popędzili do niewoli.

Gdyni nadano nazwę Gotenhafen, rezygnując z pierwotnej nazwy Gdingen, która zbytnio kojarzyła się z polską nazwą. Równocześnie przystąpiono do usuwania z urzędów, instytucji i sklepów, polskich symboli, tablic i nazw. Zmieniono również polskie nazwy ulic na nazwy niemieckie i tak ul. Świętojańska została ulicą Adolf Hitler, 10. lutego – ulicą Herman Georing i tak dalej.

Od 14 września 1939 roku to jest od momentu wkroczenia Niemców do Śródmieścia trwała akcja aresztowań, internowań i weryfikacji, szczególnie mężczyzn. Spędzono ich na stadiony i korty tenisowe, do sal kinowych lub kawiarni i tu bez pośpiechu, z niemiecką skrupulatnością przesłuchiwano i konfrontowano z zapisami w „Czarnej Księdze”, przygotowanymi już przed wojną przez Centralę policji, przy udziale 5 Kolumny czyli niemieckich kolonistów i szpiegów. Osoby zwalniane otrzymywały odpowiedni dokument zwany Entlassung Schein, pozostałe osoby u których znaleziono w księdze obciążające adnotacje (członek Związku Zachodniego, działacz komunistyczny, powstańcy śląscy i wielkopolscy, księża, redaktorzy gazet, działacze społeczni i samorządowi), kierowane były do Stutthofu o którym już pisałem na blogu (część 1, część 2), bądź do lasów piaśnickich celem unicestwienia.

Szczególne zainteresowanie Niemców wzbudzała wszelka inteligencja, zarówno twórcza jak i tak zwana inteligencja pracująca – urzędnicy, pocztowcy, nauczyciele i inni. Wszyscy oni mogli stanowić potencjalne zagrożenie dla Niemców i ich „Reichu”, i jako tacy musieli być wyeliminowani ze społeczeństwa.

Równolegle przystąpiono do wysiedlania mieszkańców Gdyni w głąb Polski – na teren tworzącego się Generalnego Gubernatorstwa. Jako pierwsi wysiedleni zostali mieszkańcy Orłowa i Śródmieścia. Na następny ogień szli mieszkańcy pozostałych dzielnic w Gdyni. Wysiedlono Polaków pochodzących z byłej „Kongresówki” i „Galicji”. Mieszkańców pochodzących z Pomorza i Poznańskiego – jako przewidzianych do zniemczenia, nie ruszano. Wysiedlanie odbywało się szybko i brutalnie. Do końca 1939 roku, a więc w ciągu trzech miesięcy, usunięto z miasta około 50000 Polaków, a w roku następnym akcję tę kontynuowano.

W ten sposób poza „oczyszczeniem” miasta z rdzennego polskiego żywiołu, zastraszono ludność pochodzącą z byłego zaboru pruskiego,, a równocześnie zdobywano mieszkania dla ciągle napływających z Gdańska, Reichu i krajów nadbałtyckich Niemców.

Niebawem przystąpiono do zniemczania pozostającej w mieście ludności polskiej. Wybierano początkowo ludzi noszących niemieckie nazwiska, bądź urodzonych na terenie Rzeszy i wzywano ich na policję lub gestapo na Kamienną Górę – przeprowadzając z nimi rozmowy werbunkowo – agitacyjne. Rozmowy takie przeprowadzano kilkakrotnie, nękając, obiecując korzyści i strasząc na przemian. Zbyt stanowcza odmowa kończyła się różnie – rezygnowano z takiego kandydata na Niemca, bądź wysiedlano go do GG, a nawet kierowano do obozu koncentracyjno – przejściowego w Potulicach.

Z początkiem 1941 roku podjęto bardziej zorganizowany werbunek w poczet niemieckiej narodowości, angażując w tę akcję miejscowych członków NSDAP, tak zwanych Blockleiterów, nauczycieli, listonoszy i niemieckich sąsiadów. W tym czasie niektórzy mieszkańcy nie wytrzymywali presji psychicznej i przyjmowali 2 lub 3 grupę narodowościową. Grupa 1 – Reichdeutsh – była zarezerwowana dla rodowitych Niemców.

Niekiedy osoby z 2 grupa narodowościową – Volksdeutsch – zmieniali również swoje polsko brzmiące nazwisko na niemieckie, co było przez Niemców mile widziane, a procedura prawna w tym zakresie była maksymalnie uproszczona. Jak widać, Hitlerowcom chodziło o całkowite wyeliminowanie wszystkiego co polskie z miasta. Oto dalsze przykłady ich działalności w tym względzie. Wprowadzono obowiązek używania języka niemieckiego w mieście. Kupując bilet do kina, lub w autobusie – należało mówić po niemiecku. W mowie tej odbywały się nabożeństwa, pogrzeby, a nawet słuchano spowiedzi. Z kościołów usunięto chorągwie z polskimi napisami, a na cmentarzach zamalowano czarną farbą napisy na nagrobnych stelach. Zdarzały się przypadki podsłuchiwania pod drzewami i oknami w jakim języku dana rodzina rozmwia w domu, w jakim śpiewa kolędy w czasie wigilii.

W tej sytuacji staliśmy się dwujęzyczni. Zarówno dzieci jak i dorośli zmuszani do tego sytuacją, wkrótce mówili łamaną niemczyzną. Wśród swoich, w rodzinie, między przyjaciółmi i kolegami mówiono oczywiście po polsku. W momencie, gdy na horyzoncie pojawiał się Niemiec lub ktoś obcy, momentalnie przechodzona na język niemiecki. I tak na przykład w szkole, na przerwie, a nawet w klasie do momentu pojawienia się nauczyciela, mówiliśmy po polsku, natomiast na lekcji mówiliśmy oczywiście po niemiecku. Bawiąc się jako dzieci na podwórku – mówiliśmy oczywiście po polsku, ale wołając kolegę, który znajdował się w pewnej odległości – robiliśmy to po niemiecku w obawie, że usłyszy nas ktoś niepożądany. Postępowaliśmy tak odruchowo, instynktownie i nigdy nie widziałem, aby ktoś w moim najbliższym otoczeniu wpadł z powodu mówienia po polsku.

Już z początkiem października 1939 roku Pomorze łącznie z Gdynią inkorporowano w skład Rzeszy Niemieckiej. Decyzja taka miała swoje konsekwencje prawne i pragmatyczne. Od tego momentu ziemie te nie były okupowane, lecz dołączone – zintegrowane z Rzeszą. W tym stanie rzeczy nie mogło być mowy o polskich szkołach, polskiej policji czy innych polskich urzędach bądź instytucjach, które na wzór Generalnej Guberni – pod nadzorem Niemców i pod ich dyktando prowadziły pozorowaną lub rzeczywistą działalność.

U nas, w Reichsgau Danzig Westpreussen, do którego wcielono Gdynię, wszystkie instytucje były niemieckie. Zlikwidowano polskie szkoły, biblioteki, gazety i świetlice. Zlikwidowano polskie organizacje społeczne i samorządowe. Zabrano wszystkim Polakom radioodbiorniki, aby pozbawić ich dopływu informacji z zagranicy. Jedynym źródłem „informacji” miała być odtąd niemiecka kronika filmowa „Die Deutsche Wochenschau” i dostarczone przez doręczycieli, gdańskie dzienniki firmowane przez NSDAP, a mianowicie „Der Danziger Neuste Nachrichten” i „Der Danziger Vorposte”.

Przed tym szerokim, wieloformatowym natarciem germanizacyjnym broniono się szeptaną propagandą, plotką, kawałem, rzadziej polityczną piosenką – ośmieszającą Niemców i ich dygnitarzy. Poza tym żyło się wspominając Polskę i wierząc, że wszystko co złe, szybciej lub później się skończy.

Na wagę złota były prawdziwe wiadomości o sytuacji na froncie wschodnim. Z niecierpliwością czekano na inwazję aliantów w Europie zachodniej i uruchomienie tak zwanego drugiego frontu.

Wiadomości te uzyskiwano od nielicznych, odważnych, którzy wbrew hitlerowskim nakazom przechowywali radioodbiorniki i z narażeniem życia słuchali polskojęzycznych audycji radiowych z zachodu.

Wiadomości te były następnie kolportowane ustnie wśród krewnych i bliskich znajomych, a na zasadzie plotki wiadomości korzystne, były eksponowane i podbarwiane. A wszystko w dobrej wierze i dla dodania ducha.

Od czasu Stalingradu oraz uruchomienia drugiego frontu – najpierw we Włoszech, a później w Normandii – posiadacze map i atlasów nakłuwali szpilki z chorągiewkami obrazujące posuwanie się obu frontów. Chodziło o plastyczne wyrażenie ruchów frontów, o ich wizualne przybliżenie i uzmysłowienie.

Przez cały czas wojny poza tym, krążyły wśród narodu różnego rodzaju przypowieści i proroctwa – jedni powoływali się na Sybillę, drudzy na Wernyhorę – a wszystkie te proroctwa kończyły się jednoznacznym zapewnieniem o rychłym upadku „czarnego orła” i odrodzeniu się Polski, jako królestwa. Proroctwa te w steroryzowanym mieście działały jak balsam na rany i miały niebagatelne znaczenie psychologiczne. Dodawały sił w oczekiwaniu na klęskę Hitlera i jego najemników. Były rodzajem samoobrony mieszkańców Gdyni na próby zabicia nadziei.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz