czwartek, 21 listopada 2013

Gdyńskie zimy

Zimę z lat 1928/29 w mojej rodzinie wspominano przez wiele lat. Była to dla gdynian zima wyjątkowa, mroźna i śnieżna, a dla nas, dla naszej rodziny, była przyczynkiem jej powstania, bowiem wtedy to mój ojciec poznał u Plichty kobietę, która za parę lat została moją matką.

Każda rocznica poznania się rodziców kojarzyła się nam z ową pamiętną zimą. To w czasie jej trwania mój ojciec schodził ze skutego lodem statku, i w zadymce szedł do dopiero co poznanej kobiety. U niej znajdował ciepło, domowy posiłek i życzliwość, która niebawem przerodzić się miała w głębsze uczucie i wieloletnie małżeństwo.

A zima, o której tu mowa była tęga. Zaczęła się tuż po sylwestrze, gdy temperatury spadły do – 26 stopni poniżej zera, praca w porcie zamarła, metrowe zaspy śniegu sparaliżowały komunikację, statki w porcie i na redzie zamarzły, a zatokę pokryła gruba warstwa lodu. Na statkach wprowadzono „wachty lodowe”, które miały przez całą dobę kontrolować trzeszczące kadłuby oblodzonych statków, dziwiąc się, że wytrzymują napór kry. Załogi były przez wiele tygodni bezradne, bowiem o jakiejkolwiek walce z żywiołem nie było mowy. Sprowadzono wprawdzie ze Szwecji lodołamacz „Balder”, który miał wspomóc nasze statki, ale pomoc ta wobec panoszącego się żywiołu była nieskuteczna. Czekano więc na odwilż, która przyszła spóźniona, lecz gwałtowna, zalewając z kolei miasto wodą z topniejącego śniegu i lodu.

Osobiście zimy tej nie zaliczyłem, urodziłem się bowiem kilka lat później. Mnie czekały zimy wojenne, to jest cała seria zim z lat 40 – tych ubiegłego wieku, gdy panowały tęgie mrozy, gdy z zimna pękały przydrożne lipy, trzeszczały deski płotów, a zaspy zwiewane przez północno – zachodni wiatr osiągały wysokość powyżej metra. Ostatnia taka „wojenna” zima nadeszła w styczniu 1945 roku. Była krótsza niż te poprzednie, ale ostra i dokuczliwa. Cierpiało wojsko po obu stronach frontu, uciekinierzy przewalający się przez nasze miasto, kolumny jeńców i więźniów, których pędzono na zachód, a my cywilni mieszkańcy przedmieść, oszczędzając opał czekaliśmy na nadejście wiosny.

Niebawem sytuacja nasza pogorszyła się, bo trzeba było przenieść się do ziemianki, czyli bunkra. Tu było bezpieczniej, ale bardzo zimno. Ziemia była wyziębiona, a belki sosnowe mokre. Pomimo ogrzewania „kozą” w ziemiance był chłód. Piecyk rozgrzany do czerwoności nie był w stanie zapewnić odpowiedniej temperatury w wilgotnym pomieszczeniu. Spano więc w odzieży, myjąc tylko twarz i ręce...

Kolejna zima, która zakłóciła normalny tok życia w mieście miała miejsce dopiero na przełomie 1964/65 roku. Województwo zasypały wysokie opady śniegu. Zapasy opału były na wyczerpaniu. Wojewoda gdański ogłosił stan klęski żywiołowej. Zakłócenia życia miasta były dokuczliwe i wielorakie. Dbano głównie o należyte funkcjonowanie szpitali i piekarni, w których wypiek odbywał się przy pomocy węgla. A dostawy węgla ze Śląska opóźniały się z powodu zasp śnieżnych na torowiskach.


Kolejna ostra zima była na przełomie 1978/79 roku. Najbardziej odczuwalne były wtedy zakłócenia komunikacyjne. Mniej liczne wtedy samochody prywatne stały zasypane na parkingach, zaś autobusy komunikacji miejskiej z trudem przebijały się przez zaspy. Od 1 stycznia wprowadzono stan klęski żywiołowej, na czas trwania stanu wstrzymano zajęcia w szkołach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz