Zimę z lat 1928/29 w mojej rodzinie wspominano przez wiele
lat. Była to dla gdynian zima wyjątkowa, mroźna i śnieżna, a dla nas, dla
naszej rodziny, była przyczynkiem jej powstania, bowiem wtedy to mój ojciec
poznał u Plichty kobietę, która za parę lat została moją matką.
Każda rocznica poznania się rodziców kojarzyła się nam z ową
pamiętną zimą. To w czasie jej trwania mój ojciec schodził ze skutego lodem
statku, i w zadymce szedł do dopiero co poznanej kobiety. U niej znajdował
ciepło, domowy posiłek i życzliwość, która niebawem przerodzić się miała w
głębsze uczucie i wieloletnie małżeństwo.
A zima, o której tu mowa była tęga. Zaczęła się tuż po
sylwestrze, gdy temperatury spadły do – 26 stopni poniżej zera, praca w porcie
zamarła, metrowe zaspy śniegu sparaliżowały komunikację, statki w porcie i na
redzie zamarzły, a zatokę pokryła gruba warstwa lodu. Na statkach wprowadzono
„wachty lodowe”, które miały przez całą dobę kontrolować trzeszczące kadłuby
oblodzonych statków, dziwiąc się, że wytrzymują napór kry. Załogi były przez
wiele tygodni bezradne, bowiem o jakiejkolwiek walce z żywiołem nie było mowy.
Sprowadzono wprawdzie ze Szwecji lodołamacz „Balder”, który miał wspomóc nasze
statki, ale pomoc ta wobec panoszącego się żywiołu była nieskuteczna. Czekano
więc na odwilż, która przyszła spóźniona, lecz gwałtowna, zalewając z kolei
miasto wodą z topniejącego śniegu i lodu.
Osobiście zimy tej nie zaliczyłem, urodziłem się bowiem kilka
lat później. Mnie czekały zimy wojenne, to jest cała seria zim z lat 40 – tych
ubiegłego wieku, gdy panowały tęgie mrozy, gdy z zimna pękały przydrożne lipy,
trzeszczały deski płotów, a zaspy zwiewane przez północno – zachodni wiatr osiągały
wysokość powyżej metra. Ostatnia taka „wojenna” zima nadeszła w styczniu 1945
roku. Była krótsza niż te poprzednie, ale ostra i dokuczliwa. Cierpiało wojsko
po obu stronach frontu, uciekinierzy przewalający się przez nasze miasto,
kolumny jeńców i więźniów, których pędzono na zachód, a my cywilni mieszkańcy
przedmieść, oszczędzając opał czekaliśmy na nadejście wiosny.
Niebawem sytuacja nasza pogorszyła się, bo trzeba było
przenieść się do ziemianki, czyli bunkra. Tu było bezpieczniej, ale bardzo zimno.
Ziemia była wyziębiona, a belki sosnowe mokre. Pomimo ogrzewania „kozą” w
ziemiance był chłód. Piecyk rozgrzany do czerwoności nie był w stanie zapewnić
odpowiedniej temperatury w wilgotnym pomieszczeniu. Spano więc w odzieży, myjąc
tylko twarz i ręce...
Kolejna zima, która zakłóciła normalny tok życia w mieście
miała miejsce dopiero na przełomie 1964/65 roku. Województwo zasypały wysokie
opady śniegu. Zapasy opału były na wyczerpaniu. Wojewoda gdański ogłosił stan
klęski żywiołowej. Zakłócenia życia miasta były dokuczliwe i wielorakie. Dbano
głównie o należyte funkcjonowanie szpitali i piekarni, w których wypiek odbywał
się przy pomocy węgla. A dostawy węgla ze Śląska opóźniały się z powodu zasp
śnieżnych na torowiskach.
Kolejna ostra zima była na przełomie 1978/79 roku.
Najbardziej odczuwalne były wtedy zakłócenia komunikacyjne. Mniej liczne wtedy
samochody prywatne stały zasypane na parkingach, zaś autobusy komunikacji
miejskiej z trudem przebijały się przez zaspy. Od 1 stycznia wprowadzono stan klęski
żywiołowej, na czas trwania stanu wstrzymano zajęcia w szkołach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz