Gdyni nadano nazwę Gotenhafen,
rezygnując z pierwotnej nazwy Gdingen, która zbytnio kojarzyła się
z polską nazwą. Równocześnie przystąpiono do usuwania z urzędów,
instytucji i sklepów, polskich symboli, tablic i nazw. Zmieniono
również polskie nazwy ulic na nazwy niemieckie i tak ul.
Świętojańska została ulicą Adolf Hitler, 10. lutego – ulicą Herman Georing i tak dalej.
Od 14 września 1939 roku to jest od
momentu wkroczenia Niemców do Śródmieścia trwała akcja
aresztowań, internowań i weryfikacji, szczególnie mężczyzn.
Spędzono ich na stadiony i korty tenisowe, do sal kinowych lub
kawiarni i tu bez pośpiechu, z niemiecką skrupulatnością
przesłuchiwano i konfrontowano z zapisami w „Czarnej Księdze”,
przygotowanymi już przed wojną przez Centralę policji, przy
udziale 5 Kolumny czyli niemieckich kolonistów i szpiegów. Osoby
zwalniane otrzymywały odpowiedni dokument zwany Entlassung Schein,
pozostałe osoby u których znaleziono w księdze obciążające
adnotacje (członek Związku Zachodniego, działacz komunistyczny,
powstańcy śląscy i wielkopolscy, księża, redaktorzy gazet,
działacze społeczni i samorządowi), kierowane były do Stutthofu o którym już pisałem na blogu (część 1, część 2),
bądź do lasów piaśnickich celem unicestwienia.
Szczególne zainteresowanie Niemców
wzbudzała wszelka inteligencja, zarówno twórcza jak i tak zwana
inteligencja pracująca – urzędnicy, pocztowcy, nauczyciele i
inni. Wszyscy oni mogli stanowić potencjalne zagrożenie dla Niemców
i ich „Reichu”, i jako tacy musieli być wyeliminowani ze
społeczeństwa.
Równolegle przystąpiono do
wysiedlania mieszkańców Gdyni w głąb Polski – na teren
tworzącego się Generalnego Gubernatorstwa. Jako pierwsi wysiedleni
zostali mieszkańcy Orłowa i Śródmieścia. Na następny ogień
szli mieszkańcy pozostałych dzielnic w Gdyni. Wysiedlono Polaków
pochodzących z byłej „Kongresówki” i „Galicji”.
Mieszkańców pochodzących z Pomorza i Poznańskiego – jako
przewidzianych do zniemczenia, nie ruszano. Wysiedlanie odbywało się
szybko i brutalnie. Do końca 1939 roku, a więc w ciągu trzech
miesięcy, usunięto z miasta około 50000 Polaków, a w roku
następnym akcję tę kontynuowano.
W ten sposób poza „oczyszczeniem”
miasta z rdzennego polskiego żywiołu, zastraszono ludność
pochodzącą z byłego zaboru pruskiego,, a równocześnie zdobywano
mieszkania dla ciągle napływających z Gdańska, Reichu i krajów
nadbałtyckich Niemców.
Niebawem przystąpiono do zniemczania
pozostającej w mieście ludności polskiej. Wybierano początkowo
ludzi noszących niemieckie nazwiska, bądź urodzonych na terenie
Rzeszy i wzywano ich na policję lub gestapo na Kamienną Górę –
przeprowadzając z nimi rozmowy werbunkowo – agitacyjne. Rozmowy
takie przeprowadzano kilkakrotnie, nękając, obiecując korzyści i
strasząc na przemian. Zbyt stanowcza odmowa kończyła się różnie
– rezygnowano z takiego kandydata na Niemca, bądź wysiedlano go
do GG, a nawet kierowano do obozu koncentracyjno – przejściowego w
Potulicach.
Z początkiem 1941 roku podjęto
bardziej zorganizowany werbunek w poczet niemieckiej narodowości,
angażując w tę akcję miejscowych członków NSDAP, tak zwanych
Blockleiterów, nauczycieli, listonoszy i niemieckich sąsiadów. W
tym czasie niektórzy mieszkańcy nie wytrzymywali presji psychicznej
i przyjmowali 2 lub 3 grupę narodowościową. Grupa 1 –
Reichdeutsh – była zarezerwowana dla rodowitych Niemców.
Niekiedy osoby z 2 grupa narodowościową
– Volksdeutsch – zmieniali również swoje polsko brzmiące
nazwisko na niemieckie, co było przez Niemców mile widziane, a
procedura prawna w tym zakresie była maksymalnie uproszczona. Jak
widać, Hitlerowcom chodziło o całkowite wyeliminowanie wszystkiego
co polskie z miasta. Oto dalsze przykłady ich działalności w tym
względzie. Wprowadzono obowiązek używania języka niemieckiego w
mieście. Kupując bilet do kina, lub w autobusie – należało
mówić po niemiecku. W mowie tej odbywały się nabożeństwa,
pogrzeby, a nawet słuchano spowiedzi. Z kościołów usunięto
chorągwie z polskimi napisami, a na cmentarzach zamalowano czarną
farbą napisy na nagrobnych stelach. Zdarzały się przypadki
podsłuchiwania pod drzewami i oknami w jakim języku dana rodzina
rozmwia w domu, w jakim śpiewa kolędy w czasie wigilii.
W tej sytuacji staliśmy się
dwujęzyczni. Zarówno dzieci jak i dorośli zmuszani do tego
sytuacją, wkrótce mówili łamaną niemczyzną. Wśród swoich, w
rodzinie, między przyjaciółmi i kolegami mówiono oczywiście po
polsku. W momencie, gdy na horyzoncie pojawiał się Niemiec lub ktoś
obcy, momentalnie przechodzona na język niemiecki. I tak na przykład
w szkole, na przerwie, a nawet w klasie do momentu pojawienia się
nauczyciela, mówiliśmy po polsku, natomiast na lekcji mówiliśmy
oczywiście po niemiecku. Bawiąc się jako dzieci na podwórku –
mówiliśmy oczywiście po polsku, ale wołając kolegę, który
znajdował się w pewnej odległości – robiliśmy to po niemiecku
w obawie, że usłyszy nas ktoś niepożądany. Postępowaliśmy tak
odruchowo, instynktownie i nigdy nie widziałem, aby ktoś w moim
najbliższym otoczeniu wpadł z powodu mówienia po polsku.
Już z początkiem października 1939
roku Pomorze łącznie z Gdynią inkorporowano w skład Rzeszy
Niemieckiej. Decyzja taka miała swoje konsekwencje prawne i
pragmatyczne. Od tego momentu ziemie te nie były okupowane, lecz
dołączone – zintegrowane z Rzeszą. W tym stanie rzeczy nie mogło
być mowy o polskich szkołach, polskiej policji czy innych polskich
urzędach bądź instytucjach, które na wzór Generalnej Guberni –
pod nadzorem Niemców i pod ich dyktando prowadziły pozorowaną lub
rzeczywistą działalność.
U nas, w Reichsgau Danzig Westpreussen,
do którego wcielono Gdynię, wszystkie instytucje były niemieckie.
Zlikwidowano polskie szkoły, biblioteki, gazety i świetlice.
Zlikwidowano polskie organizacje społeczne i samorządowe. Zabrano
wszystkim Polakom radioodbiorniki, aby pozbawić ich dopływu
informacji z zagranicy. Jedynym źródłem „informacji” miała
być odtąd niemiecka kronika filmowa „Die Deutsche Wochenschau”
i dostarczone przez doręczycieli, gdańskie dzienniki firmowane
przez NSDAP, a mianowicie „Der Danziger Neuste Nachrichten” i
„Der Danziger Vorposte”.
Przed tym szerokim, wieloformatowym
natarciem germanizacyjnym broniono się szeptaną propagandą,
plotką, kawałem, rzadziej polityczną piosenką – ośmieszającą
Niemców i ich dygnitarzy. Poza tym żyło się wspominając Polskę
i wierząc, że wszystko co złe, szybciej lub później się
skończy.
Na wagę złota były prawdziwe
wiadomości o sytuacji na froncie wschodnim. Z niecierpliwością
czekano na inwazję aliantów w Europie zachodniej i uruchomienie tak
zwanego drugiego frontu.
Wiadomości te uzyskiwano od
nielicznych, odważnych, którzy wbrew hitlerowskim nakazom
przechowywali radioodbiorniki i z narażeniem życia słuchali
polskojęzycznych audycji radiowych z zachodu.
Wiadomości te były następnie
kolportowane ustnie wśród krewnych i bliskich znajomych, a na
zasadzie plotki wiadomości korzystne, były eksponowane i
podbarwiane. A wszystko w dobrej wierze i dla dodania ducha.
Od czasu Stalingradu oraz uruchomienia
drugiego frontu – najpierw we Włoszech, a później w Normandii –
posiadacze map i atlasów nakłuwali szpilki z chorągiewkami
obrazujące posuwanie się obu frontów. Chodziło o plastyczne
wyrażenie ruchów frontów, o ich wizualne przybliżenie i
uzmysłowienie.
Przez cały czas wojny poza tym,
krążyły wśród narodu różnego rodzaju przypowieści i proroctwa
– jedni powoływali się na Sybillę, drudzy na Wernyhorę – a
wszystkie te proroctwa kończyły się jednoznacznym zapewnieniem o
rychłym upadku „czarnego orła” i odrodzeniu się Polski, jako
królestwa. Proroctwa te w steroryzowanym mieście działały jak
balsam na rany i miały niebagatelne znaczenie psychologiczne.
Dodawały sił w oczekiwaniu na klęskę Hitlera i jego najemników.
Były rodzajem samoobrony mieszkańców Gdyni na próby zabicia
nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz